Część I Incipit liber de naturis bestiarum

Jeden Koń Bez Skóry

Sei obudziła się z twarzą mokrą od łez i nozdrzami wypełnionymi trawiastą, gnilną wonią ryokan-tatami. Próbowała znów zasnąć, dogonić rozpływające się na jawie czaple, ale niestety! Nie sposób odzyskać utracone sny. Poczuła jakieś brzemię na nadgarstkach, jakby wspomnienie ciężkich bransolet. Przyszło jejdo głowy, żeby odszukać Sato Kenjiego, potrząsnąć nim, ukąsić go w wargę i zapytać, czy napisał także książkę o mieście i czy mogłaby ją dorzucić do tamtej, czarnej i zimnej, spoczywającej u niej w plecaku. Kiedy będzie leciał do Tokio na grzbiecie ich smukłego białego węża? Jutro? Nigdy? W którym wagonie mógłby na nią czekać? Uznała, że nie ma sensu zadawanie takich pytań.

Ubrała się bez specjalnego namysłu, zabrała ze sobą dwie kulki ryżowe (jedną z soloną śliwką, drugą z łososiem) i książkę Sato Kenjiego i uciekła z zatłoczonego, hałaśliwego schroniska do miasta. Plan Kioto — dzieło figlarnych i pełnych polotu urbanistów, zapewne obficie zakrapiane alkoholem — był wzorowany na planszy do gry w go. Podążając z placu na plac i prześlizgując się wzrokiem po krytych grubą cyprysową korą dachach i szczerzących zęby psach fu, miała dziwne wrażenie szybowania w powietrzu. Była gładkim białym krążkiem, bezradnie odbijającym niebo i zewsząd otoczonym przez śliskie czarne kamienie. Z jednej strony miała linię shinkansena, z drugiej niekończące się szeregi pawilonów.

Ze wszystkich świątyń wybrała Srebrny Pawilon. Był ulubionym pawilonem jej matki i odziedziczyła go po niej niczym spadek. Stał w cieniu jesiennych liści, tak jaskrawych, że można było odnieść wrażenie, że drzewa krwawią. Złoto persymon aż biło w oczy, przenikające owoce słońce oślepiało. W ustach, miała paskudny, suchy posmak, jakby za dużo wypiła, mimo że od Tokio piła wyłącznie wodę.

Na terenie świątyni nikogo nie było. Usiadła na trawie z dala od pawilonu i patrzyła na jego srebrne ściany pokryte czarnymi plamami, wiekowym nalotem, którego mnisi w swych niezbadanych wędrówkach nigdy nie próbowali zetrzeć, zadowalając się świętością spatynowanego metalu. Przypominał jej groźnie przycupnięty dom sukuba z jednej z należących do matki książek. Miała wrażenie, że niewiele brakuje, by jakiś żółtooki potwór o skrzydłach utkanych z grzechu otworzył z impetem drzwi i wyskrzeczał jakiś piekielny koan. Lubiła jednak tę omszałą, przesadnie wrażliwą świątynię; wydawała się jej szczera i niewzruszona, jak stary, zgarbiony słoń.

Otworzyła trzymaną na kolanach książkę Kenjiego i zaczęła ją kartkować. Nie chciała jej czytać od deski do deski; książka mogłaby tego nie chcieć. Postanowiła więc spróbować sztuki bibliomancji i zdać się na książkę, żeby ta sama udzieliła jej odpowiedzi.


W Osace usłyszałem niezwykłą opowieść o prastarym rytuale inicjacyjnym wśród maszynistów. Pewien emerytowany pracownik kolei (nalegał, abym pod żadnym pozorem nie podawał jego nazwiska) mówił mi, że przed wojną, kiedy nowemu maszyniście przydzielano pierwszy pociąg, wprowadzano go do lokomotywy w lodowatą zimową noc, kiedy pociąg stał i nikt nie kręcił się po pustych wagonach. W ciasnej kabinie zbierali się wszyscy starsi maszyniści. Kazali młodemu kandydatowi położyć ręce na pulpicie sterowniczym, smarowali mu je lepkim olejem silnikowym, a następnie wyrywali kilka przewodów z pulpitu i obwiązywali mu nimi palce. Wtedy zdradzali mu tajemne imię pociągu, którego nikomu nie wolno było mu powtórzyć. Nacinali mu również palec środkowy lewej dłoni i mieszali jego krew z olejem, który następnie wracał do obiegu w silniku. W ten sposób pociąg stawał się wybranką maszynisty. Człowiek, który mi o tym opowiadał, twierdził, że ceremonia do złudzenia przypominała uroczystość zaślubin.


Sei zadrżała, czując fantomowy dotyk gołych, umazanych olejem przewodów i ożywającego pod jej dłońmi pulpitu. Wiatr się wzmógł; tarmosił jej niebieskie włosy i zwiewał je na policzki. Pewnie trwałaby w tej samej, niezmienionej pozie, z rękami znieruchomiałymi na książce, do chwili, gdy słońce osunie się poniżej poziomu blaszanych dachów, gdyby nagle obok niej nie usiadła młoda kobieta w szkolnym mundurku, z długim, luźno splecionym warkoczem. Sei drgnęła i zmarszczyła brwi, ale — jak wymagały tego dobre maniery — nic nie powiedziała.

— Zabawne… — odezwała się młoda uczennica autorytatywnym, zapalczywym tonem miejscowej dziewczyny zagadującej turystkę. Mówiła z typowym dla Kioto akcentem. Spojrzała na Sei ze szczerym zainteresowaniem, jak kot. — To Złoty Pawilon jest tym sławnym, ale mnie zawsze wydawał się po prostu żółty. I brzydki, taki… krzykliwy. Tyle złota, a wygląda po prostu jak żółta farba. Tymczasem Srebrny Pawilon… Nikogo nie interesuje. Nie jest wielką atrakcją turystyczną i w ogóle nie wygląda na srebrny: czarna patyna jest tak gruba, że upodabnia ściany do pokrytego korą dachu. Czy przez to nie wydaje się smutny i zaniedbany? Dla mnie jednak jest rzeczywisty, podczas gdy Złoty… Jest taki agresywny, kiedy uważa się za piękny. Jak stara, arogancka zdzira.

Sei zamrugała ze zdziwienia.

— Jestem Yumiko — powiedziała nieznajoma.

Sei jeszcze bardziej zmarszczyła brwi.

— Nie byłam dotąd w Złotym Pawilonie — powiedziała, przekazując odpowiedź niechętnie jak opłatę za bilet w autobusie.

— Kiedy tam pójdziesz, przekonasz się, o co mi chodzi.

I Yumiko umilkła. Długą chwilę wpatrywała się w Sei, zanim w końcu uśmiechnęła się szeroko, wytarła ręce w kraciastą niebieską spódniczkę i wystawiła język — najdalej jak się dało, aż koniuszkiem prawie dotknęła podbródka.

Sei zamurowało. Oblała się rumieńcem, kiedy zobaczyła je na czerwonym, smaganym wiatrem języku dziewczyny: znamię Kenjiego, jaskrawoniebieska siatka linii, plan miasta.

— Co to jest?! — wykrzyknęła, zrywając się na równe nogi. Czarna książka spadła na ziemię. — Powiedz mi, co to jest?!

Yumiko zamknęła z cichym mlaśnięciem usta. Jej czoło zmarszczyło się jak zmięty papier.

— Nie wiesz?

— Oczywiście, że nie wiem! Skąd mam wiedzieć?

Yumiko wstała i poszła do Sei tak blisko, że mogłyby się pocałować. Jej warkocz do reszty się rozplótł. Wyciągnąwszy ręce, zaczęła po kolei odpinać guziki bluzki Sei, wyłuskując je z obszytych dziurek. Uśmiechnęła się, kiedy Sei próbowała ją odepchnąć.

— Proszę… — mruknęła.

Rozchyliła poły czarnej, szeleszczącej bluzki jak kurtynę w teatrze. Na skórze Sei widniały te same ciemne linie. Przecinały jej mostek, spływały na zaokrąglone piersi. Można by pomyśleć, że jakiś olbrzymi insekt przywarł do jej ciała, żeby wysysać z niego pokarm i rosnąć. Zamiast się cofnąć, Yumiko ujęła twarz Sei jedną wypielęgnowaną dłonią i przeciągnęła się jak kotka.

— Chciałabym tu być nowicjuszką — powiedziała beztrosko. — Chciałabym mieszkać w świątyni, codziennie pić herbatę bambusową i zjadać tylko siedem ziaren ryżu, aż byłabym chudsza od Buddy i dwa razy piękniejsza. Wystawiałabym miseczki z czystą wodą dla świętych kotów, a jesienią zmiatała sitowie i czerwone liście. Zimą czułabym aromat świeżo warzonego sake, a raz w roku, z okazji urodzin cesarza, zjadałabym persymonę. Codziennie rano i wieczorem wycinałabym kwadratowy kawałek materiału z jednego ze swoich kimon i polerowałabym nim ściany, aż patyna opadłaby z nich jak włosy starej kobiety i srebro lśniłoby jak woda. Po roku byłabym naga i czyściłabym ściany własnymi włosami. Wypielęgnowany moim ciałem pawilon wyglądałby jak wydrążony w księżycowym gruncie.

Sei patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.

— Co się ze mną stało? — spytała. — Kim jesteś?

— A co dzieje się z nami wszystkimi? Wszyscy jesteśmy nowicjuszami.

— To nie jest odpowiedź! Skąd wiedziałaś? Podchodzisz do obcej osoby na terenie świątyni… Skąd wiedziałaś, że mam taką plamę na skórze?

— Bo widzisz, to nie jest żadna „plama”. To coś w rodzaju… biletu. A kiedy już kupiłaś bilet, byłaś w cyrku i pojeździłaś czerwoną kolejką, możesz rozpoznać innych, którzy też przez to przeszli. Poruszają się w charakterystyczny sposób. Specyficznie pachną. Ciało ich zdradza, jak akcent w mowie. A znajomy akcent łatwo rozpoznać. I tak właśnie cię rozpoznałam.

Policzki Sei pałały rumieńcem. Spojrzała na trawę, potem na niebo. Nie chciała prosić, zachowywać się jak głupiutka koza w nocnym klubie żebrząca o narkotyki albo jak dziecko dopominające się o cukierka, o którym wie, że dopełni jego życie.

— Jak mogę tam wrócić?

Yumiko spojrzała na nią z ukosa, zaskoczona, tak jakby Sei powinna znać odpowiedź. Jakby pytała, jak policzyć do dziesięciu. „Ależ dziecko, to przecież podstawy! Gdzieś ty się chowała?!”. Przysunęła się do niej bokiem, musnęła wargami ucho Sei i zniżyła głos tak bardzo, że przypominał kaszlnięcie ważki:

— Chodź ze mną. Mam na języku róg Sto Dwudziestej Piątej i Wędrownej. Tam się spotkamy. Pojedziemy metrem na koniec świata.

I wtedy pocałowała Sei. Zmatowiały Srebrny Pawilon rysował się za ich plecami. Wsunęła rękę pod spódnicę Sei i ukradkiem, zapalczywie przycisnęła do niej palce. W pobliżu nie było nikogo, słońce świeciło biało jak szron, a one były takie nagie. Sei rozchyliła nogi, wpuszczając ją do środka, i zamknęła oczy, napawając się ciepłym powietrzem, czerwonymi liśćmi, srebrną świątynią. Nie mogła zaczerpnąć tchu, gdyż zamiast powietrza czuła w ustach rumowo-sasafrasowy smak warg Yumiko i dotyk jej ostrych, drobnych, białych zębów. Poczuła, że się przewraca, przechodzi z bieli w czerń, rozpływa się, przepada bez śladu.


Róg Sto Dwudziestej Piątej i Wędrownej

Tej nocy, kiedy Sei śpi na swojej tatami, śni jej się skrzyżowanie przybrane czarnymi flagami, przypiętymi do sznurka za pomocą perłowych spinaczy do bielizny. Na północnym rogu jest biuro kartografa. We wszystkich zakamarkach kryją się dzbanki z tuszem, na tuzinach stołów rozpościerają się arkusze pergaminu. Gołąb Casimiry siedzi na drążku w fiszbinowej klatce i solennie wyśpiewuje godziny. Imogen i Philomena prowadzą biuro od czasu, gdy poprzedni kartograf zwariował i zaczął jeść taśmę od telegrafu jak makaron. Philomena ze srebrnym kompasem w ręce rysuje mapy z nieomylną, świetlistą precyzją, Imogen zaś iluminuje je przecudnymi miniaturami tańczącymi wśród ulic. Obie noszą dziesiątki naręcznych zegarków.

To drugi — po saloniku płaziej wróżki — przystanek na drodze gości w Palimpseście, zwłaszcza nowych imigrantów, których dwie kartografki są szczególnymi patronkami. Wszyscy potrzebują map — i Philomena im ich dostarcza: plany metra i ulic, mapy historyczne i topograficzne, mapy fałszywe i dokładne co do minuty, a także plany innych, dalekich miast. Spójrz, dla tego zagubionego dziecka sporządziła rozkładaną ulotkę z ilustracjami przedstawiającymi wszystkie atrakcje miasta: fabrykę, kościoły, salon wróżki, Pomnik. Podążaj za tą mapą, dziewczyno, a będziesz bezpieczna!

