Ogień na palenisku już dogasał, gdy Irovar skończył swoją opowieść. Mar dorzucił chrustu i znowu w górę buchnęły z sykiem iskry i płomienie, odbijając się krwawym blaskiem w jego zwierzęcych oczach.
Przez chwilę wokół Irovara panowała cisza. Tysiące pytań zawisło w powietrzu, ale nikt nie ważył się odezwać pierwszy. Daniel nie chciał nic mówić, on wiedział swoje, i odmówił Sarmikowi, który częstował go pobudzającym korzeniem. Tymczasem wystarczy!
Ukradkiem spoglądał na Shirę, która siedziała z pochyloną głową tak, że twarz była niewidoczna. Choć bardzo starał się zwalczyć w sobie tę myśl, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest w niej coś nieziemskiego, coś… z tamtego świata.
Na koniec ciszę przerwał Orin.
– Ten Demon w Ludzkiej Skórze to nie kto inny jak Tan-ghil.
Tengel Zły, pomyślał Daniel. Nie, w głowie mi się kręci! My, w naszej rodzinie, uważaliśmy się zawsze za wyjątkowych, bo mieliśmy ponadnaturalne zdolności, ale cóż to jest wobec tego tutaj? Tym razem przekroczyliśmy granicę tego, co człowiek może zrozumieć i zaakceptować! Tutaj powinien być Ulvhedin! Nie ja, pospolity śmiertelnik!
Mimo to słuchał z uwagą, o czym mówią inni. Czyż nie po to tu przybył? By się dowiedzieć, jak unieszkodliwić przekleństwo ciążące nad jego rodem?
Irovar mówił:
– W rodzie Daniela i Vendela wierzy się, że Tan-ghil nadal żyje…
– To się wydaje bardzo prawdopodobne – powiedział Sarmik. – Teraz, kiedy wysłuchaliśmy twojej historii, my też w to wierzymy. Ale gdzie on jest? Przecież chyba nie tutaj?
– Nie – wtrącił się Daniel. – Mój ojciec próbował pewnego razu pójść jego śladami i zawędrował dość daleko na południe Europy. To daleko, bardzo daleko stąd, w kraju, gdzie zawsze jest ciepło.
To zrobiło wrażenie. Kraj, gdzie zawsze jest ciepło, musi leżeć naprawdę daleko od ich zimnej ojczyzny.
Daniel mówił dalej:
– Wiemy także, że Tan-ghil ukrył coś w naszym kraju, tam gdzie się osiedlił. Ale nie można tego odnaleźć, bo jego duch strzeże miejsca.
Sarmik rzekł z powagą:
– Ten młody człowiek, krewny Vendela… Co on ma z tym wspólnego?
– On jest tym obcym, którego przybycie miało być znakiem, że czas się dopełnił – odparł Irovar.
– Wspomniałeś, że ma on potężnego obrońcę. Kogo?
– Nie kogo, a co. Danielu, pokaż mu to – poprosił Irovar z błyskiem w oczach. – Pokaż im wszystkim!
Daniel rzucił pospieszne spojrzenie w stronę Mara i Milo.
– Czy to konieczne?
– Wzbudziliście naszą ciekawość – powiedział Sarmik. – Powinniśmy wiedzieć!
Daniel z wahaniem zdjął łańcuszek z szyi i ostrożnie położył alraunę na dłoni. Zebrani wstrzymali dech i podeszli bliżej, by się przyjrzeć. On zaś opowiadał o kwiecie wisielców i pochodzeniu alrauny.
Milo chciał chwycić amulet, ale Daniel zdążył zacisnąć dłoń. Mar cofnął się niepostrzeżenie, a jego zęby błysnęły złowieszczo.
– Skąd ją masz? – zapytał Sarmik spokojnie.
– Jest w naszej rodzinie od wielu setek lat. Mówi się, że należała do Tan-ghila, ale że przynosiła mu tylko nieszczęście, więc się jej pozbył. Wszyscy nasi krewni obciążeni dziedzictwem, którzy ją posiadali, skończyli źle. Została pochowana wraz z jednym z nich, ale wyszła z grobu i moja matka ją znalazła. Kiedy matka zrozumiała, że alrauna przynosi szczęście tylko mnie, dostałem ją. I chroniła mnie w czasie długiej podróży tutaj do was.
