Na rogu Szesnastej i Hieratycznej fabryka śpiewa i wzdycha. Spójrz: jej cienkie wieże błyskają zielono i plują w noc długimi jęzorami białego ognia. Casimira włada tym miejscem, tak jak przedtem władał nim jej ojciec, wcześniej babka, a przed nią zapewne jej najdalszy przodek. Miło jest ich sobie wyobrazić, jak na przemian kurcząc i prostując trąbokształtne palce, muskają nimi maszynerię z patyków i kości. Jakaś Casimira zawsze tu była — poza tymi rzadkimi okresami, kiedy był Casimir.
Robotnicy przynoszą sobie lunch w muszlach. Mają niezwykłe uniformy: zachodzące na siebie białe i zielone łuski, obrzydliwie klejące się do skóry, połyskujące w blasku wież. Nie noszą innych ubrań; widać każdą krzywiznę i każdą zmarszczkę. Tanecznym krokiem wchodzą do fabryki, mijają tych schodzących z poprzedniej zmiany, ich wężowe ciała prężą się, wiją i falują pod zegarem, który przy odbijaniu kart wygrywa wesoły, rytmiczny kurant. Mają rybie oczy; trzecia powieka jest na wpół przymknięta w wyrazie sennej rozkoszy, gdy brykają i wirują w wyznaczanym przez maszyny rytmie.
A cóż takiego produkuje ta fabryka? Jak to co: wszelkie robactwo Palimpsestu. Jest w niej prasa, która nabija karaluchom lśniące zielono pancerzyki; znak producenta zostaje sprytnie ukryty pod lewym skrzydłem. Jest sztanca do bicia nowych szczurów; kiedy spod niej wychodzą, ich szara sierść jest sztywna i błyszcząca. Są osobne formy do wiewiórek i pręgowców, jest też maszyna, która wytwarza zwykłe myszy. Jest wirówka do produkcji pająków; jest odlewnia jaszczurek; jest wiekowa i delikatna machina, która wypuszcza na przemian muchy i komary — tak wycyzelowane, tak doskonałe, jakby składały się tylko z cieniutkiego drutu miedzianego, waty cukrowej i światła. Prasa drukarska produkuje graffiti: tętniące blaskiem litery w kolorach szkarłatu, czerni, jaskrawej żółci i charakterystycznej dla Casimiry zieleni. Litery wyfruwają przez wysoko umieszczone okna i rozpłaszczają się na murach, filarach wiaduktów i wagonach kolejowych.
Kiedy w fabryce rozlega się wieszczący koniec zmiany dźwięk rogu — trąbki wykonanej z jeleniego poroża, przekazanej Casimirze przez jedynego z wujów, który zaprzeczył rodzinnej tradycji i został zwykłym myśliwym, wprawiając tym cały klan w hałaśliwą, choć sytą konsternację — z otworów produkcyjnych wypływa fala życia: krety, żuki, szpaki, nietoperze, mrówki, larwy, ćmy i modliszki lśnią świeżą warstwą szczeliwa i drżą, słysząc dźwięk płynący z prawie niewidocznych urządzeń szepczących wprost do ich atawistycznych umysłów, że ich pani je kocha, stale o nich myśli i tuli je do piersi.
Siedząca w swoim gabinecie Casimira przymyka oczy i wsłuchuje się w mowę skłębionych mas, szepczących do swojej matki. Na koniec dnia opowiadają jej wszystko, czego dowiedziały się o życiu.
To konieczność. Żadnej innej rodzinie miasto nie składa tak często oficjalnych podziękowań.
Po jednej stronie ulicy: salonik wróżki. Pióropusze palm krzyżują się nad wejściem. W środku stoją cztery czerwone krzesła, a przed nimi cztery zwierciadlane misy wypełnione atramentem, czarnym, skłębionym. Do pokoju wchodzi ciężkim krokiem Orlande, kobieta w złachmanionym futrze z lisów. Jej zakutana w kilka warstw szali głowa jest głową żaby — zieloną, plamiastą, wyłupiastooką. W szerokich ustach porusza się różowy język; nerwowo oblizuje wargi. W błoniastych łapach niesie kubki z lurowatą herbatą, w której pływają żółte liście. Nie roni ani kropli. Herbata jest słodka. Najsłodsza.
Orlande nie przyjmuje samotnych klientów.
Dlatego na czerwonych krzesłach zasiada czworo przybyszów. Pod płazim okiem Orlande zdejmują skarpetki, zanurzają stopy w atramentowej łaźni i biorą się za ręce. Tak wygląda wstęp do każdej wizyty w Palimpseście. Kiedy tam traficie, Orlande odbierze od Was płaszcze,posadzi Was na krzesłach i stworzy z Was rodzinę; złoży Was jak arkusz formatu quarto. Dla każdego wyciągnie kartę — widzisz? Tobie przypadł Dziurawy Statek, odwrócony; symbolizuje Zniekształcenie, Długą Podróż bez Oświecenia, Podagrę — i czerwoną przędzą przewiąże Wam ręce. Gdziekolwiek zbłądzisz w Palimpseście, zawsze będziesz związany z obcymi, którzy trafili do saloniku Orlande w tym samym czasie, co Ty. Nigdzie bez nich nie pójdziesz; nie zjesz kapłona ani orzesznicy, których i oni by nie zjedli; nie napijesz się przesłodzonego portwajnu, którego i oni by nie posmakowali; nie odwiedzisz dziwki, której i oni nie poczuliby pod sobą. Dopóki atrament nie zmyje się z Waszych nóg (a to, biorąc pod uwagę, że Orlande jest istotą bagienną i zna się na błocku jak mało kto, musi trochę potrwać), nie zdołasz nawet odetchnąć, jeśli i oni nie będą oddychać.
Jest ich teraz czworo. Zajrzymy tam? Zmącimy im tę sakramentalną chwilę prywatności? Czy jesteśmy takimi zatwardziałymi podglądaczami? Mnie się wydaje, że tak. Po co w przeciwnym razie podchodzilibyśmy tak blisko drzwi z cynamonowego drewna, tak blisko okien z popękanymi szybami? Zajrzyjmy. Zmąćmy. Taką mamy naturę.
Dziewczyna o niebieskich włosach półleży bezwładnie na krześle. Jej nieruchoma dłoń jest przywiązana do nadgarstka łysiejącego blondyna, który ma zaniedbane paznokcie i palce poplamione fioletowoczarnym atramentem. Siedzi skoncentrowany, nie odrywa wzroku od Orlande, która jest dla niego cudem, objawieniem — on dla niej zaś tylko kolejnym klientem, o którym szybko i łatwo zapomni. Jest tam jeszcze jedna kobieta. Woal ciemnych włosów nieokreślonej barwy opada jej na ramiona. Na jej policzku znak po użądleniu pszczoły rozkwita jak ślad po pocałunku. Palce jej dłoni są splecione z palcami młodego chudzielca w szarych roboczychspodniach, zpękiem kluczy przy pasku. Chudzielec próbuje jej spojrzeć w oczy, lecz bez powodzenia. Ona nie jest dla ciebie, nieszczęsny chłopcze!
Są tacy młodzi — młodzi, senni, nic niewiedzący… i niepoznawalni, prawdę mówiąc. Gęsty atrament Orlande wsiąka im w podeszwy stóp. Dziewczyna o niebieskich włosach ziewa — szczerze, bez zahamowań, jak noworodek w beciku.
Sei przycisnęła policzek do zimnej szyby. Za szerokim oknem, pod niebieskimi jak światło latarń chmurami, przemykały czarne pasma gór. Wiedziała, że przygląda się jej mężczyzna — w taki sposób, w jaki zawsze przyglądali się jej mężczyźni w pociągu. Wagon chybotał się łagodnie na boki, kołysząc pasażerów jak stroskana matka dziecko. Przygryzła koniuszki ciemnoniebieskich włosów — głupi dziecinny nawyk, którego nie umiała się pozbyć. Wilgotne pasemko opadło jej na odsłoniętą łopatkę. Pogładziła szybę opuszkami palców i poruszyła biodrami, ocierając się o biel wnętrza wagonu. Zawsze odczuwała taką pokusę w dalekobieżnych pociągach, które niczym fiszbiny gorsetu przecinały wyspę we wszystkich kierunkach. Shinkanseny były takie jasne, czyste i niewiarygodnie szybkie, jak mknące ku morzu świetliste węże. Nieskazitelne. Doskonałe. Niechybne.