Codziennie rano Philomena wykłada najnowszą mapę na parapet, jak świeżą zapiekankę. Stygnąca mapa otwiera się, rozkłada, prostuje zagniecenia, rozpościera rogi jak skrzydła i wzbija się do nierównego, chybotliwego lotu, bezszelestnie unosząc się nad miastem. W powietrzu składa się z precyzją origami i przyjmuje właściwy kształt: ma papierowe oczy, atramentowe pióra i szpony z pergaminu.

W długich alejach wypatruje myszy. Taki jest cykl życia fauny Palimpsestu.

Yumiko stoi oparta o framugę drzwi i wyciąga przed siebie ręce jak do ukochanej siostry, której nie miała już nadziei zobaczyć. Zamiast szkolnego mundurka ma na sobie skrawek czerwonego materiału, uczepiony jej talii jak przędza, którą ktoś owinął ją tak ciasno, że utrudnia oddychanie. Pewna siebie, jak miejscowa, zaprasza Sei do środka. Na dźwięk muszelkowatego dzwoneczka Imogen podnosi wzrok znad pergaminów. Ma surową twarz. Czarne włosy opadają jej miękko na szyję, nieco zbyt odważnie odsłoniętą, żeby pokazywać ją publicznie.

— Pociągi… — mamrocze Sei. — Potrzebna mi sieć połączeń kolejowych i… rozkład jazdy.

Imogen sięga po małą broszurkę, niewiele większą od jej dłoni. Okładkę zdobi wzór, który wygląda jak wciśnięta w okrąg nieskończona plątanina drutów. Yumiko płaci jej pospiesznie obciętym paznokciem, który podsuwa gołębiowi do zjedzenia. Kartografka się uśmiecha, a wtedy jej twarz otwiera się, wygładza, odsłania swoje tajemnice. Jest zniewalająco piękna.

Sei przyciska plan do piersi i wybiega na ulicę; włosy ciągną się za nią jak wyziew z komina. Rozgląda się desperacko. Oddech ma urywany i chrapliwy.

Znajduje je na południowym rogu skrzyżowania: wejście do metra oświetlają kuliste lampy oplecione przełamującymi światło wężami z kutego żelaza. Co piętnaście minut u stóp schodów śmiga pędzący pociąg. Na szklanym peronie Adalgiso Apostołopalcy gra na trzymanej w sześciopalczastych dłoniach altówce. Jest łysy i nosi filcowy kapelusz, który jakoś dziwnie tkwi mu na głowie. Obok niego stoi Assia, Nimfa Fonografu. Śpiewa tenorem; jej gardłowo przydymiony głos wyciska długie pocałunki na strunach altówki. Adalgiso gra tak szybko i pięknie, że pociągi przystają, żeby go posłuchać; przechylają się na torach i otwierają drzwi, chwytając spływające z instrumentu glissanda. Przed nim leży otwarty futerał, do którego każdy pasażer Marginaliów wrzuca swoją opłatę: perłę. Zbiera się ich w futerale coraz więcej i więcej, aż zaczynają się z niego wylewać jak mleko z dzbana. Pochowane po kątach stacji karaluchy o światłowodowych skrzydłach szorują odnóżami ściany. Ich chrobotanie nadaje rytm grze muzyka i śpiewowi tenorzystki.

Zanim Yumiko zdąży ją dogonić, Sei zbiega pędem po schodach w mrok przesycony metalicznym zapachem podziemnych pałaców transportowych. Zatrzymuje się przed alcistą i jego tenorzystką i ich oczy spotykają się jak wczepiające się w siebie magnesy ponad wibrującymi strunami instrumentu.


* * *

Całe mile stamtąd, na ulicy wyłożonej cedrowymi deskami, z piersi pszczelarki wyrywa się głośny krzyk. Jej wzrok gaśnie, w powietrzu czuje tylko wilgotną woń czarnych tuneli metra.


Dwa Nieszczęśliwa Wieża

Rzeczy, które znikają o poranku: sen, ciemność, żal, księżyc. Kobiety. Marzenia senne.

November siedziała po turecku na podłodze w swojej sypialni — pustym, białym pokoju, którego nie przyszłoby jej do głowy porównywać do jej piętrowych uli, a który mimo to był z nimi spokrewniony, był kuzynem tych szesnastu spokojnych, wielokątnych wnętrz.

Na kolanach trzymała dużą, pustą książkę z zaczytanymi rogami, której nie przyszłoby jej do głowy porównać do swoich palców, do trzykrotnie farbowanych i nierówno podciętych włosów, do spierzchniętych ust, a która mimo to była z nimi spokrewniona, była siostrą ich wszystkich — November, jej ciała, małego białego pokoju.

Jej jaźń była równie pusta i naga jak miesiąc, w którym jej rodzice się poznali i którego imię nosiła[1], miesiąc zwiastujący śnieg, miesiąc o sercu wyrzeźbionym z surowego drewna.

Z wahaniem zaczęła pisać w notatniku. Jej charakter pisma dawno stracił wdzięk. Kapryśnawypadkowa nadmiaru maszynopisania i młodzieńczego zapału do kaligrafii dawała katastrofalny efekt: za mocno przyciskane pióro i zamaszyste wielkie litery, zbyt chwiejne, żeby mogły uchodzić za majestatyczne. Bez zastanowienia sporządziła poranny spis, rozpaczliwie starając się utrwalić swoje łóżko o poranku, puste jak kubek po kawie, zużyte, suche; chciała je wcisnąć na stronicę notatnika, upchnąć w kolumnie tekstu, która nada sens zagłębieniu, w którym wcześniej leżała Xiaohui i gdzie przetrwało ciepło jej ciała.

Robienie takich spisów traktowała jak rutynowe ćwiczenie, podobne do odmawiania różańca. Nie była to żadna obsesja ani przymus, tylko po prostu rytuał, porządkowanie świata, układanie jego elementów w wąskich, wysokich słojach zwierających rzeczowniki doskonałe. Połączone w wystarczającej liczbie rzeczowniki tworzą czasownik, a czasowniki stworzyły wszystko, ślizgając się po powierzchni pustki jak otoczaki po zamarzniętym stawie. Sama November nie stworzyła jeszcze żadnego czasownika, ale do zrobionej z wiśniowego drewna szafki w przedpokoju trafiały kolejne notatniki, słoiki i dzbanki, brązowe jak gałązki drzew, a ona nie traciła wiary.

Dlatego wcale nie myślała, że jest samotna czy — jak by to powiedziała jejmatka — schowana w skorupie jak żółw, tylko że absorbuje ją zadaniepoważniejsze niż drobne ludzkie spory i kolekcjonowanie ogromnych domów czy samochodów. Poruszała się wśród długich rzędów notesów jak między szeregami żołnierzy — rozkazując im, kształtując je i rzeźbiąc swoimi dziarskimi, niedoskonałymi dłońmi.

Polizała atrament na piórze. Żołędzie i miedź. Popiół.

Ciężko jej się spało i sen nadal nie chciał się od niej odczepić. Zawsze miała niesamowite sny. Jej ojciec, bibliotekarz, kazał jej je spisywać; zapewne w ten sposób zapoczątkował tradycję zapełniania cienkich notesów z szarego papieru, których tyle się przez lata namnożyło. Śniła kolorowo, nawet więcej niż kolorowo — śniła w odcieniach złota i szkarłatu, które na jawie nie istniały; śniła w językach znanych i obcych; śniła o dziwnych, cudownych twarzach; śniła piętrowo złożone fabuły, które zapamiętywała ze wszystkimi szczegółami, precyzyjnie, doskonale. Jak spisy.

Miejsce, o którym śniła, przenikał zapach sasafrasu i morza, liści laurowych i niesionych wiatrem nasion dmuchawca, drzewek kawowych i potu. Wgryzł się w nią, a ona podążała za nim — bezskutecznie, jak to we śnie — aż usłyszała szum gwiaździstego przyboju na świetlistym brzegu.

Następujące rzeczy są niezbędne dla miasta, napisała. Skreśliła niezbędne i powyżej drobnym pismem wpisała konieczne. Niczego nie wymazywała, nie zaczynała od nowa; pomyłki były dla spiętrzanych w stos rzeczowników równie niezbędne jak przemysł dla miasta. Dowodziły, że stos nie jest przypadkowy, że niektóre słowa zostały odrzucone i zastąpione innymi, że ktoś dokonał wyboru i przeliczył ofiary.

Przemysł, napisała poniżej. Handel. Komunikacja, budownictwo, czynszówki. Domostwa. Przedmieścia. Cyrki. Demonstracja siły i zapału. — Religia. Rytuał.

Ciemność, żal, księżyc. Kobiety. Marzenia senne.


* * *

Skóra jej policzka pamiętała dotyk ud utraconej Xiaohui. Opłakiwała ją najbardziej ze wszystkich tych, które straciła o poranku, w kuchni, przy czerwonym stole, z białą filiżanką mlecznej kawy w ręce. Przyłożyła dłoń do twarzy. Nie było jej przykro, że historyczka zniknęła, ale jej ciało płakało. Wpatrywała się w kawę, ubrana w cienką niebieską sukienkę plączącą się jej wokół łydek. Często miała wrażenie, że w myślach goni za idealną filiżanką; że pędzi od stolika do stolika w poszukiwaniu intensywnej, gęstej, kremowej kawy, korzennej, słodko-gorzkiej, mocnej, bez sztucznych aromatów, doskonałej, kompletnej, bezgranicznie kawowej. Codziennie rano zdejmowała delikatną filiżankę z mosiężnego haczyka i kiedy ją napełniała, miała nadzieję, że kawa będzie ciemna, głęboka i tajemnicza jak las — a ona zawsze zbyt szybko stygła, zawierała za dużo mleka, brudziła filiżankę i wprawiała November w rozdrażnienie.

Nosiła miedziane pierścionki, od których zieleniały jej palce. Postukała nimi bezmyślnie o filiżankę. Księga spisów leżała przed nią na stole, zamknięta. Pomyślała, że mogłaby spisać atrybuty kawowego świętego Graala, którego bez skutku poszukiwała, ale ostatecznie doszła do wniosku, że nie jest tego wart. Pszczoły też by jej nie pomogły; potykałyby się o siebie nawzajem jak złote niemowlęta i buczały bez słów o królowych, seksie i lepkich od pyłku nóżkach.

November — niczym królowa z bajki, która ma czarne włosy i całą baśń przed sobą — miała piękne lustro, które w przeszłości należało do jej matki, oprawione w lśniące żelazo, zdobione połówkami lilii i poskręcanymi liśćmi. Trzymała je blisko wyjścia ze swojego małego domku, bo tylko kiedy zamierzała pokazać się światu, interesowała się tym, jaką ją świat zobaczy.

Tego ranka wiernie odzwierciedliło jej twarz w obwódce barokowego listowia: skłębiony supeł włosów, spokojne piwne oczy i czarne znamię na policzku, jak ślad po uderzeniu, eksplozja kresek i kątów, dzieło wściekłego pająka albo pijanego architekta. Linie rozchodziły się od punktu na wysokości ucha, sięgały w górę do prawego oka i w dół do kącika ust, długie i pofalowane jak brzegi czarnej rzeki. Przytknęła do niego drżące palce, potarła, ale nie chciało zejść. Przypominało znamię na udzie utraconej Xiaohui, gorące, jakby świeżo wypalone.


* * *

Rzeczy, które zostają o poranku: wspomnienie, myśl, śnieg. Światło. Praca. Choroba. Marzenia senne.


* * *

Wróciła do restauracyjki w Chinatown, do zupy, pikantnych ostryg i tłustych, miękkich ciasteczek z wróżbą, ale nie zastała tam Xiaohui. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby zostać pustelniczką, zakonnicą, pszczelą przeoryszą. Prawdę mówiąc, już była w połowie drogi do swojej pustelni. Nie mogła ukryć twarzy, tak jak Xiaohui ukrywała nogę, i facet w punkcie poboru opłat na środku ponurego, szarego mostu tak długo się na nią gapił, aż roztrąbiły się oburzone samochody w kolejce. Ale zasuszona staruszka za kontuarem — matka Xiaohui, z pomarszczonymi dłońmi okutymi poczerniałymi ze starości pierścionkami — wcale jej się nie przyglądała. Zerknęła na nią spod siwobłękitnych włosów i pozwoliła sobie na leciuteńki uśmiech ogólnego, wszechogarniającego współczucia; tak samo uśmiecha się Maria, gwiazda morza. November się zarumieniła. Jej czyn płonął oślepiającym blaskiem, oczywisty jak ciąża. Nie próbowała się tłumaczyć, a starowina bez słowa wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć „Tak to już jest, jak się sypia z obcymi kobietami”.