– W takim razie widocznie tobie jest przeznaczona – stwierdził Sarmik. – A dla nas jest to znak, że to ty właśnie jesteś tym, na którego Shira czeka. A zatem czas się dopełnił!
Inni potakiwali. Z wyjątkiem Mara, który odsunął się jeszcze dalej pod ścianę.
Pomocnik Shamy. Jeden z tych, z którymi Tan-ghilowi czy Tengelowi Złemu naprawdę się udało. A tym samym wróg Shiry.
– Teraz pozostaje nam już tylko odnaleźć źródła życia, prawda? – zapytał Vassar.
– Ja też tak sądzę. Co ty na to, Irovarze? Bo chyba tamtej nocy już nie dostałeś od duchów żadnych dokładniejszych informacji? O tym, co właściwie Shira ma zrobić?
– Nie, tylko tyle, że ona będzie wiedziała.
Wszyscy spojrzeli na Shirę. Dziewczyna w zakłopotaniu gładziła ręką czoło.
– Nie wiem – szepnęła. – Ja nic nie wiem. Ale domyślam się, że macie rację. Czas się dopełnił. Żebyśmy tylko wiedzieli coś więcej!
– Nigdy potem nie widzieliście już tych duchów? – zapytał Sarmik.
– Nigdy – odparł Irovar. Wsparł głowę na ręce. – Czasami myślałem, że to wszystko to był tylko sen. W końcu byłem pewien, że mi się to śniło. Ale Shira widziała kilka razy Shamę i on na nią czekał. Tak że musimy wierzyć. Musimy! Nieszczęście polega moim zdaniem na tym, że wszystko, co wiem, to to, iż kiedyś, dawno, dawno temu istniała legenda o źródłach życia. Ale ja jej nie pamiętam. Tun-sij znała tę legendę i to ona mi ją opowiadała pewnej nocy, ale ja byłem wtedy taki zmęczony, że musiała mnie nieustannie budzić. To było w pierwszym okresie naszego wspólnego życia. Później całkiem zapomniałem o legendzie i o źródłach życia. Była to tak stara opowieść, że nikt inny też jej już nie pamięta.
– Wybacz mi – powiedział Daniel ostrożnie. – Ale mam wrażenie, że mógłbym odgadnąć, gdzie się te źródła znajdują.
Irovar skinął zachęcająco głową.
– Ja także mam pewien pomysł, gdzie można by je znaleźć. Ale słucham najpierw ciebie.
Daniel poczuł się zakłopotany, gdy uwaga wszystkich skupiła się na nim.
– No więc kiedy jechałem do Nor, mijałem wyspę o nazwie Góra Czterech Wiatrów, która leży na wprost wybrzeży Taran-gai. Góra rzucała zimny, niemal dławiący cień na naszą łódź i wtedy zdawało mi się, jakby mnie ze szczytu śledziły jakieś czujne oczy.
Irovar wciąż kiwał głową.
– Zgadzam się z tobą, Danielu. Jeżeli te źródła istnieją, to należy ich szukać na Wyspie Czterech Wiatrów. To najwłaściwsze miejsce. Ponieważ jednak nie znamy legendy, byłoby błędem wyprawiać się tam bez przygotowania. Czy w ogóle ktoś kiedyś był na tej wyspie? – zapytał Taran-gaiczyków.
– Ja próbowałem – odparł Orin. – Z kilkoma towarzyszami. Ale nie udało nam się. Widzieliśmy kilka szczelin w skalnej ścianie, którędy może dałoby się wspinać, ale znajdowały się one zbyt wysoko i nie zdołaliśmy się tam dostać. Wyspa jest niedostępna, to jedno nie ulega wątpliwości.
Irovar westchnął.
– W takim razie pozostaje nam polegać na zapewnieniu duchów, że los sam zaprowadzi Shirę na miejsce walki z Demonem w Ludzkiej Skórze, gdy czas nadejdzie. Tymczasem musimy czekać.