Ciarki przeszły jej po plecach, gdy spojrzenie mężczyzny prześliznęło się po jej ciele. Czuła na sobie zimne, czarne brzemię tego wzroku; wyprostowała ramiona, żeby się pod nim nie ugiąć. Teraz wpatrywał się w okolice jej krzyża, gdzie srebrno-czarna koszula rozpływała się kaskadą starannie upiętych jedwabnych sznurków i cynowych łańcuszków. Obserwował jej ciało pod sznurkami, zagięcie nóg pod nieskromną spódnicą, odbicie poruszających się ust w szybie. Mgiełkę oddechu na szkle. Nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, jak najprawdopodobniej wygląda: trochę za niski, w schludnym czarnym garniturze, ściska aktówkę jak talizman, ma pewnie początki siwizny na skroniach, jest bez obrączki. Oni wszyscy tak wyglądają.
Odwróciła się. Koniuszki niebieskich włosów prześliznęły się po jej kościach biodrowych. Trochę za niski, w schludnym czarnym garniturze, aktówka przy piersi, zaczątki siwizny. Bez obrączki. Nie był zaskoczony ani zgięty wpół z pożądania, co często zdarzało się takim jak on. Patrzył na nią nieporuszony, z wyważonym, słodkim uśmiechem, jak żołnierz ze starego zdjęcia, zaginiony w jakiejś dawnej wojnie. Spokojnie, nie odrywając od niej wzroku, odwrócił lewą rękę i oparł ją, dłonią do góry, o krawędź jasnobrązowej aktówki.
Zamiast bruzd i linii, wnętrze jego dłoni było wypełnione znamieniem, które w pierwszym odruchu uznała za obrzydliwe — czarne i obrzmiałe, wiło się i pulsowało przy każdym ruchu. Przywodziło na myśl pająka na pajęczynie: okrągłe, usadowione w środku dłoni, wypuszczało na boki odnóża, które sięgały nasady palców i rozpływały się w fałdach skóry między nimi. Podeszła do niego, z wprawą utrzymując równowagę w pędzącym pociągu, i spojrzała z bliska. Znamię przypominało malutką mapę, nakreśloną dziką, niewprawną ręką. Wzdłuż atramentowych linii biegły maleńkie litery — nazwy ulic, prawie nieczytelne. Przy nasadzie kciuka zauważyła nawet coś, co przypominało dziwny kompas. Kiedy nachyliła się nad mapą, mężczyzna zacisnął pięść.
— Sato Kenji — powiedział. Mówił nie za głośno, nie za cicho, uprzejmie, spokojnie, oszczędnie.
— Amaya Sei.
Uniósł brew, ale minimalnie i bardzo szybko, tak że później nikt nie mógłby mu zarzucić, że naprawdę to zrobił. Sei znała ten wyraz twarzy. Imiona nic nie znaczą — ot, zwykłe zbitki głosek — ale tym, którym podobał się zarys jej talii, jej imię (oznaczające czystość i wyrazistość) często wydawały się znaczące, tak jakby miały nieosiągalną dla innych głębię. Zastanawiali się, czy naprawdę jest czysta, tak czysta, jak sugeruje to jej imię, cała w bieli, pełna dziewiczej gracji.
Oparła przystrojoną licznymi pierścionkami dłoń na biodrze i przekrzywiła głowę jak lis węszący za pieczenią.
— Co ci się stało w rękę?
— Nic. — Kenji posłał jej kolejny staroświecki uśmiech.
Tym razem to ona uniosła brew — równie niebieską jak włosy i przebitą delikatnym kolczykiem z matowego metalu. Wskazał jej wolne siedzenie obok siebie i Sei, chociaż wiedziała, że to nierozważne, usiadła — zdenerwowana, spięta, gotowa w każdej chwili krzyknąć lub rzucić się do ucieczki, gdyby zaszła taka potrzeba. Ich uda się zetknęły. Na taką bliskość nie pozwoliła sobie nigdy przedtem, z żadnym innym pasażerem.
— Wydaje mi się, że odrobinęza bardzo lubisz pociągi, Sei.
Pachniał drzewem sandałowym i specyficzną, rzadką wonią czystych wagonów kolejowych.
— To chyba nie powinno pana interesować, prawda?
— Naturalnie, że nie. Zresztą sam też je lubię. Mam samochód, nie muszę jeździć shinkansenem z Tokio do Kioto i z powrotem jak jakiś Beduin. To kosztowny nawyk, lecz miłość to miłość. A prawdziwa miłość to przymus. Muszę, więc jeżdżę.
Delikatnie nacisnął mosiężną zapinkę aktówki i wyjął ze środka cienką książkę w czarnej oprawie, z tytułem wytłoczonym srebrnymi literami:
HISTORIA KOLEJNICTWA NA WYSPACH JAPOŃSKICH
Sato Kenji.
Sei pogładziła okładkę, tak jak wcześniej szybę w oknie. Własna skóra wydawała się jej gorąca, rozpalona, zbyt ciasna, żeby pomieścić kości. Sato otworzył książkę. Miała grube, kosztowne kartki; prasa drukarska odcisnęła w kremowym papierze malutkie wąwozy znaków kanji, odrobinę głębsze niż powierzchnia stronic. Kenji wziął Sei za rękę. Miał bardzo czyste paznokcie. Czytał niskim, wibrującym głosem wspólnej obsesji:
Tuż po wojnie, wśród maszynistów na Hokkaido krążyła legenda, wedle której dno Niebios miało być wyłożone srebrnymi torami kolejowymi, w których trzecia szyna miała być zrobiona z litej macicy perłowej. Jeżdżące po nich pociągi miały się prezentować bajecznie nawet przy współczesnych japońskich shinkansenach: wagony, w których rosną lasy sosen o gałęziach obwieszonych złotymi lampionami; wagony pełne tarasowych poletek ryżowych; wagony tapicerowane czerwonym jedwabiem, gdzie kucharze podają zupę, kulki ryżowe i herbatę z persymony w kruchych czarkach, w których tonie zgrabna grudka opium. Te pociągi mijają się w wielkim pędzie i absolutnej ciszy, przewożąc duchy, które trzymają się gałęzi drzew jak pasażerowie uchwytów, zrywają zielony ryż i jedzą go na surowo, a potem osuwają się bez przytomności w ramiona kobiet, które mają twarze, od podbródka po czoło, pomalowane na czerwono. Pociągi nigdy się nie zatrzymują ani nie zwalniają i trzeba wielkiej odwagi, by, przechodząc z wagonu do wagonu, dotrzeć do kabiny maszynisty. Na tym jednak kończą się wszelkie relacje i opowieści i nikt nie wie, co się w niej znajduje.
Na Hokkaido, gdzie śnieg i lód są tak białe, że wpadają w błękit, mówi się, że tylko najwyższej rangi inżynierowie Kolei Japońskich znają rozkład torów na dnie Nieba. Ich kolejne pokolenia pracują ponoć na Ziemi, powoli, lecz wytrwale, kładąc nowe tory w taki sposób, by dokładnie odzwierciedlały układ tych niebiańskich. Kiedy dokończą dzieła, cudowne wagony spadną z nieba i wszyscy mieszkańcy ziemi poznają — nie płacąc za bilet okrutnej ceny, jaką byłaby śmierć — spojrzenie czerwonych kobiet, światło lampionowych lasów i smak herbaty z persymony.