Zgarbiona nad talerzami, przełykała szczęśliwy aromat cebuli, pasty z krewetek, sosu śliwkowego. Dwa stoliki dzieliły ją od jedynego poza nią klienta restauracji — młodego mężczyzny w okularach i połyskliwej eleganckiej koszuli koloru wierzbowych liści. Zgrabnie jadł, poruszając rękami z wdziękiem kobiety lub pszczelarza. Czytał książkę w czarnych okładkach, z tłoczonym srebrnymi literami tytułem. Kiedy uniósł rękę, żeby przewrócić cienką jak skórka cebuli kartkę, zobaczyła, że palec wskazujący ma prawie czarny, od paznokcia aż po nasadę opleciony znajomymi krętymi liniami, przypadkowo poszarpanymi, jakby nakreślonymi drżącą ręką i paskudnie cieknącym piórem.

Prędzej czy później na nią spojrzy, nie ma wyjścia. A ona cierpliwie czekała. Cokolwiek by powiedziała, nie mogłoby się to równać z krzykiem rozpaczy, jakim stała się jej oszpecona twarz. Krew pulsowała w niej jak w rozkwitającym sińcu. Próbowała siłą woli zmusić go, żeby oderwał się od książki i podniósł wzrok. Kiedy tak czekała, podano jej złożone ciasteczko. Ostrożnie je rozwinęła. Krew dudniła jej w uszach; było jej tak dużo i wydawała się taka gęsta, że chyba w całym ciele nie mogło jej tyle być. Na cienkim arkusiku lukrowanego papieru widniały słowa: „Przykro mi. Moja córka jest także niefrasobliwa”.

Mężczyzna w wierzbowej zieleni uniósł głowę, zupełnie jakby w uchu zadzwonił mu dzwoneczek — i uśmiechnął się anielskim uśmiechem; światło rozpromieniło jego twarz jak otwarte w samo południe okno. W ciemnych oczach błysnął ognik rozpoznania. Dwoma szybkimi krokami pokonał odległość dzielącą ich stoliki; rzucał zielony cień. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją w usta, mocno, niezdarnie, w kataklizmie zębów i skóry.


Skrzyżowanie Dwieście Dwunastej, Złorzecznej, Serafinów i Alfabetu

Na środku ronda stoi Pomnik — wysoka, cienka, barokowo ozdobna iglica, chroniąca w swym cieniu czarną postać; zakneblowaną dziewczynkę na elastycznych i węźlastych strusich odnóżach wykonanych z żelaznych ogniw. Przez dziury w kolanach widać płomieniście kwitnące chwasty. Siedzi na trawie, z wyciągniętymi błagalnie rękami. Rydwany ze spiżu i tytanu zakreślają koła na rondzie i mijają ją z turkotem, ciągnięte po ułożonych na ulicy torach; tykają przy tym jak lśniące zegary. Między jej iksowato wygiętymi kolanami znajduje się tabliczka z białego kamienia, pusta i gładka jak policzek. Kiedyś w tym miejscu tysiąc dwanaście serc zatrzymało się bez tchu. Armia natarła bez krzyków, bez jednego dźwięku. Strusia dziewczynka zmarła, nie uroniwszy łzy; jej ojciec zginął od bagnetu z kości słoniowej, który rozorał mu długą szyję. Sławna powojenna rzeźbiarka Lydia Weckweet, której dziełem są prześliczne wizerunki mieszkańców, uśmiechające się lub marszczące brwi na rozlicznych narożnikach i gzymsach w całym mieście, uwieczniła drobną buzię dziecka, znieruchomiałą, stwardniałą i postarzoną przez śmierć. Dzięki temu pamięta dziś o niej cały Palimpsest, wszyscy, którzy mijają ją w drodze na nocny post i palisady.


* * *

November chwiejnie idzie po torach, na oślep, potykając się o lśniące szyny. Powietrze pachnie kolejowymi katakumbami, rzeczami, które pełzają, ale także rzeczami, które pędzą bez końca. Wpada w ramiona strusiokształtnej sieroty, uwiesza się na jej ześrubowanej szyi i drży, wsłuchana w nieskończony tumult pojazdów, rytmiczny jak oddech, tętniący jak krew. Czuje w dłoniach ciężar i kształt dziwacznych olbrzymich nożyc z wilgotnym uchwytem, ale ręce ma puste. W ustach czuje smak gorzkiej kobiety, która wbija jej paznokcie w język, lecz nikogo przy niej nie ma. Kuca w półkolu uniesionych rąk sieroty, kołysze się na piętach, przyciska pięści do oczu.

Coś miękkiego opada jej na stopy. Znajomo miękkiego. Znikomy ruch, złoty ciężar. Poprzez natłok wrażeń, który każe jej wgnieść kułaki w oczy, słyszy przytłumione, lecz miłe dla ucha brzęczenie, dudnienie przypominające bicie serca — i wybucha śmiechem wśród pędzących samochodów i dobiegających z daleka wrzasków oburzonych kierowców, których nie widzi. Odszukuje maleńki ciężar i zgarnia go na dłoń, a kiedy to robi, czuje, jak jednocześnie wskakuje z długiej łodzi do wody, nurkuje, łapie kobietę za włosy — co za włosy! — lśniące i nastroszone, i wie, że maleńka istota w jej dłoni też takie ma, mimo że nadal widzi tylko czerń, niekończące się tunele i kostropate, niezmierzone cienie.

Podnosi pszczołę do ust. Skrzydełka nieruchomieją. Powoli, jakby dla podkreślenia celowości swojego maleńkiego czynu, pszczoła wsuwa żądło w usta November. Na chwilę zamiera, napotkawszy czubek języka, opiera się na jego napiętej powierzchni — a potem wślizguje się w nią łagodnym, zwinnym ruchem i ginie w paroksyzmie jadu i religijnej ekstazy.

W odpowiedzi na jej krzyk przybywa następna, a za nią trzecia. Krążą wokół palców November jak obietnice obrączek. November odzyskuje wzrok, gdy pszczeli jad podąża rozwidlającą się trajektorią w głąb języka. Mrok katakumb cofa się, drapie obrzeża pola widzenia, okala je jak migawka w starym aparacie fotograficznym. November widzi Pomnik, pustą tabliczkę, nocne niebo z rozkołysanymi pióropuszami palm, splątane gałęzie czerwonych mącznic na poboczu. Pojazdy są plamami szkarłatu i srebra, zamkniętymi przed nią małymi światami z firankami w oknach. Za to pszczoły obsiadają jej opuszki palców; jest ich już dziesięć, co rusz to podrywają się do lotu, to znów przysiadają, bzycząc zachęcająco, a November z pewnością umie rozpoznać, kiedy ktoś próbuje ją gdzieś zaprowadzić.

Schodzi z Pomnika. Pszczoły kłębią się jej także pod nogami. Pojazdy rozstępują się przed nią. Gdzieś bardzo daleko czuje łzy spływające po policzkach, które jednocześnie należą i nie należą do niej.


* * *

Pszczoły prowadzą ją mahoniową ulicą Serafinów; są ich setki, za jej plecami rozbrzmiewa buczący marsz triumfalny. Wzdłuż nieskazitelnie czystej, wypolerowanej ulicy ciągną się sklepy odzieżowe. W witrynie jednego z nich wisi sukienka — ostatni krzyk mody: oszałamiająco granatowa, zwiesza się powłóczyście z ramion złotego manekina, w rozcięciu odsłania lśniący brzuch. Ma zapinkę w formie skupiska maleńkich błękitnych oczek, które mrugają leniwie, po kolei; mają białka z brylantów i źrenice z hebanu. Spódnica sukni opada głębokimi, sztywnymi plisami, które wylewają się z witryny starannie udrapowanym trenem z lamówką z kruczych piór. Właściciel sklepu, Aloysius, trzyma na smyczy z paciorków jasnozielonego konika polnego Casimiry, który pociera łapki, gdy jego pan pracuje w stercie czarnych piór: Aloysius szyje trzy identyczne suknie jak ta na wystawie dla sióstr-trojaczek, które zażyczyły ich sobie nie w kolorze granatowym, lecz fioletowym.

Na noc przywiązuje smycz do kolumienki łóżka, a maleńki insekt kładzie się obok jego szerokiej, pobrużdżonej twarzy i wybrzękuje binarną kołysankę w głąb jego brody. Aloysiusowi śnią się ciała — stoją w nieskończonym szeregu, nagie, nieodziane i piękne.


* * *

Pszczoły wpadają spiralnym lotem przez drzwi. Przy wejściu nie ma dzwonka; takie stojące na uboczu sklepiki są równie staroświeckie jak mleczne koktajle. Pszczoły nurkują w otchłań lawendowego garnituru z wysoko wiązanym fularem, uformowanym z zielonych, połyskliwych liści bananowca i spiętym garścią gruszkowych pestek. Mankiety marynarki są czarne i szerokie, pierś przecina suto marszczona liściasta szarfa. Rój wypełnia garnitur, wylewa się jak stopy z nogawek, wyrasta dostojną, bzyczącą głową z kołnierza. Głowa na chwilę się rozpływa, zaraz jednak odzyskuje kształt. Pojawiają się w niej zagłębienia oczodołów i zarys ust. Aloysius, który trzyma w zębach pęk kościanych igieł, chwieje się na stołku i wybałusza oczy. Konik polny tańczy z uciechy na końcu smyczy.

— Proszę… — wyrzuca z siebie zasuszony krawiec. — Nie chcę ich tutaj. Nie wiesz, że imigranci mają się trzymać sklepów z odzieżą używaną?!

Pszczeli manekin zgrzyta namiastką zębów, aż Aloysius się kuli. November chce przepraszać, ale lawendowy garnitur chwyta ją w ramiona tak szybko, że nie zdąża wypowiedzieć ani słowa. Obejmuje ją jak brat; November czuje ruch niezliczonych małych ciałek pod materiałem. Opiera mu głowę na ramieniu, nie jak królowa, ale jak partnerka, jak dwórka, jak dziwka w królestwie pszczół, wywabiając robotnice z osobliwie wydętego brzucha i drzemiących w nim obietnic złota. Manekin mdleje.

— Gdzie jestem? — szepcze November.

Nareszcie: to pierwsze, ostatnie i najbardziej oczywiste z pytań. Aloysius marszczy z niesmakiem czerwony, dziobaty nos.

— Nie zgadzam się — syczy do pszczół. — Jakież to nudne, aż trudno wyrazić to słowami. Jest nowa jak świeża rana. Nie muszę.

Zaciska pokryte żyłkami knykcie na górnej krawędzi grubej szarfy w turecki wzorek i pluje na November. Ślina pryska deszczem szklanych paciorków.

Wśród pszczół podnosi się huczące bzyczenie, ale November unosi rękę w geście, który w jej mniemaniu ma być władczy. Desperacko odwołuje się do ich miłości i swojego miejsca na długiej, wspaniałej liście rzeczy, które pszczoły ubóstwiają: królowa, róże, hiacynty, plastry miodu, powietrze, jabłonie, pszczele mleczko, czerwień, i ona, ona sama, opiekunka, kochanka i oblubienica w dziewiczej bieli.

Nieruchomieją, milkną, patrzą na nią wyczekująco pustymi, pełnymi pszczół oczodołami w rojowej głowie, która przekrzywia się na czubku zaprasowanego fularu. November przykłada dłonie do twarzy krawca, do suchych jak gniazdo os policzków. Patrzy na niego z powagą, szeroko otwartymi oczami. Jej dotyk jest delikatny.

— Oszczędź mi tych tanich sztuczek, dziewczyno. Miałem więcej kobiet niż ty poznałaś przez całe życie.

Ona jednak milczy. To tylko sen, myśli. A w snach nic nie jest zakazane.

— Rękawy… — Wzdycha. Jej głos jest chrapliwy od jadu i ciepła. — Spódnice, szwy, nogawki. Kołnierze, mankiety, paski, turniury. — Gładzi go po gęstych siwych włosach i przyciska twarz do jego twarzy. — Wszystkie te rzeczy w zastępstwie twoich rąk dotykały tysiąca ciał; w zastępstwie twoich pocałunków i twojej czci gładziły ich brzuchy i szyje i kładły się obok nich w ciemności.

Pszczeli golem uśmiecha się złowieszczo i ciężko podskakuje z zachwytu. Zwycięskie pszczoły szarpią pawie pióra wszyte w sukienkę z wystawy. Aloysius po prostu patrzy na November, ona zaś czuje jego werdykt. Zbyt szorstkie włosy, pasemka zgaszonego, wyblakłego fioletu na farbowanej czerni. Oczy — całe w szaro-zielone cętki — też nie pasują do sukni. On jednak chce okazać posłuszeństwo, choć nie umiałaby powiedzieć, czy wobec niej, czy raczej wobec pszczół, i po chwili jej miękki biały brzuch prześwituje spod granatowej materii, jej ciało porusza się pod jedwabnym przedłużeniem rąk Aloysiusa, a pszczeli kontyngent czułym dotykiem odnóży rozczesuje i gładzi jej włosy.

November wychodzi na ulicę Serafinów i bierze pod rękę swojego odzianego w lawendę towarzysza. Kilka zbłąkanych istot buczy leniwie za jej plecami. Śpiewają bezgłośną, długą, skomplikowaną pieśń, którą chcą powiedzieć swojej królowej, matce, Casimirze, że do niej idą, już idą, o, Pani, o, Matko nasza, idziemy i mamy dla ciebie cudowny dar!