– No tak – westchnął Sarmik. – Wobec tego proponuję, byśmy się zajęli tymi diabłami, które próbują wymordować nasze plemię. Tymi zbiegłymi więźniami, nędznikami, którzy nie warci są nawet tego, żeby ich wdeptać w ziemię.
– Ale ich jest znacznie więcej niż nas – wtrącił Vassar pesymistycznie.
– Wielu rzeczywiście nas nie ma – rzekł Sarmik ostro. – Ale po prawdzie to trafili im się niebezpieczni przeciwnicy! Czy zapomniałeś, mój synu, że jedno z nas ma po swojej stronie cztery potężne duchy? A drugiemu pomaga Shama? Trzeci zaś nosi fantastyczny amulet, korzeń kwiatu wisielców. To kompania prawie nie do pokonania.
– Tym razem muszę ci się sprzeciwić – wtrącił Irovar. – Shama i pozostałe duchy nigdy nie stają po tej samej stronie. Tak więc na nic się nie zda mieć Shirę i Mara w jednej kompanii. W rzeczywistości to śmiertelni wrogowie.
– W tym przypadku walczyliby chyba ze wspólnym przeciwnikiem!
– Owszem, ale na tak różnych polach, że szybko doszłoby do nieszczęścia. Powinniśmy raczej pamiętać, że Shira i Daniel mają zupełnie inne zadanie oraz że Shama chce pochwycić Shirę. Bowiem ona reprezentuje wszystko, czego on nienawidzi. Światło, nadzieję, wszystko co dobre i przyjazne. On chce to zdławić, unicestwić. Nie możemy jej teraz narazić na spotkanie z nim!
Shira popatrzyła na istoty skupione przy ogniu i napotkała spojrzenie nieustępliwych oczu, które jarzyły się zimnym, złowieszczym blaskiem.
Orin rzekł energicznie:
– Żeby nam się tak udało zamknąć przejście tymi skalnymi blokami, które piętrzą się nad drogą! Trzeba by jednak wspiąć się na tę pionową skałę, a tego byle kto nie zrobi.
– Shira by mogła – oświadczył Vassar. – Potrafiła się uwolnić z lodowej pułapki, to i to potrafi.
– Nawet słyszeć o tym nie chcę – uciął Irovar.
Ale Sarmik patrzył na Shirę badawczo.
– Ona by mogła – powiedział cicho. – I Mar porusza się swobodnie po skałach, bo przecież kamienie to królestwo Shamy. Mar może chodzić po niemal pionowych ścianach. A co z naszym młodym gościem z dalekiego kraju? Który posiada talizman, pomagający mu pewnie osiągnąć nawet to, co niemożliwe?
– Sądzę, że nie powinienem wymagać od mojego talizmanu zbyt wiele – uśmiechnął się Daniel. – I Shirę także należałoby oszczędzać, by mogła wypełnić to, do czego została wybrana. Czy Mar nie mógłby pójść sam?
– Nie. Ktoś musi mu pomóc poluzować skalne bloki.
Ani Irovar, ani Daniel nie chcieli wysłać Shiry na taką wyprawę razem z tym monstrum. Irovar podjął ostatnią próbę:
– Siedzimy tu i układamy plany, ale czy ktoś zapytał Shirę o zdanie? Ona podczas całej rozmowy nie odezwała się ani słowem.
Zaległa cisza. Wszyscy czekali na odpowiedź Shiry. Ona zaś uśmiechała się nieśmiało i jakoś smutno.
– Przez całe życie wiedziałam, że czeka mnie coś trudnego. Teraz, kiedy wiem, że to stanie się już niedługo, odczuwam niemal ulgę. Przyznaję, że mnie to przeraża. Ponad wszystko przeraża mnie myśl o Górze Czterech Wiatrów i o tym, co mnie tam spotka. A zwłaszcza to, że po wszystkim też nie ma dla mnie nadziei. Ale tak jak powiedzieliście: Niech się rzeczy toczą własną koleją! Taran-gaiczycy to także moje plemię i jeśli mogę im pomóc, zrobię to chętnie. Pomysł zamknięcia przejścia wydaje mi się rozsądny. Jestem gotowa.