Sato Kenji uniósł wzrok znad książki i spojrzał Sei w oczy. Wiedziała, że jest zaczerwieniona, i wcale się tym nie przejmowała. Ręce jej się trzęsły, nogi ją bolały, nie mogła okiełznać przyspieszonego oddechu. Ona również nie dlatego jeździła pociągami, że potrzebowała ich jako środka transportu: tęskniła do nich, tęskniła do zimnego powiewu powietrza na smaganym wiatrem peronie, do dyskretnego szeptu drzwi zamykających się za jej plecami, gdy pociąg przyjmował ją jak swoją. To pragnienie narodziło się w niej na długo przed tym, jak Kenji wsiadł do jej wagonu. Ich ręce — udręczone pociągami — zetknęły się. Sei wyjęła książkę z rąk Kenjiego i przycisnęła do piersi. Serce waliło jej jak młotem, jakby chciało odczytać treść książki przez kości, ciało i skórę, bez pośredników, zachłannie, tuląc komory wprost do stronic. Połączyło ich porozumienie: ona już nie odda mu książki, a on nie poprosi o jej zwrot.
Zamiast tego (później będzie się zastanawiać, dlaczego to zrobiła, dlaczego coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy, i nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie) wzięła Kenji Sato za rękę i zaciągnęła go w telepiące się, rozdygotane miejsce między wagonami, gdzie wiatr wył i świszczał w szczelinach podłogi, a białe ściany przechodziły w chrom. Pocałowała jego siwe włosy. Dzieląca ich przestrzeń stała się gęsta i skwiercząca, i choć Sei powtarzała sobie w duchu, że to nierozważne i nierozsądne, zagłębiła się w tym rozgorączkowanym, obłąkańczym powietrzu, żeby się w niego zagłębić, wniknąć w jego usta i pod skórę.
Wtulił twarz w jej szyję, dźwignął ją, jakby nic nie ważyła, i oparł plecami o drzwi wagonu; niebieskie włosy rozsypały się na szybie. Cichy okrzyk Sei zabrzmiał jak wizg silnika, kiedy przywarła do niego, przemieściła się, żeby ułatwić mu wejście. Czuła na obojczyku jego ciepły, miarowy oddech. Położył jej dłoń na plecach; gorący dotyk czarnego znamienia był jak oparzenie, jak piętno. Przycisnęła książkę do jego pleców i zamknęła oczy. Czuła każdy wstrząs, każde szarpnięcie wagonów. Wydawało jej się, że jest olbrzymia — i rozpęknięta, jakby przyjęła w siebie cały ten ogromny pociąg, jakby rozedrgane pchnięcia intelektualisty Kenjiego były miłosnymi ruchami jej ukochanego shinkansena, dla których człowiek z aktówką był zaledwie przewodnikiem i pośrednikiem, a one przeszywały go na wylot i wnikały w nią, prowadzone srebrną siecią niebiańskich torowisk.
Jest na autostradzie międzystanowej takie miejsce, w którym kończą się czarne szpony Los Angeles i przed podróżnym otwiera się rozciągnięta u stóp gór dolina San Joaquin, niewiarygodnie złota, poszatkowana zielonymi polami pszenicy i truskawek, sadami pomarańczowymi i ciągnącymi się bez końca zagonami rzodkiewki, gdzie ziemia jest wolna od grzechów spętanej palmami, sprytnej i podstępnej południowej Kalifornii.
November znała to miejsce, znała je tak dobrze, że jej bosa stopa na pedale gazu zaczęła pulsować, gdy się do niego zbliżała. Jej wyładowany płodami ziemi zielony samochodzik wspiął się na ostatnie wzgórze splątanej sieci autostrad Grapevine i światło zaczęło się zmieniać, przechodząc z ostrego, sinego oparu w błogi, złoty odcień krwi świętych. Ścisnęło ją w gardle, gdy w dole rozpostarły się bezkresne, miękkie pola, ciągnące się aż do San Francisco, a nawet dalej, wyżej, do oregońskich lasów sekwojowych.
Często sobie wyobrażała — w dzieciństwie, kiedy jej matka kursowała w tę i z powrotem między dwoma wielkimi miastami Zachodu — że międzystanowa piątka nigdy się nie kończy, że przecina Kanadę i dociera do bieguna północnego, gdzie pas zieleni między jezdniami jest skuty lodem, a mosty są wyrzeźbione w arktycznym kamieniu. Nawet teraz, kiedy na własną rękę przemierzała wybrzeże, kusiło ją czasem, żeby minąć wszystkie zjazdyi popędzić przed siebie, coraz dalej i dalej, wprost do zimnych gwiazd i nawiedzanych przez lisy lodowców. Zawsze jednak kończyło się na tym, że na drodze wyrastało jej miasto Świętego Franciszka i reszta świata rozpływała się we mgle, wśród powykręcanych drzew.
Nie umiała uciec przed dziwnym klimatem hiszpańskiej świętości, jaką narzucała jej Kalifornia: miasta nazywane na cześć świętych, aniołów, błogosławieństw, stolica jak sakrament… Smakowała te miejsca językiem jak hostie; dachówki tętniły czerwienią krwi. Ślad jej krwi przecinał stan na wskroś: matka na emeryturze wygrzewała stare kości nad ciepłym południowym morzem, a nieżyjący od dziesięciu lat ojciec spoczywał na północy, pod wilgotnym mchem.
Poznali się na południu, na pomoście portowym wysuniętym daleko w głąb spienionego Pacyfiku. Młoda przyszła matka November, w podkasanych oliwkowych ogrodniczkach, z ogromnym, długim nożem w ręce, zarzynała właśnie małego żarłacza błękitnego, którego złapała przez przypadek, zasadziwszy się na łososia. Była unurzana we krwi po łokcie, miała ubranie całe w rdzawych plamach i ślad krwawej fontanny na policzku. Kiedy ojciec przycumował żaglówkę do pomostu, spojrzała nań ponad srebro-szkarłatnym truchłem rekina i oboje się roześmiali.
Ojciec już na długo przed śmiercią przepadł gdzieś na północy, daleko od żony i morza. Pod koniec mieli po prostu serdecznie dość siebie nawzajem; może wszystko, co zostało poczęte z krwi, soli i śmierci musi mieć taki koniec. Musiały ich dzielić co najmniej trzy górskie pasma, inaczej nie mogli żyć. I przeciągali między sobą córkę, jak błyszczący czarny paciorek odliczający kolejne porażki miłości: wolniutko prześlizgiwała się między nimi tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż w końcu osiadła w kraju ojca, porzuciwszy głośne błękity i złocistości południa. Nie potrafiła ich już znieść.
Oczywiście nie mieszkała w San Francisco. Nie było jej na to stać. Ale to miasto ją przyciągało, wznosiło się nad zatoką jak wschodząca nad morzem gwiazda złożona w muszli, błękitno żyłkowane i kuszące obietnicami rozgrzeszenia. Nocą stawało się masą świateł, u kresu mostów i autostrad. Jego ogromne czarne ślepia patrzyły na wschód.
November opiekowała się grobem ojca w Benicii, utrzymując w ten sposób symboliczne związki z miasteczkiem i jego głośno zachwalanymi dobrodziejstwami. Przy okazji grobu opiekowała się także szesnastoma sześciokątnymi ulami pszczelimi. Nadała imiona wszystkim królowym.
Specjalnie dla pszczół utrzymywała w idealnym stanie misternie skomponowany ogród, którego aromat zbierały na odnóża i przenosiły do miodu. Ta właśnie złocista nauka wypełniała małe, pilnie strzeżone terytorium jej wnętrza, kiedy długą drogą niespiesznie wyjeżdżała z pustyni, z bagażnikiem pełnym cebulek juki i sadzonek jakarandy z korzonkami oblepionymi ziemią i zawiniętymi w płótno, kiedy skręciła z ostatniego skrawka autostrady w bezkresną kolumnę samochodów pełznących po żelaznej masie Bay Bridge.