Trzy Trójka Kamienic

Herbata na stoliku Olega była gorzka i czerwona. Nie przypominał sobie, żeby ją kupował, ale pewnie tak właśnie było. Musiał ją kiedyś kupić. Hibiskus z czymś tam. Z czerwoną pomarańczą? Nie był pewien. Wytrząsnął na dłoń dwie pastylki z pomarańczowej fiolki, połknął je i spłukał urojoną herbatą. Smakowała jak stare skórki pomarańczy, zasuszone i obkurczone jak łuska.

— Oleżka… — odezwała się jego siostra. Woda popłynęła jej z ust, tak troszeczkę. Kiedy był małym chłopcem, to był rwący potok. Dziś została z niego zaledwie łza. — Herbata ci wystygła.

Zamiast odpowiedzi wytrząsnął jeszcze dwie pastylki. Podrapał się po szorstkim od zarostu policzku. W nocy śnił, śnił tak długo, że pot uciekał od niego i przesiąkał pościel. Sen był taki żywy, bolesny jak świeży siniak. Był w nim smak trzciny cukrowej, dziewczyna o niebieskich włosach i coś w rodzaju wielkiego żelaznego ptaka…

— Pachniesz mosiężnymi kluczami, braciszku. I perfumami. Ja nie używam perfum.

— Wolałabyś wiedzieć, że ma na imię Ludmiła, czy nie? — spytał półgłosem.

Kobieta w czerwonej dziecięcej sukience wyczesała z włosów długi brązowy wodorost. Była zakłopotana, ale nie sobą — nigdy nie wiedziała co to wstyd, była ponad to — lecz nim, który nadal czuł na ustach smak warg tamtej blondynki.

— Nie przestałem być mężczyzną, Miła. W moich żyłach nadal płynie krew.

We wpatrzonych w niego niebieskich oczach nie było śladu podstępu ani okrucieństwa. Nigdy nie była okrutna; nazwała się jego zwierzakiem domowym, jego biednym, starym kotem, ale nie prosiła o mleko ani nie darła mu zasłon pazurami. Siedziała przy stole, czekała, aż wróci ze szkoły (a potem z pracy), a lata płynęły z chrzęstem obracających się zębatek.

— Nie jestem głodna. Czy kiedyś byłam głodna? Napij się herbaty.

Napił się i skrzywił. Nie miał w domu miodu. Zawsze zapominał kupić coś na bazarze.

— Myślisz, że duch powinien się złościć? — zapytała, rozmaczając słowa wilgotnymi ustami. — Mogę spróbować, jeśli uważasz, że powinnam. Wydaje mi się, że pamiętam „złość”. Miała żółty kolor, prawda? Jak budyń waniliowy.

Oleg pochwycił jej spojrzenie, tak jak ryba chwyta haczyk — jakby z góry wiedziała, że to nieuniknione. Uśmiechnął się. Wysuszone koronki poskręcały się wokół jej szyi. Miała szczerą, słodką twarz, szerokie policzki, ociekające wodą włosy.

— Kocham cię, Miła.

Pokiwała z roztargnieniem głową.

— Żółty?

— Tak, żółty.


* * *

Zanim wyszedł z wanny, Ludmiła zniknęła. Tak to już z nią było. Przyzwyczaił się, że przychodzi i znika, tak jak człowiek przyzwyczaja się do niestałej żony albo do kota, który tylko częściowo zamieszkuje dom, w którym sypia. Kiedy miał siedem lat, pewnej nocy obudził się z jakiegoś bezimiennego koszmaru sennego, a ona siedziała na jesionowym wezgłowiu łóżka. Woda z jej sukienki ściekała mokrym półksiężycem na przykrycie.

— To moje łóżko — powiedziała i weszła do niego pod koc, przemoczona, zasmarkana i zimna.

Objęła go za szyję i w tej pozycji zasnęła, wtuliwszy mu twarz w kark. Rano ojciec wściekł się na niego, że zmoczył się w łóżko, a on, chociaż wiedział, że to nieprawda, nie miał jak wytłumaczyć przemoczonej pościeli.

I tak to szło. Właściwie nie była ani jego siostrą, ani przyjaciółką. Nie robiła żadnych rzeczy, których spodziewałby się po duchach: nie próbowała go dusić, nie domagała się słodyczy z kredensu, nie wysyłała go na niebezpieczne wędrówki po lesie. Nie doprowadzała go do szaleństwa. Nie dopominała się o historie z życia żywych. Nie licząc zalewania łóżka wodami Wołchowa, niczego nie niszczyła i nie przysparzała mu kłopotów. Uważał się za szczęściarza, że trafił mu się taki uprzejmy duch. Ona sama również zdawała sobie sprawę, że jest duchem, a przynajmniej, że nie żyje, co jego zdaniem również było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ponieważ wolałby jej nie opowiadać o tamtym dniu nad rzeką i o tym, jak jego matka płakała tak głośno, że słyszał ten krzyk, będąc u niej w brzuchu, i sam też płakał.

W wieku czternastu lat zdarzyło mu się, że koleżanka z klasy nabijała się z jego śmiesznego akcentu. Pół nocy tłukł chudymi rączynami w poduszkę i wypłakiwał sobie oczy pełne kwaśnych, oleistych łez, zanim Ludmiła znów weszła do niego pod koc; przy tej czynności przykrótka sukienka nie pozwalała zachować nawet pozorów skromności. Objęła go i przysunęła usta tak blisko jego ucha, że później musiał skakać na jednej nodze jak pływak, żeby wytrząsnąć z niego wodę.

— W krainie umarłych… — wychrypiała spętanym przez rzeczne zielsko językiem — …chłopiec przejechany przez czarny samochód zakochał się w księżnej cholery, która miała jaskrawożółtą sukienkę, żółte włosy i błyszczące żółte trzewiki. Gonił ją ulicami, mijając sklepy i pracownie kapelusznicze, papiernie i parki miejskie. Księżna nie ustawała jednak w biegu; nic tak nie pędzi jak zaraza. W końcu dopadł ją w slumsach martwych noworodków, gdzie mieszkają ci, którzy za życia nie dostali nic, z czego mogliby po śmierci zbudować sobie dom. Powiedziała mu tak: „Nigdy cię nie pokocham, ponieważ nie należysz do mojego ludu”. Chłopiec pomalował więc sobie twarz na biało-szaro, specjalnie dla niej włożył żółty płaszcz przeciwdeszczowy i krwawił z ust, żeby tylko go pokochała. Ona jednak nadal nie chciała spojrzeć nań łaskawym okiem. Nie pozostało mu nic innego, jak udać się do miejskiej studni i zaczerpnąć z niej zatrutej wody, żeby zapomnieć o księżniczce, o sobie, o wszystkim poza hospicjum, w którym śpią tacy jak on nieszczęśnicy, niezdolni zaznać spokoju nawet po drugiej stronie drzwi do świata.

Pocałowała go w policzek. Od tamtej pory zawsze czuł dotyktego pocałunku.

— Widzisz? Wszystko będzie dobrze.

— Nie, nie widzę. To straszna historia.

— Chłopiec nie należał do jej rodziny. Nie może być prawdziwej miłości między dwojgiem obcych. Ja cię kocham. To wystarczy.

On też ją pokochał, pokochał ciemnooką dziewczynę, chociaż nigdy jej nie dotknął, ani razu. Tłumaczyła mu, że tak już jest urządzony świat, ale tylko odwracał się do niej plecami w maleńkim łóżku z cienkim siennikiem, a ona nic nie mogła na to poradzić. Była tym, kim była, i nikim innym.

Powiedział o niej tylko lekarzowi, na co ten przepisał mu tabletki, które wcale jej nie przepędziły. Zapewniła go, że ona również nie wspomniała o nim swoim przyjaciołom. Miał wrażenie, że dorasta razem z nim, w podobnym tempie, chociaż przecież powinna być od niego starsza. Mimo to nie odpędzała od niego dziewczyn, nie krzywiła się na chłopców, nie urządzała scen zazdrości na schodach pożarowych. Po prostu, jak zwykle siadała na wezgłowiu i jeśli był w łóżku sam i nie mógł zasnąć, wślizgiwała się do niego pod koc. Rano budził się na mokrej poduszce, z palcami pomarszczonymi od wilgoci.

— Kocham cię, Miła — powiedział do pustego pokoju.

Nie pytał, gdzie zniknęła. To by zakrawało na złe wychowanie, a dla ludzi, którzy są ze sobą tak długo jak Oleg i Ludmiła, dobre maniery są bezcenne.


* * *

— Masz coś na brzuchu — powiedziała.

Mył zęby po posiłku, który trudno byłoby nazwać śniadaniem. Ciągle miał w ustach smak wystygłej herbaty. Ludmiła przysiadła łobuzersko na umywalce, do której mogła dyskretnie odpluwać wodę z ust, zamiast pozwalać jej spływać po brodzie.

Spojrzał w dół: rzeczywiście, coś tam było, pod włosami. Naciągnął skórę. Wokół pępka, jak rozchodzące się promienie róży wiatrów, rozciągały się długie czarne wiotkie linie, koślawe i pozbawione celu. Niewiele brakowało, żeby udało mu się odcyfrować litery, którymi były opisane, ale oczy bolały go od oglądania ich z tak bliska, w dodatku do góry nogami. Taki sam znak miała na szyi ta druga Ludmiła; mógłby udać, że pochlapał się atramentem, ale rozpoznał go natychmiast. Całował go przecież. Znał jego smak.

— Może nie powinieneś obcałowywać obcych dziewczyn? — zauważyła wyniośle. — Jeszcze coś złapiesz…

Potarł znamię, które — oczywiście — nie zamierzało zniknąć. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że uda mu się je zetrzeć. Był na nie skazany, tak jak na Miłę.

Wzruszył ramionami. Jakie to miało znaczenie? Człowiek, który nauczył się żyć z duchem, nauczy się żyć i z blizną.

— Miła… — Westchnął znużony. — Zgiń, przepadnij.

Uśmiechnęła się z wyższością i splunęła do umywalki. On również.


* * *

To było dziewięć dni później. Musiał policzyć na palcach, żeby uzyskać ten wynik; mógł się pomylić o dzień, może dwa, nie więcej. Został wezwany na obrzeża miasta przy ostrym mrozie, który warczy groźnie na silniki samochodów i chłoszcze je bez litości. Młody mężczyzna przed kamienicą przytupywał z zimna, dmuchał w szczupłe dłonie i naciągał wełnianą czapkę na uszy. Oleg przyklęknął przed drzwiami i wziął się do roboty. Jego oddech unosił się obłoczkami w powietrzu.

Ofiary zatrzaśnięcia się drzwi: małe, słodkie, niezawodne duszyczki, zapominalskie i nieuważne, dzięki którym jego interes się kręcił. Darzył je wszystkie ojcowskim uczuciem — nawet jeśli miał do czynienia z siedemdziesięciolatkiem w szlafroku i z wygasłą fajką. Biedne kociątka, rzucone w szeroki świat.

Zajrzał do zamka, głęboko, jak to miał w zwyczaju, tak jak zaglądał w oczy siostry, przez nakładające się teleskopowo zamki w jego duszy. Zaraz za progiem była kuchnia, dalej białe, odrapane drzwi do sypialni, potem ściana, następna kamienica, i następna, aż do Brooklynu i dalej, aż do poszturchującego nosem plażę spienionego Atlantyku. Przystawił do zamka ucho jak do szumiącej muszli; czekał, aż wyszlocha swoje tajone żale. Zamek zapłakał. Oleg go ukoił.

— Dziękuję, że tak szybko pan przyjechał — powiedział młody człowiek.

Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie czarnej kurtki. Był wysoki i szczupły, miał oczy czarne jak Hiszpan; stanowił przeciwieństwo miękkiej, obfitej Ludmiły z grzywą blond włosów.

— Mam warsztat niedaleko stąd. — Oleg wzruszył ramionami. — Nie możemy pozwolić, żeby błąkał się pan bezdomny po okolicy i drapał w drzwi sąsiadów, żebrząc o kęs ryby.

Młody mężczyzna parsknął śmiechem. Rozmawiali z takim samym zaangażowaniem, z jakim mogliby zerkać na zegarek na peronie w oczekiwaniu na pociąg albo pstrykać palcami: ot, żeby mieć jakieś zajęcie, by nie marznąć. Mężczyzna miał na imię Gabriel, studiował architekturę i budował wielkie, skąpe konstrukcje, które ostrożnie i zachłannie przytrzymywały zamki.

Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się z wdzięcznością. Gabriel zaskomlił z ulgą, prawie jak szczeniak cieszący się z powrotu właściciela, cudownie ocalonego przed śmiercią w tym przerażającym świecie na zewnątrz. Kiedy wiatr rozwiał poły jego czarnej kurtki, Oleg dostrzegł wycyzelowane na obojczyku znamię, delikatne, jak namalowane przez kaligrafa, czarne, patykowate, rozpościerające się jakby w poszukiwaniu nowych obszarów ciała do podbicia.