Zebrani odetchnęli z ulgą.
– Wobec tego chodź – powiedział Sarmik łagodnie. – Odprowadzę was kawałek. Danielu, czy chciałbyś mi towarzyszyć?
Otworzył drzwi i oczom ich ukazał się nieprzyjazny krajobraz, pogrążony w dziwnym świetle jasnej nocy. Daniel zobaczył zły uśmiech Mara, odprowadzającego wzrokiem Shirę, gdy przechodziła obok niego. Dziewczyna wyszła, podobna w świetle księżyca do cienia, tak silna była jej skłonność do stapiania się z naturą. A nigdy ta skłonność nie była tak wyraźna jak tej nocy.
Zatrzymali się wysoko na skalnej półce i stali, nieruchomi, szarzy niczym otaczające ich kamienie: Sarmik, Mar, Shira i Daniel.
Sarmik wyjaśniał Marowi, co trzeba zrobić. Shira i Daniel stali kawałek dalej.
Daniel zwrócił uwagę, że Shira nieustannie rzuca w kierunku Mara spłoszone spojrzenia. Bo też ów niepojęty Taran-gaiczyk zwracał na siebie uwagę. O głowę wyższy od Sarmika, skośnooki, otoczony tą jakąś błękitnawą poświatą chłodu, z uszami sterczącymi spod czarnych, potarganych włosów.
Dzikie zwierzę na dwóch nogach.
Słuchał Sarmika z zimnym, obojętnym uśmieszkiem i twarzą zwróconą w bok, jakby informacje nie miały dla niego znaczenia. Jego potężne, kocie ciało trwało w zupełnym spokoju, a mimo to nie ulegało wątpliwości, że w każdej chwili gotowe jest do skoku…
Jak demon, na wpół człowiek, na wpół zwierzę.
– Jesteś nim zafascynowana, Shiro.
Na dźwięk jego spokojnych słów drgnęła.
– Nie, wprost przeciwnie. Jego widok mnie odpycha.
– Często jest to jedno i to samo – mruknął Daniel.
Shira otrząsnęła się z wrażenia i uśmiechnęła się.
– A ty, Danielu? Nie opowiadałeś zbyt wiele o sobie. Ty także nie znalazłeś sobie kobiety?
– Nie, jakoś nie było jeszcze na to czasu.
– No właśnie, a przecież jesteśmy rówieśnikami, ty i ja. Większość mężczyzn w tym wieku od dawna ma już żony.
Daniel wzruszył ramionami.
– No cóż, miałem trochę do czynienia z dziewczętami, niektóre mnie interesowały. Trochę flirtowałem… Ale nigdy nie byłem naprawdę zakochany.
Skinęła głową, jakby starała się zrozumieć.
– Dziewczęta w twoim kraju… są pewnie bardzo ładne?
Daniel skrzywił się.
– Co mam na to odpowiedzieć? Że w porównaniu z tobą są duże i niezdarne i takie… przyziemne? Takie rzeczywiście są. Ale to niesprawiedliwe myśleć o nich w ten sposób. Na świecie jest pewnie tylko jedna Shira.
Nic nie odpowiedziała, ale na jej twarzy znowu pojawił się smutek.
Była tak niewypowiedzianie piękna z tą eteryczną kruchością. Kto to powiedział, że widok piękna jest zawsze bolesnym przeżyciem? Ktoś z jego krewnych, nie pamiętał kto. Teraz rozumiał, jakie to prawdziwe słowa. Człowiek odczuwa ból w całym ciele, kiedy patrzy na kogoś takiego jak Shira. Płacz dławił go w piersiach.
Miał wrażenie, że serce mu pęknie z bezsilności, chciałby pokazać całemu światu, jaka jest niewiarygodnie piękna, a jednocześnie pragnął zazdrośnie zachować ten skarb dla siebie.