Jesteśmy gotowi czekać w nieskończoność, jak kolejka skruszonych cudzołożników przed białym ołtarzem, pomyślała. Byle tylko wpuścili nas do miasta. Gromadzimy się przy tej matowoszarej bramie, wiedząc że ta złota jest oszustwem. Że Golden Gate jest tylko na pokaz. Prawdziwi wierni wiedzą, że Bóg nie mieszka w złotej dzielnicy. Turyści gapią się z rozdziawionymi ustami na pomarańczową katedrę, a wiedzący spotykają się tutaj, przy wejściu, niskim i długim, cierpliwie wyczekując chwili, w której będzie im dane zapłacić za przywilej chwilowego oglądania — ale już nie dotykania — obfitości klejnotów i darów ofiarnych, w których pławi się San Francisco.
Wjechała powoli na most. Woda była czarna. Odruchowo poszukała wzrokiem Chinatown i sklepiku, w którym student biologii, w okularach, sprzedawał anyż gwiazdkowy i szalotki. Uwielbiała Chinatown o trzeciej nad ranem: przygaszone czerwienie i zielenie, w cieniach między latarniami zepchnięte w czerń, okolica tajemnicza i opustoszała; każdy różowy neonowy ideogram wydawał się w mroku bohaterem.
Znalezienie o tej porze otwartej restauracji, która nie wyrzuciłaby samotnej kobiety (komu opłacałoby się uprzątać stolik, przy którym zamówi co najwyżej filiżankę kawy i zupę won ton?), wymagało nie lada talentu, nie byle jakich kartograficznych umiejętności. W tę noc wystarczyły zaledwie półgodzinne poszukiwania, żeby November odkryła gościnną knajpę, a w niej zasobne w skrobię dobrodziejstwo parującej zupy z pierożkami, duszonej wołowiny i pikantnych ostryg.
Boks w restauracji był wyłożony twardym spękanym winylem w kolorze tapicerki chevroleta, który dwadzieścia lat stał na słońcu. Podwieszony w kącie pod sufitem telewizor pokazywał wiadomości z Pekinu, bez podpisów, November zbłądziła więc wzrokiem na młodą kobietę w sąsiednim boksie, której niebieskie oczy kłóciły się z orientalnymi rysami twarzy. Małymi łykami jadła zupę. Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, jedyne klientki restauracyjki, aż w końcu ta druga przytknęła palec do źrenicy oka i zręcznym ruchem odsunęła soczewkę kontaktową w bok, jak kurtynę, uśmiechając się przelotnie, gdy pomarszczona soczewka odsłoniła czarną tęczówkę.
Kiedy za rok November spróbuje sobie przypomnieć tę noc, dojdzie do wniosku, że kobieta miała na imię Xiaohui. Będzie przekonana, że brzmienie tego imienia dobrze zapadło jej w pamięć, że dźwięczało w uszach jak maleńki miedziany dzwoneczek. Przypomni sobie, że podzieliły się pierożkami i że Xiaohui studiowała w Berkeley historię, znała imiona wszystkich wnucząt Mahometa i potrafiła z pamięci wyrecytowaćwyniki spisu powszechnego mieszkańców prastarego miasta Karakorum, w którym stały czerwone namioty chanów.
A November miała tylko swoje pszczoły. Nagle wydały się jej blade, nijakie, ubogie.
— Opowiedz mi o miastach pszczół — zaproponowała Xiaohui, podparłszy głowę ręką. — Powiedz, jaki obwód ma odwłok królowej. Jak smakuje ich miód.
November parsknęła śmiechem. Żona właściciela restauracji spiorunowała ją wzrokiem znad tacy przygotowanych na jutrzejszy dzień ciasteczek.
— W tym roku dałam im orchidee — zaczęła nieśmiało. — Orchidee, belladonnę i maki. Niewielki ma się wpływ na smak miodu, naprawdę. Zawsze smakuje jak miód i tylko czasem ma jakiś lekki aromat, jakby z najwyższym trudem zapamiętywał białe i fioletowe płatki, gęstą zieleń, zdrewniałe łodyżki. Rok temu puszczałam je na poletko czerwonych lilii i lawendy. Lubię… lubię wykorzystywać w tymcelu jaskrawe kwiaty, chociaż wydaje mi się, że to nie ma znaczenia.
Xiaohui uniosła brwi. November się zarumieniła i sięgnęła do torebki po słoiczek ze stempelkiem przedstawiającym lilię na pokrywce. Podała go dyskretnie nad stołem, jak szpieg, który z ulgą pozbywa się tajnej informacji. Niebieskooka kobieta zanurzyła kciuk w słoiczku i pospiesznie zlizała mętny miód ze skóry, zaciskając usta, żeby nie uronić ani kropli, i przymykając oczy. Drugą ręką sięgnęła po rękę November i splotła swoje palce z jej palcami.
Dostały ciasteczka z wróżbą — nie były zawinięte w celofan, ale świeżutkie, prosto z pieca, brudzące tłuszczem rachunek. Przełamały ciasteczka i Xiaohui wskazała skinieniem głowy żonę właściciela.
— Mama codziennie je piecze — szepnęła. — Wkłada do nich bzdurne przepowiednie, związane z tym, o czym myśli przy pieczeniu. „Ach, jaka gęsta jest ta dzisiejsza mgła! W prowincji Jiangxi mgły są rzadsze”. Albo: „Mam uczulenie na mleko”. I tym podobne. Ludzie mają ją za wariatkę, ale kupują ciasteczka tuzinami.
— A ty co o niej myślisz?
Xiaohui wzruszyła ramionami.
— Jest moją matką. A w Jiangxi naprawdę była ładna pogoda.
November zerknęła na trzymany w ręce skrawek papieru.
„Czyż moja córka nie jest słodka?” — przeczytała.
Nie była, jak przekonała się November, całując ją przed restauracją, pod blaknącymi konstelacjami gwiazd. Smakowała mąką i solą. Przycisnęły się do siebie, uciskając piersi pod wilgotnymi od mgły płaszczami; wrażenie było w połowie bolesne, w połowie przyjemne. Xiaohui zaprowadziła November do mieszkanka nad sklepem spożywczym. Rzuciły się na siebie tuż za progiem, niezdarnie, jak zwierzęta, zbyt rozpalone, żeby się bawić w subtelności. Xiaohui przygryzła dolną wargę November. Połączyłaje krew.
— Potrzebujesz mnie — wyszeptała bez tchu Xiaohui. Wciągnęła November na siebie i wcisnęła jej ręce pod pasek spodni, żeby tam ugniatać i drapać pewne miejsca. — Potrzebujesz mnie.
— Chciałaś chyba powiedzieć „Potrzebuję cię”? — szepnęła jej do ucha November.
— Nie… — sapnęła Xiaohui. Wygięła plecy w łuk i zadarła brodę, podstawiając się do pocałunku, do zapadnięcia się w nią, do pożarcia. — Zobaczysz. Zobaczysz.
Xiaohui odpływała w sen (jedną dłonią zakryła sobie oczy, teraz już czarne i uczciwe, drugą, otwartą i miękką, położyła na cienkiej studenckiej pościeli), a November wpatrywała się w mrok. Nie spała. Nie była to żadna nowina w jej uporządkowanym świecie: związki międzyludzkie wymagają wiele czujności i uwagi. Trzeba je podtrzymywać, świadomie umacniać. A inni ludzie zajmują tyle przestrzeni, pochłaniają tyle czasu… To męczące. Tak było lepiej: od czasu do czasu wypad do Chinatown, do miasta Świętego Franciszka, który jest opiekunem dzikich i zbłąkanych zwierząt. Tak było lepiej, ale później miała niespokojne sny.
Delikatnie pogładziła wewnętrzną stronę uda Xiaohui, na której widniało znamię — okrutnie wyraziste, jak tatuaż: pajęcza sieć niebiesko-czarnych linii, przecinających się nawzajem, zakrywających pory jej skóry, ostro łamanych lub łagodnymi łukami wybiegających na gładką, czystą skórę. Można by pomyśleć, że to stwardniały jej żyły, sczerniały i stały się czymś więcej niż żyłami, jakby uparły się wymknąć poza granice ciała właścicielki. Wtulona w szyję kochanki Xiaohui mruknęła coś przez sen — coś o zbiorach zbóż w czternastowiecznym Awinionie.