Doskoczył do Gabriela, zanim zdążył się powstrzymać, i chwycił go za koszulę na piersi. Gabriel nie zaprotestował, nawet się nie zdziwił — tylko uśmiechnął się przyjaznym, koślawym uśmiechem, w niczym nieprzypominającym makabrycznych, znaczących spojrzeń, które Oleg musiał znosić przez całe życie.

— Dalej — szepnął. — Śmiało.

Drżącymi, czerwonymi od mrozu rękami Oleg rozpiął guziki odprasowanej roboczej koszuli i rozchylił ją, odsłaniając znamię: ciemnosine, żywe, mroczniejsze niż sny.

— Wiesz, co to jest? — spytał.

Gabriel pochylił głowę, spojrzał mu w oczy i dwoma brązowymi palcami uniósł jego podbródek.

— A ty nie?

— Nie, ja… Po prostu znalazłem je…

— Po przebudzeniu? No tak.

— Powiedz mi, proszę.

— Mam lepszy pomysł.

Architekt pocałował Olega, bardzo delikatnie, tak jak wdowa całuje stopy świętej figury. Jego język smakował cukierkami pomarańczowymi. Oleg pomyślał, że powinien być zaskoczony, nawet oburzony, ale dwadzieścia lat surowej szkoły siostry skutecznie wyrugowało z niego wszelkie „powinien”. Zesztywniał, niepewny, jak się zachować. Uderzyła go niezwykłość dotyku nieogolonego policzka na jego tradycyjnie wymizerowanej skórze, dziwnie niewinnego, choć bardziej nagiego niż pachnąca twarz Ludmiły. Nadal trzymał rękę na piersi Gabriela i wydało mu się — choć przecież to było niemożliwe — że czarne linie pod jego palcami zrobiły się gorące.

Westchnął, przygarnięty w ramiona architekta. Oczami wyobraźni widział Gabriela jako olbrzymi dom — te łokcie odchylone pod idealnym kątem, żeby go zagarnąć, okryć krokwiami i płytą gipsową, ochronić go przed deszczem i wygnać ziąb z jego kości. Stojąc tak na progu, w rzadkim, mroźnym powietrzu niosącym zapowiedź bliskich śniegów, pocałowali się drugi raz, zanim Gabriel zaprosił Olega do środka i poprowadził najpierw do kuchni, potem przez odrapane białe drzwi sypialni, przez wysoką, cienką ścianę kamienicy i dalej.


* * *

Kiedy Gabriel w niego wszedł, Oleg przestraszył się, że z bólu rozpęknie się na dwoje, ale oczywiście nic takiego się nie stało. Otworzył się, odsłonił przed drugim człowiekiem. Pojękiwał cicho do białych ścian, nie chcąc dać po sobie poznać, że nie był przygotowany na tak intensywne doznanie. Gabriel gładził go po włosach, całował w kark i szeptał:

— Już dobrze, Oleg, już dobrze. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię potrzebuję.


Róg Czterysta Trzynastej i Sarsaparilli

Ulica Sarsaparilli jest wybrukowana starymi płaszczami, warstwami delikatnego sztruksu, filcu i wełny w kolorach kawy i atramentu. Ci, którzy mają tu coś do załatwienia, poruszają się popychanymi drągiem gondolami, ostrożnie rozgarniając rękawy, klapy i rachityczne krawaty, trzepoczące jak wodorosty i rozkołysane, jakby szarpał je jakiś pozaksiężycowy przypływ. Obszyte aksamitem i nasmarowane balsamem gondole bezszelestnie przemierzają bezdenną otchłań. Na wypadek katastrofy sąwyposażone w potężne nożyce o zakrzywionych ostrzach, wetknięte dyskretnie za fotel pilota.

Nad brzegami ubraniowego kanału ciągną się malutkie domki, w których dorosły mężczyzna, stojąc, prawie dotykałby głową dachu. To domy wstydu, które kurczą się i kulą, jak tylko mogą. Od czasu do czasu wiatr, pachnący jałowcem i jeżynowym winem fermentującym w ogromnej perłowej kadzi gdzieś w głębi krętych jak korkociągi ulic, otwiera na oścież drzwi takiego domku i zza progu wygląda wielgachne oko — niebieskie, brązowe albo cholerycznie żółte. Wyczulony na kaprysy tych ślepi wiatr przy pierwszej okazji zatrzaskuje drzwi z powrotem.

To dzielnica bankowa Palimpsestu, gdzie należy zachować pełną szacunku ciszę. W przygarbionych domach trwa wielkie, święte przeliczanie, którego nawet słońce nie waży się przerywać. Minęło wiele lat, odkąd niebo oglądało zamieszkujących te domki żebraków. Znalazłszy sobie dom, nie umieją się oni oderwać od jego drogocennych ścian i cudownych kominów, które rosły tak długo, aż całkowicie wypełniły wnętrza, i dziś nie da się przeciąć ich nawet nożycami gondolierów. Chmury jednak sądzą, że żebracy nie płaczą przez sen, a zatem muszą być adeptami jakiejś szkoły szczęścia.

Almudena, Królowa Żebraków! Najmniejszy, najuboższy, najskromniejszy dom z pewnością należy właśnie do niej. W tym miejscu złamały się jej nożyce i tu wybłagała od możnych Palimpsestu każdą szczapę budulca. Jaka istota podarowała jej ten kryty dachówką dach? Ten dębowy ganek? To jej pomruk słychać pod wysokimi, zielonymi latarniami o złotych kloszach. Podobno w ciepłe dni zapuszcza ogon na skraj ulicy, żeby wygrzewać łuski na chodniku.

Zanieś jej wszystkie monety, które masz; nagryzie je, żeby ocenić ich wartość i zapisać ją w pamięci, która jest ograniczona pojemnością jej ciała. Żebro jest warte sto, kręgi po dwadzieścia pięć, ścięgnami odlicza dziesiętne części całości, wątrobą — miliony, a jej bezcennego serca ani ja, ani ty nigdy nie zobaczymy. Pozbawiona rachunkowej maszynerii Almudena zapisuje na mapie swojego ciała wpłaty, wypłaty i inne ciekawostki. Nie może, naturalnie, zapomnieć stanu swoich stawów i maleńkiej trzustki; nikt nie ukradnie środków zdeponowanych w jej płucach. Gdybyśmy mogli ją rozkroić, nie wiadomo, czy znaleźlibyśmy w środku krew. Gondolierzy klną się na wszystkie świętości, że nocami słychać brzęk monet przesypujących się w komorach jej serca i furkot złożonych w żurawie banknotów, które trzepoczą jej wokół głowy, usiłując wyrwać jej dom z ulicy Sarsaparilli i ponieść go daleko poza granice wszelkich snów o mamonie.


* * *

Gabriel rozpycha ubrania drągiem. Wiatr, który smaga jego promienną twarz, jest tutaj ciepły, niesie zapach czerwonych kwiatów i morza. Oleg zagląda w toń, w przerwy między falami tkaniny. Zgięty wpół wisi na burcie gondoli; wzrok mu się mgli jakby z wielkiego bólu, pod zimnymi rękami czuje dotyk pleśni i metalu, w ustach ma smak mięsa ślimaków. Głowa mu drży w podwojonym, potrojonym, poczwórnym rytmie ruchu rąk i oczu. Otrząsa się i z jego włosów opada chmura mosiężnego pyłu, opiłki z tysiąca oszlifowanych kluczy.

— Co jest na dnie? — pyta chrapliwie. Niewiele brakuje, żeby wciągnął do nosa garść mosiężnych guzików.

— Nie wiem. Nie umiem pływać. Tory kolejowe? Morloki? Na pewno są tam aligatory.

Oleg prostuje się, siada wygodnie i drapie się po głowie, jak staruszek, który zapomniał, gdzie położył okulary.

— Dlaczego mnie tu przywiozłeś? — pyta.

Wpatruje się w zatrzaskujące się drzwi i lśniące oczy niskich domków. Jego gondolier… Czy jest naprawdę jego gondolierem? Pewnie nie, nie na własność. Gondolier odwraca się do niego. Światło księżyca przeszywa jego czarne, nieuczesane włosy.

— To jedyne miejsce, do którego mogłem cię zabrać. Jedyne, jakie mam. Tak to działa. Można powiedzieć, że… miasto wynajmuje od ciebie kawałek skóry. Widziałeś rysunek na mojej piersi? Dlatego tu właśnie wylądowaliśmy, chociaż musiałem się nieźle sprężyć, żeby zdążyć na spotkanie z tobą. Wyświadczam ci wielką przysługę, Oleg. Teraz muszę czekać aż do jutrzejszej nocy, żeby się dowiedzieć, jaki kawałek miasta ty masz na sobie.

— A gdybyś przespał się z kimś… nowym? Bez znamienia? Gdzie byś trafił?

Gdzie trafiła Ludmiła?

Gabriel wzrusza ramionami i pcha gondolę przez kłąb zielska.

— Nie wiem, nigdy nie byłem z kimś nowym. Strata czasu. Może nigdzie? Nie lubię o tym myśleć.

Gabriel rozchyla koszulę, podobną do tej, którą zmiętą zostawili na stercie ubrań na starej komodzie z cedrowego drewna. Znamię nadal tam jest, chyba jeszcze bardziej wyraziste niż przedtem, linie jak cięcia mieczem, jakby ktoś zdarł mu skórę. Oleg podąża wzrokiem za długim brązowym palcem wzdłuż najdzikszej z czarnych kresek i tuż nad nią… Tak, teraz to widzi: drobne, mikroskopijne litery, które mogłaby napisać ćma albo koliber: ”Ulica Sarsaparilli”. Pod ostrym kątem przecina Czterysta Trzynastą, Czterysta Piętnastą i Czterysta Siedemnastą. Zupełnie nie przypomina to kojąco regularnej siatki ulic Nowego Jorku.

— Poza tym imigranci nigdy nie mają pieniędzy. — Gabriel parska śmiechem. — A to jest najlepsze miejsce, żeby zdobyć jakąś kasę. Można by chyba powiedzieć, że w ten sposób dojeżdżamy do pracy.

Pcha gondolę przez fale ubrań. Za pasek ma wetknięte ogromne nożyce z brązu; od czasu do czasu wyciąga je i wycina drogę w nieprzebytej plątaninie krnąbrnych garniturów. Mówi dalej, już cichszym, łagodniejszym głosem:

— Większość z nich… to znaczy, większość z nas nigdy się nie dowiaduje, co się właściwie stało. Zły sen, myślą. Albo dobry. Jak dziwna wysypka, która nie chce zniknąć, ale lekarz mówi, że nie ma powodów do niepokoju. Po co to rozpamiętywać? Są jednak ludzie, którzy nie potrafią tak łatwo odpuścić. — Spogląda na stojące nad kanałem domy i te ich wielkie, mrugające zza okien oczy. — Niektórzy piją na umór, żeby jeszcze raz odszukać to miejsce. Włóczą się po barach, gdzie tłuste cienie zostawiają ślady na ścianach; wszystko, żeby się przebić, żeby znaleźć drogę. Niektórzy zapominają, że nie można cały czas spać. Że trzeba żyć w słońcu.

— Czy tutaj zawsze jest ciemno?

Gabriel pociąga nosem i ociera rękawem oczy. Wydaje się taki młody — młody, zmęczony i potrzebujący.

— Nie, oczywiście, że nie. Po prostu nie przybywamy tu nigdy za dnia.

Oleg znów wygląda za burtę. Widzi girlandy kwiatów — chyba kalii, tak mu się wydaje. I dzwonków. Zwieszają się nad ulicą. Pachną starością, jak szczątki. Jak relikwie.

— Ale to przecież naprawdę jest sen — mówi w wełnianą toń. — A we śnie wszystko jest nieważne. To po prostu… głupstwa, które powtarzają się w kółko, aż się obudzisz.

Zapada długa i w jakimś sensie brzydka cisza.

— Jasne — potakuje Gabriel. — To tylko sen. — Lecz jego oczy są puste i płytkie, przymknięte i przymglone. — Cóż by innego?

Ręka Olega wlecze się wśród ubrań. Jest dobry w sprawach duchów, snów i wszystkiego, co efemeryczne. Wszystkiego, co zakryte i niedotykalne. Jeżeli to sen, może spać bezpiecznie. To znajome terytorium. Skoro umie wywołać ducha, znajdzie także sposób na to, żeby się obudzić.

Gabriel wprowadza gondolę do małej przystani i cumuje do pachołka. Uśmiecha się, ale przelotnie i bez przekonania.

— Czas odbić kartę — mówi.

Wchodzą do ogromnego jak katedra gmachu, który w całości, od przypór po iglice, jest wykonany z ciemnoniebieskiego szkła. Za nimi wchodzi jeszcze parę osób. Oleg idzie za Gabrielem. Odbierają fartuchy z rąk niedorzecznie wysokiego, milczącego mężczyzny o połyskliwych nogach żyrafy. Dostają również eleganckie koszule, róż na policzki i wodę kolońską. Przechodzą długim korytarzem o ścianach obwieszonych portretami różnych maître d’hôtel o dumnych, orlich nosach i przed nimi rozpościerają się tuziny stolików z rubinowymi obrusami i perłowymi kandelabrami… Są w restauracji, dużej i ruchliwej restauracji.

