6.

Imara nie zwróciła na to szczególnej uwagi, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że zwój, który otrzymałam, nie tylko był najlepszym zbiorem danych wywiadowczych, ale w niepowołanych rękach mógł stać się ogromnym zagrożeniem. Powierzyła mi skarb o wiele cenniejszy niż wszelkie bogactwa ludzkości.

Nie byłam pewna, czy sama potrafię go ochronić.

Gdy pędziłam autostradą na harleyu, wykorzystywałam stale strumień mocy, który miał mnie osłonić przed ciekawskimi oczami. Nie wystarczyłby, aby oszukać dżinna, ale mógł mnie ukryć przed zwykłymi szpiegami, ludźmi, których Perła wybrała do swojej służby. Nie miałam pewności co do przeszkolonych przez nią dzieci-Strażników. Ich moce wydawały się znacznie zwielokrotnione. Było więc całkiem prawdopodobne, że zdołałyby mnie wyśledzić bez względu na zastosowane środki osłaniające.

Niewykluczone również, że musiałabym użyć przeciw nim metod… ekstremalnych. Nie myślałam z przyjemnością o takiej perspektywie.

Z Sedony pojechałam inną trasą. Wracałam bocznymi drogami, opuszczonymi, samotnymi nitkami asfaltu, mijając tylko jaszczurki i kojoty. Nie miałam ochoty nawet przypadkiem narażać się stróżom prawa; wypadki ostatniej nocy nauczyły mnie, jak cenna jest anonimowość. Ranek wstał pogodny. W południe na bezchmurnym niebie wisiała tylko paląca, pomarańczowa kula słońca. Wdychałam zapach jałowej ziemi, napawając się wolnością pustej przestrzeni.

Wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy, najpierw poczułam jego wibracje. Ukryłam go pod kamizelką na piersi. Chciałam mieć pewność, że go usłyszę mimo ryku silnika.

Zahamowałam na poboczu drogi, zatrzymałam się gwałtownie, z poślizgiem na szutrze i wyłączyłam silnik. Gdy umilkł, ciszę upalnego dnia wypełniły krzyki ptaków i bzyczenie owadów. Prawie słyszałam, jak ziemia upaja się słońcem.

Otworzyłam klapkę komórki i przyłożyłam aparat do ucha.

– Tak? – spytałam.

– Spróbuj kiedyś zacząć od powitania – powiedział Luis. – To by cię nie zabiło.

– Może – odparłam. – Staram się zmniejszać poziom zagrożenia. Westchnął.

– Masz?

– Tak – powiedziałam. – A dziewczynka? – Jesteś mi potrzebna. Nie wygląda to zbyt dobrze. – Przerwał na chwilę, a potem zapytał ostrożnie: – Wszystko w porządku? Masz jakieś kłopoty?

Z ukłuciem żalu przypomniałam sobie o śmierci i zniszczeniu, jakie wczoraj zostawiłam za sobą. O rozbitym victory, chociaż pomyślałam, że nie powinnam przyrównywać utraty motocykla do śmierci ludzi. Ale to był bardzo porządny motocykl.

– Niewielkie – odparłam.

– Jak małe?

– Teraz mam harleya. Wyglądało na to, że Luis bardzo dobrze mnie znał.

– Święci pańscy! – zawołał. – Co się stało?

– Wiele rzeczy – odpowiedziałam. – Ale ja żyję.

– Nie mogę pozwolić, abyś sama wyruszała w drogę. Uśmiechnęłam się, choć może trochę gorzko, na ten dowód nadopiekuńczości.

– Gdybyś był ze mną, mógłbyś już nie żyć.

Chica, zakładasz, że byłbym kompletnie bezradny. Sprawdź swój program. Nie jestem bezradną damulką. Zastanowiłam się przez chwilę nad jego słowami.

– Następnym razem pozwolę ci toczyć za mnie bitwy. – Wtedy nagle z przerażeniem przypomniałam sobie pyzatą buzię Isabel i jej nienaturalne spojrzenie. – Luis?