— To wygląda jak plan miasta — szepnęła November i przykryła znamię dłonią. Jasna skóra Xiaohui wydawała się wtedy nienaruszona.
W mieszkaniu Olega nie było niczego, co nie byłoby schowane i zamknięte na klucz, ukryte bezpieczniej niż niejeden skarb, niejedno serce. Nawet słabe światło wysokiej, przykurzonej lampy, zbrązowiałej na brzegach jak stare jabłko, było spętane i zamknięte na zamek, łańcuch i zasuwkę. Nie mogło opuścić pokoju. Świeciło tylko tutaj i tylko dla Olega. Dla nikogo innego.
Oleg był ślusarzem. Oficjalnie specjalizował się w dorabianiu kluczy, prywatnie zaś był zapalonym kolekcjonerem wszelkiego rodzaju zamków.
Nieco mniej pasjonował się kluczami, chociaż również je kolekcjonował. Dobierał je jednak nie do zamków, do których zostały stworzone — nowy do nowego, stary do starego, mosiądz do mosiądzu, karta do czytnika, jak mógłby to robić przeciętny ślusarz — lecz do tych, do których, jak czuł, tęsknią w głębi swych metalowych serc. Zardzewiały żelazny klucz z główką przyozdobioną łbem ryczącego lwa powiesił obok lśniącego zamka hotelowego na kartę magnetyczną, którego dwie lampki — czerwona i zielona — dawno zgasły. Pospolity stalowy klucz do pierwszych lepszych drzwi wejściowych trzymał razem z najpiękniejszym z zamków, szczerozłotym, z wypukłym deseniem lilii na powierzchni i złożonym systemem bolców i zapadek w środku. Tylko Oleg słyszał ich płaczliwe nawoływania; tylko on wiedział, jak cierpią, nie mogąc się połączyć.
Słabo pamiętał Nowogród, w którym się urodził i przeżył krótkie dzieciństwo. Wydawało mu się, że w ogóle niezbyt długo pozostawał dzieckiem; z pewnością, gdyby to był ważny okres w jego życiu, lepiej by go zapamiętał, prawda? A zostały mu tylko pojedyncze obrazy, jakby kiedyś spędził wakacje w Nowogrodzie — jak zdjęcia, pocztówki, pamiątki. Naprawdę urodził się dopiero po tym, jak się wyprowadzili i niczym para unosząca się znad filiżanki z herbatą popłynęli do Wiednia, Neapolu i wreszcie Nowego Jorku. Ulatniali się z kolejnych miast cicho, dyskretnie, jakby nie chcieli wzburzyć powietrza. Szukał w pamięci choćby jednego słowa, które usłyszał od matki w pociągach lub na statkach łączących dwa niedopasowane bloki jego życia, ale przypominał sobie tylko jej zimne, białe ręce i akwamaryn na złotym łańcuszku, który nosiła na szyi, twardy, przezroczysty, kolebiący się w rytm kołysania pociągu. Zdjęcia. Pamiątki.
Mimo to Nowogród wciąż tkwił w jego sercu — obcy twór, ukryty jak klucz. Jak przez mgłę pamiętał rtęciowy nurt Wołchowa i białe kopuły, przykryte śniegiem jak pękate cebulki czosnku. Wszystkie te cerkwie były jednak dla niego bezimienne — nie umiał znaleźć imion ich świętych patronów w swoim zapominalskim sercu i za ten grzech pokutował życiem wśród zamków. W Nowogrodzie w jego głowie wszystko było białe i szare, nawet skrzypkowie na Orłowskiej: ludzie bez krwi, grający na instrumentach z popiołu. Białe wahadło Nowogrodu kołysało się w nim, kiedy z narzędziami w rękach ślęczał nad zamkami piękniejszymi i bardziej złożonymi niż wspomnienia.
Mieszkał w Nowym Jorku, lecz Nowy Jork Olega Sadakowa nie był tym samym Nowym Jorkiem, w którym mieszkali inni ludzie. Sam doglądał tego sekretnego miejsca, odbitego na rewersie miasta jak sygnatura rzemieślnika, który je stworzył. Czołgał się i skradał przez nie na czworakach — i nasłuchiwał, bo słuch miał Oleg wyśmienity, lepszy niż króliki, konie i kasiarze.
Problem polegał na tym, że Nowy Jork był sławny. Oleg widział go już w Nowogrodzie; tak często go fotografowano, filmowano i rejestrowano, że wszyscy znali jego nazwę, zarys, kształt jego ciała. Napisano o nim tak wiele książek; tak wielu ludzi pokochało go i w nim mieszkało, a ich ubrania przesiąkły wonią jego piżma; tak wielu jadło jego pokarm i piło jego wodę; tak wielu wychwalało jego cnoty, głosząc je jak ewangelię nowego świata — że miasto z nieskończoną powolnością rozpłynęło się, rozwiało w pył, przestało istnieć. To, co wznosiło się obecnie na Manhattanie, było już tylko srebrno-białym echem milionów wszystkich tych próżnych słów, powidokiem nieskończonej liczby fotografii i filmów objawiających jego istnienie wszystkim, którzy mogliby jeszcze nie doceniać jego wspaniałości. Było potworem, odbiciem w baśniowym zwierciadle (błyszczącym, lecz fałszywym), sobowtórem, golemem z topornie wyrytym na czole napisem „Nowy Jork”.
Nikt tego nie zauważył.
Oleg wycofał się z rozłożystych ramion tego miejskiego olbrzyma i skoncentrował wyłącznie na zamkach. Wpuszczał ludzi do miejsc ukrytych i oczywistych, takich, które były ich własnością, i takich, w których nie mieli prawa przebywać, do domów kochanków, do sklepów, pokojów hotelowych i porzuconych budynków. Było mu to obojętne; chciał tylko dotykać zamków i wyszukiwać klucze, za którymi płakały. Widział nieskończone miasto zamków, ze wszystkich stron oplatające i przenikające czarno-białego molocha. Późną nocą wyobrażał sobie czasem, że mógłby zajrzeć w głąb jednego zamka i zobaczyć wszystkie inne, ustawione w nieskończonym rzędzie i otwierające drogę do stu tysięcy domów, do Hudsonu, do Atlantyku. Prawie widział wtedy spienione fale oceanu.
Tylko raz przyznał się komuś, że wie, co się stało z Nowym Jorkiem. Później zrobiło mu się głupio, ale nie mógł nic na to poradzić: miała na imię Ludmiła. To nie jego wina, że ów prosty fakt obudził w nim takie pokłady zaufania, tak wielką instynktowną poufałość. Ludmile zatrzasnęły się drzwi do jej wysokiego, wąskiego domu, w którym przestraszone koty miauczały sopranem.
— Tak miała na imię moja siostra — powiedział półgłosem, oglądając zamek w drzwiach kamienicy z elewacją z piaskowca. Przysunął się tak blisko, że rzęsami szorował o wiekowy metal.
Kobieta, pełna nadziei, zagadnęła go po rosyjsku. To się czasem zdarzało; takie chwile napawały go lękiem. Pamiętał dosłownie kilka słów; chrzęszczące śniegiem spółgłoski i połykane samogłoski rozpłynęły się w tej samej lodowatej mgle co reszta Nowogrodu. Przerwał jej, zaczerwienił się, przeprosił, przyznał, że mało pamięta. Uśmiechnęła się. Miała białe zimne ręce i sczesane na bok blond włosy, które rozsypywały się ciężko na kołnierzu granatowego płaszcza.
— Nic nie szkodzi — odparła. — Pamiętanie to żmudna robota. Nikt nie jest do niej stworzony. Pytałam, czy pańska siostra też mieszka w Nowym Jorku?
Oleg pokręcił głową. Otworzył skrzynkę z narzędziami.
— Utonęła, zanim się urodziłem. W Wołchowie. Miała na sobie czerwoną sukienkę i czarne pończoszki, to był zimny dzień. Matka była w ciąży ze mną. Na chwilę przymknęła oczy, dosłownie na minutę, żeby odpocząć. Zawsze potem mówiła, że usłyszała plusk najpierw w kościach, a dopiero potem w uszach.