— Nie patrz na nich — szepcze Gabriel, biorąc do rąk tacę z wąskimi kieliszkami pełnymi gorącego wina truskawkowego.

— Na kogo?

Oleg ugina się pod ciężarem innego brzemienia: na jego tacy kule białego masła kolebią się w małych miseczkach z wydrążonych brylantów, obok leżą kanciaste bochenki wilgotnego, pachnącego korzeniami chleba.

Zostałem wcielony do służby w roli kelnera, myśli. Pięknie.

— Na klientów — syczy Gabriel. — Takie prawo. Nie wolno patrzeć im w oczy. Spuść głowę, jakbyś się modlił. Raczej nie będziesz musiał z nimi rozmawiać, zwłaszcza że im nie wolno się do ciebie odzywać Chyba że nazwą cię „nowicjuszem”.

— Jak mam przyjmować zamówienia, jeśli nie mogę z nimi rozmawiać?

— Tu podają tylko jedno danie. Postaw talerze na stoliku i wracaj do kuchni po następne. Dotrwaj do rana, to ci zapłacą. A lepiej jest mieć pieniądze, niż ich nie mieć.

Pracują więc. Po winie i chlebie przychodzi kolej na ślimaki w płonącej brandy z plasterkami bananów skwierczącymi w muszlach. Następne są duże kościane półmiski, na których piętrzą się nieprzyzwoicie wielkie kawały mięcha; rubinowe steki, okryte przypieczonąbiało-brązową skórką, ledwo mieszczą się na półmiskach. „Słoń albinos” — Oleg słyszy, jak dziesięciu, może dwudziestu gości powtarza w ekstazie szeptem te słowa. Ze szczytu góry mięsa spływa kaskada pestek granatu nasączonych miodowo-bursztynowym winem, którego zapach jest tak słodki i intensywny, że prawie zwala go z nóg. Żołądek mu się zaciska, ale nie wolno mu nic zjeść.

— Nowicjuszu! — woła kobieta z trzema pierścieniami na prawej ręce i wężową bransoletą ze srebra i agatów na lewej. Bransoleta oplata wszystkie jej palce i wspina się w górę ręki.

Oleg pamięta, żeby na nią nie patrzeć. Stopy bolą go od pielgrzymek do kuchni, nie chce z nią rozmawiać. Kobieta ma paznokcie mokre od soku z granatów.

— Od jak dawna mieszkasz w Palimpseście, nowicjuszu? — pyta wyniośle.

— To…

— Głośniej!

— To chyba moja druga noc, jeśli dobrze zrozumiałem.

Kobieta klaszcze i piszczy triumfalnie. Głos ma wysoki i przenikliwy, jak dźwięk pękniętego dzwoneczka.

— Tak myślałam! Jesteś taki nieporadny. Imigrant! Urocze! Powiedz mi, chłopcze, czy to prawda, że nie widzicie kolorów żółtego i niebieskiego? Że ucztujecie na śmietniskach, kiedy my kładziemy się spać i sączymy herbawino? Że, aby tu trafić… — pochyla się, żeby spojrzeć mu w oczy i narobić kłopotów, ale on w porę odwraca wzrok i widzi tylko jej długie rude włosy ocierające się o kieliszek. Na szkle ciągle widać ślad truskawkowego trunku — …parzycie się jak brudne krowy w rui? Co jecie? Musisz koniecznie opowiedzieć nam o wszystkich waszych odrażających zwyczajach!

Oleg wbija wzrok w jej buty. Twarz płonie mu rumieńcem wstydu, o którym nie wiedział wcześniej, że w nim tkwi. Od dzieciństwa nie słyszał, żeby ktoś w ten sposób cisnął słowem „imigrant” — bo, oczywiście, jest imigrantem. Tam i tutaj. Ma ochotę uciec jak najdalej od tej obcej kobiety, jej imbirowej woni, triumfalnego śmiechu i pohukiwania — ale równocześnie chciałby zostać i wyrżnąć ją tym kieliszkiem w gębę.

Powoli, smakując umyślność tego gestu (będzie się nim napawał aż do rana), unosi głowę i bez śladu goryczy czy złośliwości patrzy prosto w jej błyszczące, umalowane, zdobione cekinami oczy, patrzy na policzki z klejnocikami wszczepionymi w skórę, na której pojawiają się pierwsze zmarszczki,kurze łapki. Cisza przetacza się przez salę i eksploduje mu pod nogami.

— To z pewnością prawda — mówi spokojnie. — Wszystko, co do słowa. Chce pani odwiedzić takie śmietnisko razem ze mną?Moglibyśmy parzyćsię w blasku księżyca. Ciekawe, gdzie by pani wylądowała.

Kobieta rozchyla fioletowe usta — może jest wstrząśnięta, a może konfrontacja z prawdziwym żywym imigrantem i jego manierami sprawia jej przyjemność. Szef kelnerów (ten z nogami żyrafy) dopada do Olega i olbrzymią, wymanikiurowaną dłonią wali go pięścią w ucho, po czym łapie go za rękę, bez słowa wywleka ze szklistej kobaltowej sali i bezceremonialnie wyrzuca na Sarsaparilli.

Parę minut później niespiesznie dołącza do niego Gabriel, słodkie dziecko, dobry chłopak, wierny krajan.

— A nie mówiłem? — rzuca tylko, po czym odcumowuje gondolę i wypycha ich na środek ulicy płaszczy. Jest oschły, jakby Oleg osobiście go uraził, narobił mu wstydu, zrobił z niego durnia.

— Przecież to tylko sen! — broni się Oleg. — Zabawiliśmy się, a do rana wszystko zapomnimy.

— Ty nic nie rozumiesz.

Gabriel wzdycha i zapada długie milczenie. Wśród blednących ostatnich gwiazd zrywa się wiatr i na wschodzie pojawia się światło, cytrynowe, chłodne.

— Możesz mi dać nożyce? — prosi w końcu Oleg, uśmiechając się przy tym najpromienniej i najodważniej jak umie.

Gabriel stoi jednak odwrócony plecami i wodzi wzrokiem po dachach sympatycznych domków i nieznanych Olegowi zaułkach. Oddalili się od siebie — dyskretnie, subtelnie, nieodwołalnie. Podaje nożyce (ostrza są dłuższe niż jego nogi), ale nie odwraca się przy tym, a jego palce nie dotykają palców Olega.

Oleg wstaje (niewiele brakuje, żeby przewrócił przy tym gondolę), jedną ręką łapie swojego architekta (który wcale nie jest jego, nie tak naprawdę) i szepcze mu w kark najlepsze przeprosiny, jakie zna:

— Chcę ci opowiedzieć pewną historię. Będzie krótka, obiecuję. I o miłości. W krainie umarłych chłopiec przejechany przez czarny samochód zakochał się w księżnej cholery, która miała jaskrawożółtą sukienkę, żółte włosy i błyszczące żółte trzewiki…

Ale Gabriel nie słucha. Jego otulone płaszczem plecy są sztywne, spięte. Posmutniały Oleg tnie nożycami z brązu półpłynną powierzchnię ulicy pod łodzią. Przerażone nici wyślizgują się ze szwów na ramionach, guziki furkoczą w powietrzu, a on zerka głębiej, lecz widzi tam tylko kolejne rękawy i mgłę, ale jest teraz jednocześnie pływakiem i ślusarzem i wie, jak przeciskać się przez szpary zbyt wąskie dla innych. Nie może zostać we wraku dezaprobaty Gabriela, a noc i tak dobiega już końca. Bierze głęboki wdech i nurkuje, wystawiając nożyce przed siebie. Spada i spada, bardzo daleko.


* * *

Na dworcu kolejowym kobieta o niebieskich włosach odczuwa nagłe zawroty głowy. Na wyłożonej cedrowym drewnem ulicy pszczelarka w długiej sukni kicha, gdy wełna wypełnia jej nos.


* * *

Pod ulicą z płaszczy płynie rzeka. Ma mleczny kolor. Toczy leniwe, powłóczyste fale gęstej śmietanki i zwarzonego mleka. Nad nią, w górze, rozpościera się flanelowe niebo i długi tunel o ceglanym sklepieniu, zarośnięty złocistym mchem i sflaczałymi, półprzezroczystymi grzybami, oślizłymi i srebrnymi jak mięso ostryg. W paru miejscach strop się zapadł; przez jeden z tych otworów Oleg wpadł do środka.

Idzie brzegiem rzeki po kruszącym się gzymsie ozdobionym rzeźbami lamentujących twarzy, których łzy zasilają rzekę. Mają wykrzywione usta i błagalnie patrzące oczy; mija je obojętnie. Kuleje, co go niepokoi, bo przecież w snach człowiek powinien lądować bezboleśnie jak westchnienie, prawda?

Napotyka ławkę — jedną z tych, które zawsze, gdziekolwiek się je widzi, wyglądają tak, jakby powinny stać w Paryżu, z widokiem na Sekwanę. Siedząca na niej kobieta w długiej sukni patrzy na trzepoczące w podmuchu powietrza grzyby. Oleg zbliża się i widzi, że suknia ma intensywnie granatowy kolor, jest usiana srebrnymi gwiazdami i bardzo elegancka; jej turniura ma rozmiary bębna sporej kopuły. Włosy kobiety są swobodnie rozpuszczone, mysie, bardzo podobne do jego włosów i przetykane śniegiem, mimo że śnieg nie pada przecież pod ziemią. Kiedy kobieta odwraca się ku niemu, Oleg jęczy. Grzyby dygoczą.

— Tęskniłam za tobą, Oleżka — mówi jego siostra i wyciąga ku niemu długie ręce.

Cztery Archipelag

Lucia zniknęła.

Ludovico siedział nagi w swoim przedpokoju, po turecku, jakby czekał na spowiedź. Etymologiae płynęła wokół niego po ścianach — rozsypane przez Lucię okruchy, które padły łupem kruków, a on stał się zabłąkanym w lesie dzieckiem. Dotykał ich; muskał rowki w farbie, miejsca, w których była, których dotykały jej palce. Gdyby zamknął oczy, mógłby zatracić się w powietrzu, które niegdyś ją otulało, albo wstrzymać oddech i znów znaleźć się w niej, w jej ciasnym, gorącym wnętrzu… Tam stała, myła włosy w tej umywalce, pisała po tej ścianie, jadła pieczonego kurczaka przy tym stole. Nie było w domu pomieszczenia, w którym jej by nie było; echo jej obecności wisiało w powietrzu jak suszące się arkusze papieru. Nie było miejsca, które nie ropiałoby jej brakiem; którego nie otaczałyby świetliste aureole jej niegdysiejszej obecności, jak na przypalonej papierosem kliszy.

Zawsze czuł jej lwią woń w łóżku — czuł ją w dalszym ciągu, mimo że ona od tygodni już w nim nie spała. Nie mógł się zmusić, żeby spać na jej miejscu; nie chciał zatrzeć niedostrzegalnego zarysu jej ciała, który z pewnością zdążył się już stać zaledwie gorączkową nadzieją i kłamstwem nieświeżej pościeli. Jej śmiech — ostry, okrutny, krótkotrwały — zawisł nad wąskimi, wysokimi oknami jak girlandy poczerniałych róż. Ludo prawie nie jadł, co najwyżej ogryzał kości zostawione przez nią na wyszczerbionym talerzu w kuchni. Przymierzał zęby do martwych rzeczy, które wcześniej objadła do czysta.

Przyłożył policzek do ściany i litery zaczęły się pod nim rozgrzewać jak jej ręce w zimie: Cum leones dormierint, vigilant oculi; cum ambulant, cauda sua cooperiunt vestigial sua, ne eos venator inveniat… Słowa pokonywały ostry załom ściany i mijały stolik pod telefon ze stojącą na nim smukłą zieloną lampką. „Kiedy lwy śpią, ich oczy pozostają czujne; kiedy idą, zacierają swój ślad ogonem, żeby żaden myśliwy ich nie wytropił…”.

Wbił paznokcie w leones, potem w ambulant, jakby chciał z nich wydobyć jej twarz, jej chód, jej długi złocisty ogon zacierający ślady łap na pylistym gruncie buszu.

Zawsze byli parą bestii, skulonych i powarkujących w swojej jaskini, nieustępliwych i zawistnych — to oczywiste, ale czyż nie zawarli umowy? Chimera i święty — czyż nie pożarli razem swojej młodości i nie przeobrazili tych pięciu pokojów we wspólne legowisko? Czy dawno temu nie widział jej twarzy na jakiejś tarczy? Nie leżał na tej podłodze, przyszpilony jej kamiennymi rękami? Dokąd mogłaby pójść? Jak mogłaby chociaż wyśnić miejsce, którego on już wcześniej by nie odwiedził? Znał ją przecież na wylot, znał jak nikt inny, znał jej naturę i pochodzenie.