Tę chwilę chciałby zatrzymać na zawsze, ale wiedział, że nie może, starał się więc wryć sobie w pamięć jej cudowne, migdałowe oczy, które teraz patrzyły na niego błagalnie. Życie by oddał, żeby mogła uniknąć losu, który ją czekał…
Był jednak niczym wobec tych nieznanych sił.
– Shiro… Może byś wzięła moją alraunę?
Potrząsnęła głową.
– Nie, ona jest twoja i tylko twoja. Sądzę, że nie zmusisz jej, by cię opuściła nawet na krótką chwilę. A poza tym tego zadania się nie boję.
Umilkła i znowu ukradkiem spojrzała na Mara.
– Gdybym tylko mogła pójść sama… On mnie tak okropnie przeraża, Danielu. Nie wiem, dlaczego.
A ja wiem, pomyślał. Ty się boisz nieznanej strony własnej osoby. Tego pomieszanego z lękiem zafascynowania, któremu ulegasz.
Zostali przywołani do Sarmika i podeszli do krawędzi nawisu, na którego widok kręciło się w głowie.
– Tam jest to przejście – powiedział Sarmik, wskazując ręką pasmo górskich szczytów. – Te luźne bloki leżą poniżej, na skos od nas. Jak widzicie, są one jakby zawieszone ponad przejściem. Tam właśnie, ale nie dalej, odprowadzimy was, Daniel i ja. Potem będziecie musieli radzić sobie sami.
Wyglądało to zupełnie beznadziejnie. Gładka górska ściana, po której mieli się wspinać.
Mar wciąż milczał. Spojrzał tylko złowieszczo na Shirę. Poczuła płynący od niego chłód.
– Zrobimy, co się da – odrzekła swobodnie. – To nie przeraża mnie tak bardzo jak moje właściwe zadanie.
– Więc ono cię naprawdę przeraża? – zapytał Sarmik. – Chociaż nie wiesz, na czym ma polegać?
– Może właśnie dlatego. Potwornie się boję, że będę musiała pogrążyć się w jakiejś nieznanej głębinie, obrazowo mówiąc.
– Tak, rozumiem – rzekł Sarmik z powagą. – I ta przestroga: „Nie szukaj zbyt głęboko!”
Wkrótce Sarmik i Daniel zawrócili. Nie powinni byli dłużej tam zostawać, zbyt widoczni na tle nieba.
Nie brak mi, oczywiście, odwagi, pomyślała znowu Shira. Ale gdybym tylko nie musiała iść razem z tym tam!
Z drżeniem spoglądała na Mara, który gotował się do zejścia.
Miał na sobie kurtkę ze skóry, bardzo obcisłe spodnie i niskie, szerokie skórzane buty. Tym razem nie wziął łuku. Niósł natomiast jakieś ciężkie narzędzia, zatknięte za szeroki pas. Shira nie miała nic.
Jedno spojrzenie Mara wystarczyło, by zrozumiała, że nie będzie jej oszczędzał. Jeżeli będzie mógł sprawić jej ból, uczynić schodzenie po skalnej ścianie męką, to sobie tego nie odmówi!
Nie zamierzał przywiązać jej do siebie liną. Było mu obojętne, czy ona za nim nadąży, czy nie.
– My… my chyba nie zdołamy zejść tam… – wyjąkała spoglądając na gładką niczym stół, stromą ścianę.
Mar posłał jej pełne nienawiści spojrzenie i zaczął schodzić, nie zastanawiając się, czy ona idzie za nim.
Zrobił kilka kroków w dół wzdłuż krawędzi, po czym nagle zeskoczył na okropnie wąską półkę jakieś cztery łokcie poniżej. Miał tam pod sobą wystające strome zbocze, a w dole rozciągała się tajga. Shira na moment zacisnęła powieki, czując w panicznym lęku, że wszystko wokół niej wiruje. Miała wrażenie, że jest zwyczajną dziewczyną, bawiącą się pośród bezpiecznych domostw w Nor. „Kamień nie stanowi dla mnie żadnej ochrony” przypomniała sobie przerażona. Mar nie czeka. Jeśli teraz nie zeskoczę, to stracę go z oczu i już nie odnajdę drogi.