— Przykro mi — powiedziała Ludmiła. Postawiła kołnierz, jakby chciała się nim odgrodzić od lodowatych rzecznych wód na innym kontynencie.
— Zdarza się — westchnął Oleg.
Z głośnym szczękiem zamek uwolnił dom ze swojego uścisku. Oleg miał wrażenie, że jego serce odpowiedziało echem na ten szczęk, jakby też się otworzyło i zaczęło wykrwawiać na próg. Czoło miał rozpalone, pierś pulsowała mu bólem. To był dopiero trzeci zamek w tym dniu, praca jeszcze nie rozkręciła się na dobre. Spojrzał na Ludmiłę — Ludmiłę, która nie była jego siostrą, nosiła pierścionek z topazem i miała niesamowicie długie rzęsy.
— Zaproś mnie do środka, Miła — powiedział, dzielny odwagą zamka.
W pierwszej chwili się zaniepokoiła, ale skinęła z namysłem głową i skierowała go do małej kuchni. Oleg czuł się jak u siebie w domu (podobnie jak w wielu innych domach, które nie należały do niego, dopóki nie odkrył szlachetnego zastosowania dla swojej pasji), smarując grubą pajdę chleba masłem i ikrą łososia, krojąc soloną rybę i nalewając schłodzone wino do kieliszków. Ludmiła nie wchodziła mu w paradę. Przysiadła spokojnie na krześle i kilka razy otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale zawsze kończyło się na tym, że tylko patrzyła, jak się porusza, jak dotyka chleba i ryby.
Jedli w milczeniu. W małym niebieskim pokoju Ludmiła płonęła jak małe słońce. Dopiero kiedy zjedli, zdjęła płaszcz i Oleg zobaczył, że ma na szyi plamę w kształcie pająka, pałające czernią znamię — którego macki, ukryte pod włosami, sięgały aż pod szczękę, szeroko rozcapierzone jak miniaturowe ulice i aleje — tak intensywnie czarne, że zdawało się, że pulsuje w rytmie jej serca.
— To znamię. — Roześmiała się. — Albo coś w tym rodzaju. Bo znamię powinnam mieć od urodzenia, a nie urodziłam się w zeszłym roku.
— Nie przeszkadza mi — zapewnił ją półgłosem.
— Nigdy nie byłam w Nowogrodzie. Urodziłam się w Odessie. Tam jest ciepło, tak ciepło, a domy są takie białe… Kiedy wracam do niej pamięcią, widzę tylko tę biel. I morskie ptaki. Tutaj stale marznę. Czasem budzę się i wydaje mi się, że czuję zapach Morza Czarnego. Jesteś szczęściarzem, że tak niewiele pamiętasz.
Oleg przykrył jej dłoń swoją. To pewnie przez ten zamek, przez to, z jaką łatwością go otworzył, jak się przy tym zarumienił, jak westchnął z ulgą, cichutko, tak że nikt inny nie słyszał tego westchnienia — tylko to mogło wyjaśnić, że jakimś cudem zebrał się na odwagę, żeby dotknąć jej w taki sposób, bez pozwolenia. Serce biło mu zbyt mocno, zbyt szybko. Był nieśmiały i małomówny, jak matka. W Ludmile usłyszał jednak wołanie klucza, który płakał starymi rdzawymi łzami.
— To jest zwykle trudniejsze — powiedziała cicho, patrząc na ich złączone dłonie.
— Co?
Zamknęła oczy i usta, zacisnęła kurczowo powieki i wargi, jakby chciała za wszelką cenę zatrzymać w sobie całą swoją istotę.
— Dotknięcie drugiego człowieka, przespanie się z nim… ma w sobie coś z pionierstwa — wyszeptała. — Pionier zakrada się na granicę czyjegoś prywatnego świata, dziwnego, niepojętego świata wewnętrznego, pełnego niepowtarzalnych zwyczajów, dźwięczącego językiem, który brzmi podobnie do jego języka, ale w rzeczywistości jest zupełnie obcy. Wiele razy byłam w takich obcych krajach. Nauczyłam się, jak parzyć kawę wedle obyczaju ich mieszkańców, jak dzielić się jedzeniem, jak pocieszać, jak tańczyć miejscowe tańce. Zwykle znacznie trudniej jest znaleźć kogoś, kto chciałby razem ze mną spacerować po ulicach, próbować herbaty z mojego kraju, kogoś, kto chciałby… imigrować, jeśli można tak powiedzieć. Zwłaszcza… z tym. — Wskazała znamię.
Dotknął jej szyi i wyrysowanych na niej czarnych linii, gorących, drżących lekko w rytmie pulsu.
— Myślę, że spodobałby mi się twój kraj — powiedział nieśmiało.
Nie dodał nic od siebie, przepełniony tym co martwe, i tym co zamknięte.
Wziął ją w ramiona i przytulił jej złocistą głowę do piersi. Jakaż ona była zimna! Skórę miała suchą i jakby zmrożoną; miał wrażenie, że słyszy w niej morskie ptaki, trzepoczące skrzydłami na wysokości skutych lodem stawów barkowych.
Ludmiła, która nie była jego siostrą, objęła go jak dziecko za szyję. Nie śmiał odetchnąć. Pocałował jej oszpeconą żuchwę.
— Jestem mężatką — powiedziała bez ogródek, mimochodem, jakby podawała swój adres albo wzrost. Nie odsunęła się.
— To bez znaczenia — wychrypiał. Głos spływał mu z gardła jak skórka z obranego czarnego owocu. Wziął głęboki wdech i wyszeptał w jej włosy: — To miejsce nie jest rzeczywiste. Nie wiedziałaś? Nie domyśliłaś się? Wszyscy na nie patrzyli i patrzyli, otwierali szeroko oczy, usilnie starali się zapamiętać, sfotografować, zapisać w powieściach, bez chwili przerwy. Kiedy tak na coś patrzymy, zabijamy to. To jak z mrówką pod lupą. Nie ma już Manhattanu. Unosimy się w czarnych odmętach i widzimy Empire State Building tam, gdzie jest tyko ziejąca pustka. Jakie to ma znaczenie, co robimy w takim miejscu? Z kim bierzemy ślub? Czy kłamiemy?
Wtedy go pocałowała. W jej ustach i w jego gardle była pustka. W mrokach martwego Manhattanu dźwignął ją i oparł plecami o drzwi spiżarni. W środku grzechotały słoiki z dżemem: malinowym, porzeczkowym, śliwkowym.
Kiedy wrócił do domu (zamek z ulgą przyjął jego powrót), jego siostra siedziała w kuchni z rękami złożonymi na kolanach i wpatrywała się w niego ogromnymi czarnymi oczami. Starał się na nią nie patrzeć.
— Stęskniłam się za tobą, Oleżka — powiedziały martwe usta tej drugiej Ludmiły, w czerwonej, teraz o wiele za małej sukience, z szyją wciąż oplecioną dławiącym zielskiem z Wołchowa.
Ślady po cięciach papierem na opuszkach palców Ludovica przypominały siatkę południków i równoleżników. Palce dawno już przybrały matowozłoty odcień drogiego kleju — z rodzaju tych, co, do których można mieć całkowitą pewność, że pochodzą z przetworzonego ciała jakiegoś zwierzęcia; przy odrobinie szczęścia i dużych nakładach finansowych w grę wchodziły zwierzęta tak egzotyczne jak ryś lub wielbłąd. Ludo używał prawie wyłącznie takich właśnie zmętniałych, złowieszczych klejów; interesowały go, ciekawiło go ich pochodzenie. Lubił sobie wyobrażać, że pęta książkę ścięgnem chińskiego tygrysa; że kiedy śpi, niezliczone grzbiety ksiąg przeciągają się, warczą i szerokimi jęzorami liżą litery na kartach.