Spojrzał na apokalipsę japońskiej książki: rozłożone na podłodze setki płóciennych stronic, srebrna farba, czarny jedwab. Wrzasnął na nie, na bezduszne, brzydkie ilustracje, pociągi jak zwiotczałe węże. Lucia lepiej by je narysowała, pod jej piórem wyglądałyby jak lewiatany z rozdziawionymi paszczami wgryzające się w podbrzusze Ziemi. Sufit z lekkim zakłopotaniem wchłonął jego krzyk. Termin wykonania zlecenia dawno minął, zamówienie dostał inny introligator z Parmy, ale Ludo bez żalu rozstał się z księgą. Zobojętniała mu. A to było wszystko, co zostało mu po żonie: stronice, farba, jedwab. Sikał na nie, pluł, darł je, jadł i wyrzucał przez okno, ale nie chciały się skończyć. Były nieskończonym potworem, z pewnością dobrze znajomym jego ukochanemu Hiszpanowi stojącemu gdzieś przy pulpicie w bibliotece umarłych. Ludo zaśmiał się w ciemności i zaczął pisać na ścianie, blisko listwy przypodłogowej, gdzie zostało trochę wolnego miejsca:


18. C.I. Na dalekim zachodzie żyją istoty, których ciało ma postać ogromnej księgi o grzbiecie z drewna i kartach spojonych klejem do złudzenia przypominającym ludzką krew. Rozwścieczony potwór klapie okładkami i zgrzyta rozdziałami, a gdy człowiek pokusi się o unicestwienie go, bluźnie na niego swoimi sokami życiowymi w postaci niekończącego się strumienia stronic. W ten oto sposób — zalewając nieszczęśnika powodzią swych odchodów — chroni się bestia przed śmiercią…


Przerwał, gdy wyczerpał mu się zasób żartów, którymi mógłby się podzielić z jej duchem.

Siedem pustych, zszytych okładek ustawiło się w nierówną jońską kolumnę, na której postawił kubek z kawą. Kałuża kleju z wołowych ścięgien stężała jak karmel pod niesprawnym kaloryferem. Czterysta dwanaście stronic pochłonęło kanapę z Ostii, którą Lucia kupiła tylko dlatego, że miała identyczny odcień jak orzechy hikory; trzy noce spała na niej sama, nago, żeby buchający z obicia kolor wsiąknął w jej niesamowitą skórę. Szczątki japońskiej księgi zasłały podłogę jak ozdobny kobierzec. Kroki Ludovica rozbrzmiewały na nich bardzo głośno, zbyt głośno.

Położył się na nich, czując pod spodem miękką, zwiotczałą kanapę, która nie pachniała już Lucią, morzem ani tamtym latem na plaży, kiedy Lucia ubierała się wyłącznie w żółcienie i jeszcze nie marszczyła brwi w jego obecności. Przyłożył twarz do kartek i wciągnął w płuca odwodnioną woń dawno zaschniętego atramentu; przesiewał je z cierpliwością archeologa, szukając nieobecnego ciężaru kolan żony odciskających zagłębienia w obiciu.

Kiedy podobny do guzika w sukience księżyc ześliznął się z nieba, Ludo już spał, skulony w objęciach książkowego potwora, z twarzą wtuloną w rysunek wagonu restauracyjnego.


* * *

— Widzieliście ją?

To jedno zdanie — sam jego kształt, leżący mu w ustach jak stara, spłaszczona figa — wyczerpało jego siły. Odbijał je na języku jak pod prasą drukarską, raz za razem, produkując kolejne egzemplarze dla wszystkich tych, z którymi się spotykał, dla przyjaciół: szylkretowe okulary, buty z klamerkami, aktówki z tłoczonym mottem, postukiwanie piórem o zęby, wydymanie oszronionych ust, drapanie się w nasadę nosa, chianti w pękatych kieliszkach w dziesiątkach kafejek, w których nie jadł podawanych mu ciastek i nie pił kawy. Nie nadawali się z Lucią na przyjaciół innych ludzi; żyli jak para żółwi, jedno wtulone w profil skorupy drugiego. Rzadko spotykali się z tymi, których znali przed stworzeniem swojego ukrytego za murem prywatnego świata, ich nietykalnej ciszy.

Kobieta, która w tej chwili siedziała naprzeciwko niego, zajmowała dość odległe miejsce na liście uniwersyteckich znajomych Lucii. Był prawie pewien, że miała na imię (i zapewne nadal ma) Nerezza… Albo jakoś podobnie, równie sztywno i poważnie. Lucia kolekcjonowała takie poważne, barokowe istoty ludzkie niczym opiekunka jakiegoś groteskowego ogrodu zoologicznego. Nerezza miała małe, wąskie oczy o cętkowanych źrenicach. Nawet kiedy się śmiała, sprawiała wrażenie rozzłoszczonej.

— Dlaczego zakładasz, że od ciebie odeszła? Może miała wypadek? Powinieneś zadzwonić na policję.

Odmierzone słowa wydobywały się z jej ust jak zaprasowany rękaw koszuli spod żelazka.

Lwy nawet przez sen zachowują czujność, pomyślał Ludo.

— Bo ją znam! Chciała odejść! Zawsze była… zdeterminowana.

Nerezza się roześmiała. Jej śmiech brzmiał jak kaszel.

— To prawda. Zabawne… Rozmawiamy o niej w taki sposób, jakby już nie żyła. No cóż, mogłabym powiedzieć, że ją widziałam, ale chyba niewiele by ci to dało.

Ludo czekał, usiłując nie tracić cierpliwości. Chciał zobaczyć, co Lucia pokochała w Nerezzy, żeby choć w ten sposób móc dotknąć żony. Oparte na kolanach dłonie przepacały mu materiał spodni. Jakież to obrzydliwe, takie wiecznie cieknące ciało.

Nerezza zmarszczyła brwi.

— Powiedz mi, Ludovico… — Zaciągnęła się głęboko cygaretką. — Miewasz ostatnio sny? Koszmarne, albo zwariowane, jakbyś był w szpitalu, skąd nie chcą cię wypuścić, ale zarazem nie pozwalają ci się zobaczyć z rodziną?

— Naturalnie. Żona ode mnie odeszła! Jeśli w ogóle uda mi się zasnąć, dręczą mnie koszmary.

— Nie o to mi chodziło. Masz w tych snach wysypkę? Jak pokrzywka, tylko że nie swędzi. Czarna. Jak tatuaż.

— Tak… tak, na plecach. Nie przejąłem się nią. Lucia miała ją pod kolanem, ale mówiła, że to nic poważnego. Chociaż to chyba zaraźliwe.

Nerezza przewróciła oczami i zgasiła cygaretkę. Ludovico nienawidził tego nałogu. Próbował kiedyś tłumaczyć Lucii, że palenie zaburza równowagę humorów, chciał ją ostrzec, że gorący i suchy dym wypali jej delikatne apparati flegmatyczne i będzie ziała ogniem. Wcale nie żartował. Kiedy pocałowała go z ustami pełnymi dymu, jego poparzone płuca zadrżały od żaru.

Nerezza podwinęła rękaw fioletowej sukienki. Jej przedramię pokrywały czarne linie. Linie Lucii. Jego linie. Jak ona śmie? Jak śmie nosić na ciele ostatnią rzecz, którą przekazała mu żona? Na krańcach ulic nie unosiły się jednak skrzydlate serafiny, a pośrodku plątaniny krętych alej znajdował się owalny tor wyścigowy, jak widziany z niewiarygodnie wielkiej odległości hipodrom. Na ciele Nerezzy znamię wyglądało makabrycznie: nagie, fioletowe, jakby wydarte chropowatym szkłem w jej skórze — w jego skórze, w skórze Lucii, tak jakby Nerezza podkradła im ich sekretną chorobę, potajemny mozół.

— Posłuchaj… — powiedziała półgłosem, kładąc rękę na stole między nimi jak talerz z jedzeniem. Jak mięso. — Mogłabym powiedzieć, że widziałam Lucię. Mogłabym również powiedzieć, że wiem, gdzie teraz jest i że jest bezpieczna, nic jej nie grozi. Mogłabym nawet powiedzieć, że nie dalej jak przed trzema dniami dotykałam jej twarzy i że podawałyśmy sobie mężczyzn z rąk do rąk jak butelkę whisky. Byłaby to prawda, lecz zarazem byłyby to kłamstwa, ponieważ nie widziałam Lucii na jawie i nie wiem, gdzie jest w tej chwili, kiedy o niej rozmawiamy, tu, w tej kawiarni, nad kawą i śmietankowo-karmelowym deserem. Sam musisz zdecydować, jak potraktujesz moje słowa.

Ludo zamknął oczy. Mówiła jak Lucia, marzycielsko, złowieszczo, słowami brzemiennymi w znaczenia, które czasem wydawały mu się udawane. Słońce przytknęło palce do jego twarzy, aż zapłonął.

— Przyjmę je, Nerezzo. Powiedz mi, gdzie ją znajdę, żebym mógł ją sprowadzić do domu.

— Biedny Ludovico… Lucia nie wróci do domu. Już nigdy. Nie chce wracać. Wydaje mi się… Upłynęło sporo czasu, odkąd mogłam powiedzieć, że dobrze was znam, ale chyba najlepiej będzie, jeśli sobie wmówisz, że ona nie żyje, uwierzysz w to i zostaniesz wdowcem.

Nerezza uśmiechnęła się przelotnie. Uśmiech był zachęcający, nawet odrobinę matczyny, ale nie wyglądała z nim najlepiej. „Idź się bawić, chłopczyku”, mówił. „My jesteśmy bardzo zajęci. Bycie dorosłym to ciężka praca”.

Ludo się skrzywił.

— Gdyby na świecie było dość kiru, żeby wystarczyło go na żałobę po niej, może rzeczywiście mógłbym tak zrobić. Ale jestem, kim jestem, ona jest tym, kim jest, i żadne z nas nie jest martwe.

Wzięła go ostrożnie za rękę, gestem smukłonogiej amazonki przymierzającej się do okiełznania dzikiej bestii; aż się zdziwił, że nie ma dla niego kostki cukru. Jeżeli Lucia była chimerą, która przenosiła swoje olbrzymie lwie ciało z kanapy na podłogę i dalej do łóżka, to Nerezzę należałoby porównać do węgorza, ciemnego, kłapiącego paszczą, śliskiego w dotyku i przez to niemożliwego do utrzymania w dłoni. Przypomniał sobie, co napisano o węgorzu w Etymologiae: „powstaje z mułu i je ziemię; muł Gangesu rodzi węgorze-olbrzymy, czarne, ślepe jak podziemne robale, gigantyczne, święte”. Może to o Nerezzie i jej niezbadanym plemieniu pisał Izydor, o tym, jak woda perli im się na piersi, gdy wynurzają się z rzeki o barwie popiołu.

Bez uprzedzenia złapał ją za rękę, ale wyrwała mu się zwinnym, wyćwiczonym ruchem.


* * *

Miała mieszkanie niedaleko kawiarni, ale nie wpadli tam, potykając się o własne nogi, jak targani żądzą kochankowie. Weszli przez próg powoli, bez emocji, trzymając się za ręce. Blade popołudniowe światło sączyło się do środka przez cztery długie okna.

Pokoje w jej mieszkaniu były równie surowe jak zarysy jej kości. Miała w nim czarny szezlong i gablotkę. Nalała do kieliszka żółtego, żywicznego wina, które mu nie smakowało. Poczuł, jak jego kobieta-węgorz — ale przecież ona wcale nie należy do niego! — oplata go i wysysa z niego siłę. Usiadła mu na kolanach; była cięższa, niż się spodziewał, jakby miała kości z żelaza. Odgarnęła spódnicę sukni — kosztowną, grubą jak okładka książki. Jej nogi były jak stronice.

— Jestem drogą do niej — powiedziała.

Spojrzenie jej czarnych oczu było przeszywające i nieodparte. Ludo wszedł na tę drogę z wiarą mnicha. Otworzył usta jak wilk paszczę i wczepił się jej w szyję, jakby chciał rozerwać ją i znaleźć ukrywającą się w środku, czekającą na niego Lucię. Objęła go nogami, śliskimi, zaciskającymi się cęgami, które nie zamierzały go wypuścić; objęła go tak ciasno, że wbijał knykcie w jej uda, mocując się z paskiem od spodni. Pocałował ją jeszcze raz, głęboko, z narastającym poczuciem straty… Lucii by się to nie spodobało. Albo by jej to nie obchodziło. Co by wolał? Brutalnie rozorał jej plecy paznokciami wolnej ręki; miał nadzieję, że te ślady będą równie ciemne i okrutne jak mapy szpecące ich ciała, jak ta mapa, którą nosiła na sobie, choć nie miała do tego prawa.

Ani na chwilę nie otworzyła ust, bez względu na to, jak się w niej poruszał. Miała dzikie, rozpłomienione oczy, ale oddychała spokojnie przez ten swój wąski, orli nos, wczepiwszy się w Ludo spojrzeniem czarnych oczu jak zębami. Była ciasna w środku i na zewnątrz. Otaczający go nacisk groził wyciśnięciem mu duszy przez czubek głowy. Wrzasnął w nią, nie mógł się powstrzymać. Krzyczał w ciemność pustego domu, w ciasny wewnętrzny świat Nerezzy o węgorzowym sercu, potężnej, dostojnej bestii, która zadygotała, lecz, zamiast krzyczeć, ukąsiła go wściekle w policzek i przytrzymała jego skórę kłami, czekając, aż on dojdzie, jakby tłukło się szkło.