Drogi? Jakiej drogi?
Nie, kamień jej nie ochroni, ale powietrze! Odwróciła się, odnalazła wzrokiem straszliwie wąską krawędź w dole i skoczyła. Na kilka sekund przestała oddychać, bo się jej zdawało, że spada wprost na dno przepaści, ale zaraz poczuła nierówny grunt Pod stopami i uchwyciła się wystającej skały. Ciało na moment wychyliło się niebezpiecznie, ale ona trzymała się mocno.
Napotkała jakby rozczarowane spojrzenie Mara. Zmusiła się do niepewnego uśmiechu, ale w odpowiedzi dotarło do niej tylko syknięcie. Koncentrowała się teraz już tylko na niebezpiecznym zadaniu, jakim było posuwanie się za Marem.
Krok za krokiem schodzili w dół po stromym zboczu nad skalnym nawisem. A potem równolegle do niego, ku kamiennym blokom nad przejściem. Częściej używali rąk niż nóg i niezliczoną ilość razy Shira traciła wszelką nadzieję, bo nie mogła wypatrzyć choćby najmniejszej szczeliny w ścianie, która dawałaby oparcie stopom. Mar jednak zawsze coś znalazł. Pod nimi leżały najpiękniejsze zbocza Taran-gai, a ona myślała tylko o jednym, że jej śliczne ubranie, które szyła z taką troską i starannością, pewnie podrze się na strzępy w czasie tej wyprawy. Przesadna kobieca troska, a może po prostu ucieczka od myśli o niebezpieczeństwie?
Ta nieoczekiwana refleksja rozproszyła jej uwagę na ułamek sekundy i w szoku, który sprawił, że serce przestawało jej bić, poczuła, że stopy ześlizgnęły się po skale, a ona zawisła na opuszkach palców. W powietrzu nic mi się nie stanie, pomyślała, a ziemia też przyjęłaby mnie życzliwie. Ale ja muszę zostać tutaj.
Nie mam czasu do stracenia. Muszę, muszę się tu utrzymać!
Znikąd nie mogła oczekiwać pomocy. Skały, kamienie, były martwe pod jej piekącymi z bólu palcami. Mar jednym spojrzeniem ocenił sytuację, w jakiej się znalazła, a w tym spojrzeniu dostrzegła tyle triumfu i złośliwej satysfakcji, że bliska była całkowitego załamania. Ale nagle ogarnęła ją złość. Twoje niedoczekanie, nie będziesz tu triumfował! Zacisnęła zęby i udało jej się palcami jednej nogi znaleźć jakieś maleńkie zagłębienie w skale, mogła odrobinę odetchnąć i już spokojnie wyszukać jakieś pewniejsze oparcie dla drugiej stopy i zmniejszyć obciążenie rąk.
Nagle ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że Mar gotów jest zejść pod nieduży, bardzo niepewnie wyglądający skalny uskok – zadanie na pierwszy rzut oka niewykonalne. Chciała krzyknąć, powiedzieć mu, żeby się zatrzymał, ale nie mogła. Znajdował się teraz dokładnie pod nią i najwyraźniej nie miał zamiaru sprawdzać, czy Shira idzie za nim, czy nie.
Przez moment, długi niczym wieczność, wisiał tylko na rękach nad uskokiem, potem zaczął powoli kołysać ciałem, aż stopy sięgnęły do niewidocznego z góry występu. Ręce puściły krawędź, i Mar zniknął.
Co się z nim stało? zastanawiała się Shira. I czy ja mam zsunąć się za nim?
Z rozpaczliwą odwagą skuliła się na wąskiej półce pod zimnym światłem bladego księżyca i dochodzącymi tutaj spoza gór promieniami świecącego od północy polarnego nocnego słońca. Chwyciła obiema rękami krawędź, na której przed chwilą wisiał Mar, i pozwoliła, by ciało opadło w dół. To była potworna męka, trwać tak pomiędzy niebem i ziemią, nie wiedząc, o co oprzeć stopy, ale wprawiła ciało w ruch, a gdy spojrzała w dół, zobaczyła Mara skulonego na wąskiej półce pod uskokiem. W końcu i ona dotknęła stopami tej półki. Dotychczas wszystko szło dobrze, ale jak schodzić dalej, gdy tkwi się nad przepaścią z ciałem wygiętym do tyłu? Na pomoc ze strony Mara liczyć nie mogła, już raczej przeciwnie.