Jego żona, Lucia, nie słyszała pomruków drapieżnych kotów w ciemnościach. Miała mocny sen; zielona koszula nocna ledwo, ledwo unosiła się i opadała w oddechu. Jej ciało przywodziło na myśl mały pagórek na łóżku, stały element domowego krajobrazu, do tego stopnia zespolony z jego glebą, że Ludovico spodziewał się czasem, że kwiat zakwitnie na jej ramionach albo wciśnie im łodyżkę między usta przy porannym pocałunku — równie zwyczajnym i niezbędnym jak filiżanka kawy. Uważał się za człowieka skłonnego do głębokiej zadumy i takie myśli utwierdzały go w tym przekonaniu. Kwiaty, które bez światła rozkwitały w jego głowie, były liczne i blade.
Lucia nie była katoliczką, lecz raczej hybrydą ateistki i humanistki. Z tego powodu dawniej Ludovico traktował ją z rezerwą — kiedy jako przykładny młody rzymianin z jednakową beztroską i czcią odwiedzał Bazylikę Świętego Piotra i Forum Trajana. Ona zaś pogardliwie wypowiadała się o medaliku ze świętym Izydorem, który zawsze wiernie nosił na piersi. „Jakim trzeba być człowiekiem, żeby oddawać cześć świętemu, o którym nikt nie pamięta?” — mawiała. „Przecież on nawet nie był Włochem!”. On zaś, mimo że ją kochał, nie umiał jej wyjaśnić, że święty Izydor, chociaż oficjalnie nijak nie był patronem przedstawicieli jego profesji, wydawał mu się najwłaściwszym świętym od ksiąg — otoczony aureolą trzmieli, których analizie socjologicznej poświęcił bite dwie kolumny w Etymologiae, pierwszej w dziejach encyklopedii, obszernym kompendium wiedzy średniowiecznej, w którego kartach zawierał się cały świat.
Kiedy Lucia popadała w taki przekorny nastrój, Ludo po prostu całował to miejsce na jej skroni, gdzie miękkie czarne włosy wtapiały się w skórę, i cytował jej przemyślenia Izydora o sprzecznościach natury chimery. Tym właśnie była Lucia — jego chimerą, jego złożonym potworem, jego ryczącą, kąsającą i całującą bestią.
A jakie skomplikowane i prześliczne rysunki kreśliła na marginesach ksiąg! Jakimż byłby introligatorem, gdyby nie ona, jej nieskończona zmienność i obsesyjna znajomość wszystkich sekretów atramentu? Nie słyszała zaklętych w książkach tygrysów, ale umiała wyczuć woń indyjskiego drewna i grozę mątwy w miseczkach pełnych czerni, fioletu i brązu, równie intensywnych jak farby olejne. Rozumieli się bez słów, gdy Ludovico przycinał stronice, oklejał okładki miedzianej barwy jedwabiem i układał czcionki w wiekowej prasie drukarskiej, która niczym stary, hardy bazyliszek stała w kącie w kuchni (musieli przenieść piec, żeby zrobić jej miejsce), pożerała papier i wydalała książki. Ludovico ją kochał, Lucia zaś, oparłszy ręce na biodrach, pozostawała głucha na jej jęki i protesty, aż ta, zawstydzona, godziła się służyć im wiernie przez kolejny rok.
Byli szczęśliwi — szczęściem tego rodzaju, jakie rodzi się z wygodnego bałaganu butelek po sauvignon i kubków po kawie w zlewie, tanich kryminałów z rozpękniętymi grzbietami na nocnej szafce, szlafroków przerzuconych przez oparcia wysokich, tapicerowanych brokatem foteli, okiennic otwartych na oścież na całą noc i przedpokoju, który nie może się doczekać malowania.
W drugą zimę po ślubie, kiedy Ludo pojechał w odwiedziny do mieszkających w Umbrii braci i zostawił Lucię samą, opętał ją irytujący, wężoogoniasty duch chimery, który do tej pory siedział niechętnie spętany w jej wnętrzu. Spaliła wszystkie meble w przedpokoju (stolik pod telefon i cztery japońskie lampy z papierowymi kloszami), nagromadzone przez rok nieprzeczytane listy i ukochany fotel do czytania Ludovica. Bez snu, bez jedzenia, pracując dniem i nocą, pokryła powierzchnię żółtawych ścian kompletnym tekstem Etymologiae, spisanym drobnym, zwichrowanym pismem, którego nigdy przedtem — i nigdy potem — nie użyła. Kiedy wrócił Ludovico, leżała skulona na podłodze jak zgoniony lis i spała, otoczona słowami świętego Izydora.
Na ten widok Ludo padł przy niej na kolana i zapłakał. Od tamtej pory przestał bywać w bazylice. Zamiast tego sam odprawiał milczące msze w pustym, jasno oświetlonym przedpokoju, całując słowa Hiszpana jak paciorki różańca. Wybaczył Lucii fotel, rzecz jasna, a ona wybaczyła mu świętego, kiedy własnym cierpieniem potwierdziła jego świętość.
I tak sobie żyli — dwie nieustępliwe, milczące bestie, rozkochane w sobie nawzajem. Zamiast kwiatów, które zachwyciłyby inną kobietę, przynosił jej znalezione na ulicach odłamki marmuru, a ona przyciskała je do policzka, nagrzewając do temperatury ciała, sama zaś znosiła mu najdziwniejsze cudzoziemskie kleje, niczym czarodziejskie maści — i doskonale się rozumieli. Dopóki nie zasiadł do oprawiania książki wydrukowanej na florenckiej prasie do drukowania miniatur.
Była dziełem pewnego japońskiego dżentelmena i zawierała mnóstwo dziwacznych, odrażających ilustracji, sporządzonych, jak się domyślał, przez samego autora; nie pochwalał takich praktyk, lecz introligatorstwo jest rzemiosłem luksusowym i nie mógł przebierać w ofertach. Wszędzie w domu walały się papiery, jedwabie i deski — poza uświęconym przedpokojem, który pozostał pusty jak kredens w domu biedaka.
Lucia, nie mając zajęcia przy najnowszym zamówieniu, spędzała wesoło czas w mieście, przez co rzadko się widywali. Kiedy rankiem cicho wymykała się za drzwi, oczami wyobraźni widział znikającą za nimi złotą łapę i szmaragdowy ogon zamiast smukłych czarnych pantofelków i szeleszczącej kremowej sukienki. Uśmiechał się wtedy, a w jego rzednących blond włosach migotało słońce wielu dni.
Nie zauważył go więc, dopóki któregoś dnia nie zajęła się konserwacją prasy drukarskiej, z plamą atramentu na policzku do złudzenia przypominającą zabłąkane krucze pióro. Stała odwrócona tyłem do niego, tak że widział zgięcia jej kolan. W pierwszej chwili po prostu prześliznął się po nim wzrokiem; była przecież cała pochlapana atramentem, tworzącym na jej ciele przypadkowe, skomplikowane wzory, typowe dla każdego nowicjusza zgłębiającego sekrety prasy drukarskiej. To coś jednak przyciągnęło jego wzrok ponownie: pulsujący splot cienkich, sinych linii, jak niepospolicie rozgałęziony krwiak, tajemne znamię. Niczym stara mapa, rysunek był otoczony symbolizującymi wiatr cherubinami dmuchającymi na łydkę Lucii, u dołu zaś wił się wąż, kreśląc południowy skraj planu — był to bowiem plan miasta, nieregularny, zdeformowany ułożeniem na skórze, ale z wyraźnie widocznymi ulicami, skrzyżowaniami i pomnikami opisanymi tym samym drobnym charakterem pisma, który pokrywał ściany korytarza. Ludovico nie potrafił odczytać nazw, był jednak pewien, że są po łacinie — w ulubionym języku Lucii, klarownym i (o czym doskonale wiedział) jedynym właściwym do opisywania map.
— Co ci się stało w nogę? — zapytał łagodnym tonem.
Lucia spojrzała przez ramię i lekko się odchyliła, prostując nogę w tył jak Dafne wtapiająca się w drzewo.
— Ach, to… — Westchnęła. — Nie wiem. Ale byłam już z tym u lekarza i nie ma się czym przejmować. Nic mi nie będzie. To brzydkie, ale… niezłośliwe, tak to się chyba mówi. — Odstawiła talerz, podeszła do Ludovica i czule pocałowała go w skroń. — Może książki mnie polubiły i odważają się na pierwsze pocałunki?