Tor Wyścigowy

Bieżnia Toru Wyścigowego zakrzywia się długim, leniwym łukiem, zagarniając całą Troposferę w swoim okrężnym biegu. Miasto drży trzykrotnie, gdy gonitwa przetacza się po wytyczonym fiszbinami torze, czarne perły tryskają fontannami spod setki kopyt, a widzowie jak jeden mąż odrzucają w ekstazie głowy w tył i z ich piersi dobywa się krzyk, esencja ich woli. Tor ma kopulasty dach, ponieważ deszcz w Palimpseście jest jak zachłanny kochanek: wszechobecny, żarliwy, pałający żądzą. Pod kopułą fale czekoladowego jedwabiu spływają z wielobarwnego stelaża z dmuchanego szkła; każda jego belka mieni się barwami jak kościelny witraż. Olbrzymie pomarańczowe lampy przypominają miniaturowe słońca oplecione czarnymi łańcuchami. Tor — perłowy tor — zatacza wspaniały, nieskończony owal. Trybuny rzadko są puste: śliniący się w na wpół religijnym uniesieniu tłum pochyla się jak jedno wielkie roziskrzone ciało, by śledzić gonitwę nieszczęsnych stworów.

Głos Traugotta — brzęk miedzianej patelni na wietrze — niesie się śpiewnie nad trybunami. Traugott jest hodowcą ślimaków. Mieszka w dwupiętrowym domu. Za młodu wysypał podłogi wszystkich trzech kondygnacji żyzną czarno-czerwoną ziemią, złotymi i zielonymi liśćmi, słodkim, brązowym ziarnem i płatkami fiołków, grubymi jak skrawki masła. Wspaniałe petit-gris przemieszczają się powoli z salonu do łaźni, jedząc łapczywie w paroksyzmach spiralnej rozkoszy. Parzą się w kominie i wyśpiewują ciche ślimacze hymny na parapetach, gdy w blasku księżyca jaskrawa farba blednie do czerni.

Kiedy zbliża się czas wyścigów, zabiera najkrąglejsze i najsłodsze z nich do swojej sypialni i na zajmującym całą podłogę brokatowym łożu, tak miękkim, że nie może na nim spać, układa je jak dzieci. Następnie uczy je ascezy, dyscypliny, świętego postu, ponieważ żołądki ludzi nie mogą znieść większości tego, co zawierając żołądki ślimaków. Prowadzi je w modlitwie do samej Najwyższej Spirali, zasiadającej na ziemnym tronie. Jej opalizujące ciało okrywają słodkie trawy, oczy na szypułkach dygoczą ze współczucia i litości. Traugott drży, gdy jego skarby marnieją od oczyszczającego głodu, i płacze, polerując ich skorupy i pakując je do zielonego sakwojażu.

A potem z tym samym sakwojażem zakrada się na trybuny, z brodą ufarbowaną pod kolor maści faworytów; akurat w tym dniu są to odcienie szkarłatu. Dzieci wyciągają rączki, dotykają jego długich włosów, jasnych i miękkich jak u dziewczyny. Rozkłada ręce, w których trzyma złote paczuszki; opalizujące ślimaki wielkości drobnej piąstki niemal przesypują się przez skraj opakowania. Połyka jednego powoli, z przyjemnością, ze smutkiem. Ich smak — jak winiak z masłem, jak słodzony gęsi smalec — roztapia mu się na udręczonym języku. Na widok skoku grdyki pod zaczerwienioną skórą grzesznego gardła tuzin widzów dopomina się o jego przysmaki.


* * *

Nerezza włożyła czarny kapelusz z szerokim rondem, przybrany długimi piórami białego łabędzia oprószonymi onyksem i obsydianem. Ozdobne zakończenie szpilki stanowi lakierowana miednica rysia. Kapelusz przesłania jej twarz jak księżyc zaćmiewający słońce. Nerezza ostrożnie wygarnia językiem mięso z muszli i wsysa skurczone ciało ślimaka do wąskich ust. Spogląda na tor z wysoko umieszczonej loży obwieszonej rzemiennymi elementami uprzęży. Drżącą ręką podnosi do oczu srebrną lornetkę teatralną.

— Zaraz się zaczną — mówi.

— Co się zacznie?

Ludovico siedzi sztywno wyprostowany, jak żołnierz. Lewa ręka go swędzi. Nic na niej nie ma, ale skóra go świerzbi od łażących mu po skórze pszczół; prawa opada bezwładnie, jakby była z zimnej porcelany. Słyszy łoskot pociągów i słabiutkie zawodzenie altówki w ciemności. Takie rzeczy przykuwają jego uwagę: wyczuwa je, ale nie ma ich przy nim, nie ma ich na stadionie. Zapach parujących ślimaków przerzyna cień, wśród widzów rozchodzi się pomruk. Wszyscy wstrzymują oddech.

— Nocne wyścigi, Ludo.

— Obiecałaś mi Lucię, nie konie.

— Ona tu jest. Jeszcze jej nie widziałam, ale czuwam.

Nerezza podaje Ludovicowi lornetkę.

Kiedy lwy śpią, ich oczy pozostają czujne, myśli Ludo. Sięga po lornetkę i patrzy w dół, na tor i ten niewiarygodny żwir, którym jest wysypany. Widzi konie. Tupią i prychają niecierpliwie, alenie są to prawdziwe konie, lecz klekoczące, brzęczące metalicznie szkielety okryte skórą, przez której rozdarcia prześwitują spiżowe żebra. Sama skóra jest pomarszczona i zaplamiona jak stara tuba na mapę. Zamiast oczu mają puste jamy, w których od czasu do czasu błyskają płomienie; napędzające je silniki plują iskrami i niebieskim ogniem. Są chude. Mają wąskie klatki piersiowe, brzuchy zapadnięte jak u zagłodzonego whippeta i pajęcze nogi, którym daleko do końskich proporcji, zakończone szpikulcami z brązu przebijającymi rozsypane na torze perły. Sczesana w tył i zapleciona grzywa przechodzi bezpośrednio w ogon: gruby skórzany batog biegnie szerokim łukiem od głowy aż do zadu.

— Są takie piękne… — szepcze Nerezza. — Znam kobietę, która je produkuje. Mieszka w Srebrnorybiu, na obrzeżach, w posiadłości, przy której Neapol wyglądałby jak dziura zabita dechami. U dołu pleców ma bliznę w kształcie wątroby: kiedy była mała, ugryzł ją źrebak.

— To sen. — Ludo wzdycha. Niecierpliwi się. — Obudzę się zlany potem.

Nerezza piorunuje go wzrokiem. Kilkoro siedzących w pobliżu widzów w cudzoziemskich strojach (jeden z nich trzyma parasol ze śpiących szarych jaszczurek) krzywi się z niesmakiem, jakby Ludo zaklął szpetnie. Od dalszego zażenowania wybawia go długi basowy dźwięk rogu, przypominający ryk tych szwajcarskich lewiatanów, które Lucia tak uwielbiała. Skórzane konie z impetem wypadają z boksów. Tłum zadziera głowy i krzyczy jak jedna istota. Krzyk Nerezzy brzmi piskliwie, przeszywająco, strasznie. W odpowiedzi konie kwiczą jak tysiąc umierających sów. Ruszają mechanicznym, rwanym krokiem, szpikulce dziurawią tor, bestie rozpędzają się błyskawicznie i już jest po wszystkim, zanim Ludo znów zdąży pomyśleć, że śni. Na ostatniej prostej naprowadzenie wychodzi koń z czerwonym odciskiem dłoni na zadzie. Nikt jednak nie klaszcze. Wyrazem aprobaty jest cisza. Absolutna. Nerezza wypuszcza powietrze z płuc — powoli, z drżeniem, jak po tym, kiedy zsunęła się z niego i zasnęła na dywanie jak zgoniony kot.

Na starcie ustawiają się kolejni zawodnicy, nie konie jednak, lecz ludzie: mężczyźni i kobiety o nogach przekształconych w zwierzęce kończyny — łapy lampartów, gazeli, lwów, jaszczurek, koni i strusi. Większość stoi wyprostowana, na dwóch nieludzkich nogach, i ponurym, oskarżycielskim wzrokiem wodzi po trybunach.

— Kto to? — pyta Ludo.

— Weterani — mówi Nerezza. — To wyścig dobroczynny. Nie zwracaj na nich uwagi, goście w lożach nie powinni się zniżać do oglądania ich.

Róg grzmi, jakby zwiastował śmierć olbrzymiego wieloryba. Ludo posłusznie odwraca wzrok i udaje, że zagląda sąsiadowi w gazetę, większą niż „La Repubblica”, wydaną w największym gazetowym formacie. Podziwia kształt liter i ozdobne narożniki, zaczepia oko na historii kochanków kobiety, której nazwisko nic mu nie mówi, oraz na filipikach dotyczących imigracji i kwarantanny. ”Na południe od Sarsaparilli widziano Dworników. Korzystając z okazji, chcielibyśmy podziękować im za ciężką i niewdzięczną pracę, którą wykonują”. Gazeta ma lekki, lecz wyraźny zapach octu.

Nerezza bierze go za rękę dłonią w czarnej rękawiczce. Ludo sztywnieje, ale domyśla się, zrezygnowany, że takie zachowanie mieści się w sferze dozwolonej, zwłaszcza że sine ślady po jego kciukach wciąż pewnie znaczą jej uda. Na środkowym palcu — na rękawiczce — Nerezza ma pierścionek: żuka z turmalinu z wyłupiastymi miedzianymi oczami. Ludo wpatruje się w niego i wcale nie jest pewien, czy żuk przypadkiem nie rusza czułkami. Nerezza ściska go mocniej, opuszki jejpalców są jak kleszcze. Pierścionek z żukiem wgryza mu się w knykieć.

Podąża za jej spojrzeniem, niezbadanym jak u węgorza, wzdłuż trybun ciągnących się poniżej ich szkarłatno-skórzanej loży. Daleko w dole siedzą dwie kobiety. Jedna jest blondynką w zielonym szalu; jej włosy wyglądają jak woda spływająca po szmaragdowym stroju jeździeckim. Ma rękawiczki. Trzyma za rękę drugą kobietę, z burzą ciemnych włosów upiętą cyrklem z brązu, z którego szponów wyrastają wdzięczne grafitowe guzki. Jest w sukience z cielęcej skórki, której kolor jest identyczny z kolorem jej ciała, i jest Lucią, oczywiście, że jest Lucią. Na jej twarzy maluje się szczęście, tak oczywiste i nieskrywane, że oglądanie go wydaje się niemal nieprzyzwoite.

Ludovico woła ją po imieniu. Lucia odwraca lekko głowę, ale z pewnością go nie słyszy. Jego głos tonie w tętencie kopyt i tupocie stóp na torze, w nagłym deszczu pereł. Lucia krzyczy razem ze wszystkimi. Blondynka zamyka oczy w paroksyzmie krzyku.

— Pomogło ci? — pyta Nerezza. — Zobaczyłeś ją. Widzisz, że jest tutaj, znalazła swoje miejsce, jest szczęśliwa, ma kochankę i umie się zachować w towarzystwie. Czy ta świadomość wypełnia w tobie lukę, którą po sobie zostawiła?

Ludo wywrzaskuje imię żony, usiłuje przekrzyczeć zgiełk, ale Nerezza przytrzymuje go, przyszpila żukiem na pierścionku i dłonią w rękawiczce. Jest za daleko — jego Lucia, jego chimera, smagająca ogonem piasek, żeby zatrzeć trop.

— Nie słyszy cię. Jeśli skoczysz z balkonu, wykrwawisz się tylko na tę parę pod nami i połamiesz sobie kości na ich fotelach. Przyprowadziłam cię tutaj, żeby ci ją pokazać, Ludo. Nie obiecywałam, że będziesz mógł jej dotknąć albo ją odzyskać. Jesteś taką tańszą wersją Orfeusza. Ona już zniknęła na kamiennych schodach za twoimi plecami, nawet nie wiesz kiedy.

— Nie rozumiem. Nic nie rozumiem! Lucia! Lucia!

— Została pobłogosławiona. Być może, osiągnie jeszcze wyższy poziom łaski, taki, o którym marzymy rozpaczliwie, ale który nigdy nie jest nam dany. Mnie nie jest dany. Możemy tylko patrzeć. Wolno nam oglądać srebrny puchar, ale nie możemy go dotknąć; nie możemy się z niego napić.

Ludo płacze bez skrępowania; łzy ściekają mu z brody jak deszczówka z dachu. Nerezza nachyla się ku niemu, zasłania ich oboje rondem kapelusza i zlizuje mu łzy z twarzy.

Daleko w dole Lucia zadziera lśniącą głowę i wybucha śmiechem.

Загрузка...