Jego pełne złości posykiwania odbierały jej resztki odwagi, które usiłowała zachować. Jedną ręką szukała po omacku oparcia, znalazła je, mogła zatem drugą ręką uchwycić się jeszcze niżej. Musiała uklęknąć, bezpieczniej było na czworakach. Nigdy przedtem nie przeżyła takiego napięcia, więc gdy w końcu mogła odpocząć oparta o skalną ścianę, dygotała z wysiłku.
– Daleko jeszcze? – zapytała.
Nie odpowiedział, ale gdy sama spojrzała w dół, stwierdziła, że są niespodziewanie blisko celu.
Mar pochylił głowę. Rozważał, jak powinni teraz postąpić. Bił od niego lodowaty chłód, wprost trudny do zniesienia, gdy byli tak blisko siebie.
Nagle Shira spostrzegła, że w dole coś się porusza.
– Popatrz tam! Ach, to oni już przyszli. I ilu ich jest! Musimy się spieszyć!
Nie oczekiwała żadnej odpowiedzi, tymczasem on się odezwał – po raz pierwszy, głosem niepodobnym do normalnego ludzkiego głosu. Było to raczej jakieś zdławione, bezbarwne dyszenie.
– Nie! Poczekaj!
Spojrzała na niego, przerażona, jak okropnie wygląda z bliska. Ale on już się nią nie przejmował, zaczął iść w stronę poluzowanych skalnych bloków. Teraz dopiero Shira zobaczyła, jak niebezpiecznie bloki te balansowały na skalnej półce nad przejściem, z którego korzystali Taran-gaiczycy. Nie trzeba było wielkiej siły, by wprawić je w ruch.
Domyślała się jednak także, iż Strażnicy Gór obejrzeli je bardzo dokładnie. Jeden człowiek nie jest w stanie zepchnąć żadnego z nich w dół. Trzeba naciskać przynajmniej z dwóch stron równocześnie.
Ale skąd ona ma wziąć na to siłę? Tu potrzebna jest pomoc drugiego mężczyzny.
Tylko że żaden normalny mężczyzna by tu nie wszedł.
Mar kazał jej stanąć przy najbliższym kamieniu. Podał jej jakieś krótkie, mocne narzędzie, przypominające łom i pokazał jej, co powinna zrobić, kiedy on da znak. Sam przeszedł bardzo niebezpieczną drogą przez bloki i znalazł się po drugiej stronie.
– Szybko, szybko, oni zaraz znajdą się w przejściu – ponaglała Shira. – Musimy zamknąć przejście, zanim tam dojdą.
– Cicho bądź! – warknął Mar.
Shira spojrzała w dół, zdenerwowana. Kręciło jej się w głowię. Ludzie w dole przypominali mrówki pełznące po stoku. Najwyraźniej mieli zamiar wymordować pozostałych przy życiu Taran-gaiczyków jeszcze tej nocy.
– Aż tylu ich jest! – jęknęła Shira.
– Wszyscy – odparł Mar swoim pozbawionym życia głosem.
– Tak, ale oni lada moment znajdą się w przejściu – szepnęła rozgorączkowana. – Nie możemy pozwolić, żeby przeszli.
– Nie przejdą.
– Tak, ale…
– Stul pysk – syknął z wściekłością.
Shira poczuła falę mdłości. Wstrętne, wąskie szparki oczu naprzeciwko niej płonęły niepohamowanym gniewem. Mar wyszczerzył zęby niby drapieżne zwierzę.
– Teraz unosimy kamień!
To był ten kamień, za którym miała pójść cała lawina. Shira była tak zdenerwowana, że ręce jej się trzęsły. Nacisnęli, każde ze swojej strony, i olbrzymi blok przechylił się niebezpiecznie.