— Nigdy nie wydrukowałem takiej książki.
— Cóż, nie powiem ci, co to jest, bo sama tego nie wiem. Udaj, że twoja dzika żona-chimera zrobiła sobie tatuaż, i staraj się o nim nie myśleć.
On jednak nie mógł zapomnieć. Książka Japończyka stała się równie nieciekawa jak woda wylana przez okno. Zamiast tego rysował wzór spod kolana żony na marginesach książek w korekcie, pstrząc wiatrami i wężami schludne wiersze o prawdziwej naturze pociągów i ich maszynistów. Kiedy wieczorem Lucia zaczęła się szykować do wyjścia, ubłagał ją, żeby została, odsłoniła przed nim zgięcie kolana i pozwoliła mu dotknąć plamy, znamienia, mapy.
Zgodziła się i położyła na brzuchu, żeby mógł ją obejrzeć jak wymagający pilnej konserwacji rękopis. Wtuliła twarz w poduszkę, a on przytknął usta do jej skóry, smakując szorstkie, słone ulice, naniesione tam przez tajemniczą prasę, która wytropiła i napadła Lucię po ciemku. Zamknął oczy; przesunął drżącymi rzęsami po drogach i zaułkach. Jego język był jak prasa drukarska, odciskająca na skórze wzór pożądania. Lucia próbowała odwrócić się na plecy, ale powstrzymał ją; nie zniósłby zniknięcia mapy. Całując jej uda, wsunął ręce pod brzuch Lucii i wyszeptał jej imię z gorliwością katolika-odstępcy. Przycisnął policzek do boku jej szyi, która zawsze wydawała mu się nieco zbyt długa jak na właściwe ludzkie proporcje. Jedną ręką odgarnął na bok jej włosy i wszedł w nią. Zamknęła oczy, cicha i miękka jak stronice książki. Pchnął mocno, chcąc ją zmusić do krzyku, a nawet skrzywdzić, byle tylko wypowiedziała jego imię, jęknęła, cokolwiek. Ona jednak milczała, a on nie umiał jej zmusić do tego, by wydała z siebie jakiś dźwięk.
Kiedy się poruszali w starym, dawno wypracowanym rytmie, namacał zgięcie jej kolana i poczuł, jak ulice jakiegoś nienazwanego miasta drżą mu pod palcami.
Śnią w domu Orlande, wtuleni w ciepłą pierś i puste łóżka czterech czarnych mis w jej domu. Patrzą przed siebie, prosto w jej różowe, szaro nakrapiane usta. Czerwona przędza wrzyna im się w nadgarstki. Żabia wyrocznia składa na ich kolanach cztery karty, ale oni na nie nie patrzą. Jeszcze nie teraz.
My jednak możemy spojrzeć. My, którzy mącimy.
Na jej odsłoniętych kolanach spoczywa Koń Bez Skóry, symbolizujący Próżne Poświęcenie, Pogoń Bez Miłości, Nieoczekiwaną Płodność. Jej niebieskie włosy muskają twarde, pogięte krawędzie starej karty.
Na przetartym materiale okrywającym jego nogi leży Trójka Kamienic, zapowiedź Halucynacji Słuchowych, Marskości Wątroby, Człowieka Oddalającego Się Od Zbawienia. Bawi się kluczami. Mamy wrażenie, że ich brzęk go uspokaja.
Na jej obleczonych w dżins udach widzimy Nieszczęśliwą Wieżę, zwiastunkę Bezimiennego Żalu, Symetrii Doświadczenia i Pustej Spiżarni. Tylko ona jedna podnosi kartę i przykłada do policzka. Ponurym rysunkiem pękniętej figury szachowej zasłania ślad po użądleniu.
Na jego płóciennych spodniach ląduje Archipelag, znak Plagi Węgorzy, Pogoni Bez Miłości i Ciemnowłosej Kobiety Bez Dwóch Palców. Zaciska pięści, wbija poplamione atramentem palce w miękkie wnętrza dłoni.
Odruchowo łapią się za ręce, gdy Orlande plącze przędzę w węzły: liczne palce wyciągają się na oślep, wątłe i spragnione. Przed ich oczami unosi się olbrzymi, zielony łeb Orlande, obramowany srebrem, jak na ikonie. Żabia kobieta pokazuje im żółtą karteczkę z równo nadrukowanymi czerwonymi słowami:
„Odejdźcie. Zostaliście połączeni. Tworzycie quarto”.
Węzły się rozluźniają, przędza spada. Wszyscy czworo wychodzą za osłonięty palmami próg, w noc pachnącą sasafrasem i rumem, na szeroką Hieratyczną, która ma kolor cynamonu. Potykają się w usłanym łodygami trzcin mroku. Mają brudne stopy, w głowach kręci im się od wiatru znad morza.
Tę chwilę lubię najbardziej. Kiedy są tacy nowi. Nawet nowo narodzone źrebięta nie są tak niewinne.
Żaba wypycha ich za drzwi saloniku jak matka ponaglająca dzieci w pierwszym dniu szkoły, żeby biegły do autobusu: „Nie lękajcie się, kochaniutcy! Wszystkie te potworności nie mogą się doczekać chwili, kiedy je przeżyjecie!”.
Czy to kaprys zegara sprawia, że wytaczają się we czworo na szeroką ulicę w tej samej chwili, gdy od strony fabryki falą nadciągają skaczące świerszcze, tańcząc złożonego binarnego menueta na platynowych odnóżach? A może to czysta poezja? Casimira bije swoich podopiecznych w porcelanowych i chitynowych formach, Orlande wypuszcza swoich spod czerwonej przędzy i razem ruszają w miasto, świeży, surowi i puści jak rondel. Symetria godna podziwu.
Stoją we czworo na ulicy szrafowanej suchymi liśćmi lilii, jakby nieświadomi, że coś może ich tam rozjechać. Patrzą tępo po sobie, jak stado skretyniałych gazeli. Nadal trzymają się za ręce, nie są w stanie znieść myśli, że mogliby się rozdzielić — jeszcze nie teraz! Jeszcze nie! Po ich pozbawionych czucia stopach przepływa rój świerszczy o szklanych skrzydłach.
Są pewne oczywistości, które można by wypowiedzieć na głos, lecz żadne z nich nie potrafi dobyć pogrzebanego pod żebrami głosu. Długo zamierzacie tak stać? Chcecie się zmienić w grupę posągów, po których będą się piąć dzieci i bluszcz?
Ale nie… Oto nadjeżdża złocony powóz zaprzężony w parę czapli; ich długie czarne nogi roztrącają szeleszczące liście. Z przysłoniętego zielonymi firankami okna wychyla się głowa trzeciej czapli, efektownie turkusowa, z oczami po ptasiemu zwężonymi w szparki.
— Z drogi! Z drogi, bo rozjadę!
Czaple w zaprzęgu skrzeczą chrapliwie, gwałtownym manewrem wymijają czwórkę przybyszów i wyciągniętym, wdzięcznym krokiem pędzą Szesnastą przed siebie. Osiem rąk się rozdziela. Podenerwowani mężczyźni chwytają się za łokcie. Dziewczyna o niebieskich włosach wpatruje się w nich ciemnymi oczami.
— Którędy do pociągu? — pyta szeptem.
To złe pytanie, moje dziecko! Chciałaś powiedzieć „Gdzie jestem? Kim jesteście? Co się z nami stało?” ale nikt nigdy nie zadaje sensownych pytań. Tamci kręcą głowami; nie umieją jej pomóc. Zaczyna więc biec w kierunku, który wydaje jej się najlepszy. Skręca ostro, jak czaple, i wypada na lśniącą aleję, która jak złamana gałąź odchodzi w bok od Hieratycznej.
Porzucona trójka rozprasza się jak rozwiany popiół. Droga ciągnie się w przód i w tył, oświetlona latarniami z pękatymi kloszami w kształcie dyń.Rynsztokami spływa nagły, obfity deszcz.