– Tyle wystarczy – wysyczał Mar głosem, który nie był głosem. – Ja zrobię resztę.
Shira stwierdziła, że Mar nie przesadza; ona już swoje zrobiła. Resztę musiał wykonać sam.
Ale on jakby się wahał.
– Pospiesz się – jęknęła.
Udał, że nie słyszy. Wpatrywał się nieustannie w drobne figurki kłębiące się w dole. I nagle Shira zrozumiała, co on zamierza zrobić.
– Nie! – zawołała.
– Nie mieszaj się do tego!
– Ale przecież ty ich wymordujesz!
– Nie mieszaj się, ty niewinna ślicznotko!
– Nie! Nie! – krzyczała Shira, próbując przedostać się na jego stronę i powstrzymać go.
Mar śmiał się z jej obaw. To był najobrzydliwszy śmiech, jaki kiedykolwiek słyszała. Szalała z rozpaczy, dopadła do niego akurat w momencie, kiedy naciskał swój łom, by opuścić kamienie. Gromada napastników znajdowała się dokładnie pod nimi.
– A ty pójdziesz na końcu! – wrzasnął triumfująco, chwycił ją za ramiona i chciał zrzucić. Ona jednak uczepiła się go rozpaczliwie, Mar stracił równowagę i oboje runęli w huczące piekło spadających głazów.
Shira słyszała wściekły, pełen przerażenia ryk Mara, próbującego przytrzymać się skały. Stwierdziła, że jej piękna futrzana kurtka szoruje o skalną ścianę, gdy ona sama w oszałamiającym pędzie zsuwa się w dół. Widziała jedynie tę ścianę przesuwającą się przed jej oczami i czuła piekące gorąco w dłoniach, którymi rozpaczliwie starała się czegoś uchwycić.
Mar leciał tuż obok niej, ale ona go nie widziała, wyczuwała tylko jego bliskość, oboje natomiast słyszeli huk spadających dookoła kamieni, słyszeli przerażone wrzaski ludzi, zrozumieli, że są już na samym dole i że nic nie może ich uratować.
Shira zdążyła zobaczyć olbrzymi blok przelatujący ze świstem nad ich głowami. Ten nas zmiażdży, pomyślała z gorzkim poczuciem bezradności.
No, teraz, głaz spadnie, i będzie koniec. Wszystko się skończy!
Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Dziwna, dzwoniąca cisza, jakby na moment danym im było spojrzeć w wieczność. Ku swemu zdumieniu zobaczyli, że blok, który miał ich zmiażdżyć, zawisł w powietrzu ponad ich głowami, skalny pył znieruchomiał, a oni sami stoją pośród spadających kamieni z rękami wciąż przyciśniętymi do ściany.
Spadli na ziemię i nawet tego nie zauważyli.
Shira zobaczyła w pobliżu jednego z intruzów. Tkwił pośrodku osypiska z rozpostartymi rękami, jakiś mniejszy kamień trafił go w czoło, na jego twarzy zastygł wyraz bólu i śmiertelnego strachu. Ale nie upadł. Został uwięziony w tej pozycji pomiędzy życiem a śmiercią, ni to leżący, ni to wyprostowany.
Daleko ponad górską krainą Taran-gai, ponad zablokowanym teraz przejściem, ukazała się ogromna postać. Zbliżała się powoli, wspinała na kamienne bloki dziwacznymi, kołyszącymi się ruchami, jakby biodra idącego pozbawione były kości. Przybysz był potężny i straszny, szary niczym wysuszona ziemia, z gładko ogoloną głową i jedynie z przepaską wokół bioder. Czołgał się poprzez stosy kamieni i z uśmiechem zadowolenia patrzył na zniszczenie wokół, kroczył od zwłok do zwłok, aż dotarł do Mara i Shiry wciąż stojących przy skalnej ścianie.
A więc w końcu zwyciężył, pomyślała Shira. Mój czas dobiegł końca. Nadeszła oto chwila śmierci.