– Tak, wciąż tu jestem – odrzekł. – Słucham? Nie chciałam mu powiedzieć wszystkiego, ale jakoś udało mi się znaleźć odpowiednie słowa.

– Widziałam Isabel – oznajmiłam. – Była tu, z jednym z agentów Perły, który mnie zaatakował.

Przez długą, lodowatą chwilę Luis nic nie mówił. Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos był cichy i niezwykle napięty.

– Powiedz, że nie zaatakowałaś jej w odpowiedzi na atak.

– Nie – odparłam. – Nie skrzywdziłam jej, ale…

– O Boże! Ale co? Co? Teraz ja zamilkłam, szukając znowu odpowiednich słów.

– Perła ją wykorzystuje – powiedziałam w końcu. – Isabel jest za młoda. To ją okaleczy bez względu na to, co zrobię. Nie chcę tego, Luisie. Proszę, uwierz mi. Pragnę oszczędzić jej bólu, ale nie jestem pewna, czy mi się to uda. Czy komukolwiek to się uda.

– Cholera! – Luis splunął, a potem popłynął strumień hiszpańskich przekleństw, płynny ogień w słowach. – Widziałaś ją? I pozwoliłaś jej odejść? Co ci się, u diabła, stało?

– Nie miałam wyboru – tłumaczyłam się. – Przepraszam. – Trudno mi było się nie bronić. I trudno też nie mieć poczucia winy. – Nie skrzywdziłam jej.

Milczał tak długo, że nie byłam pewna, czy po prostu nie przerwał połączenia.

– Czy dostałaś to, po co tam pojechałaś? – zapytał nagle wprost.

– Tak.

– To migiem zbieraj się do nas, słyszysz? Migiem! Kopnięciem przywróciłam harleya do życia. Rozległ się głuchy warkot.

– Już jadę – powiedziałam, przerwałam połączenie, wsunęłam telefon z powrotem za kamizelkę na piersi. Tym razem, gdy otworzyłam przepustnicę, wsparłam ją ładunkami mocy, zmuszając maszynę do największego wysiłku.

Gdy dotarłam do Albuquerque, motocykl był wykończony prawie tak jak ja. Zwolniłam, ponieważ nawet w osłonie z mocy, którą zachowałam, zwyczajna jazda w ruchu miejskim wymagała ostrożności także i wtedy, gdy już przestałam się obawiać, że policja zwróci na mnie uwagę.

Wyciągnęłam telefon, wystukałam numer jedną ręką.

– Przyjechałam. Gdzie jesteś?! – krzyknęłam.

– Chryste? Czym ty teraz jeździsz? Czołgiem? Przyjedź do domu. Dom nie był bezpieczny, ale Luis dobrze o tym wiedział. Może oczekiwał z nadzieją na następny atak. Wyczułam, że jest wściekły, a więc nie było to takie nieprawdopodobne.

– Ruszam – odpowiedziałam i wyłączyłam telefon. Kierowanie ciężkim motocyklem w nocnym ruchu było dość proste, bo drogę oświetlała łuna sodowożółtych i krzemowobiałych latarni. Dotarłam na cichą uliczkę, przy której stał dom Manny'ego i Angeli, a obecnie Luisa. Wyłączyłam silnik i dotoczyłam się do chodnika. Zsiadłam z motocykla i byłam już w połowie drogi do domu ze zwojem w ręku, zanim nóżki maszyny dotknęły betonu.

Luis natychmiast otworzył drzwi. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem od stóp do głów. Zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy w jego oczach mignął wyraz zatroskania. Kiwnął mi głową na powitanie i stanął z boku, żeby mnie wpuścić do środka. Zamknął drzwi za moimi plecami.

Na zniszczonej wygodnej kanapie siedział agent Ben Turner. Był chyba bardzo zmęczony. Trzymał w ręku kubek z parującym płynem, który sądząc z rozchodzącego się po pokoju zapachu, musiał być kawą. Podobnie Luis miał kubek stojący na stoliku, a trzeci kubek już nalano dla mnie. Wzięłam go i usiadłam na przeciwnym końcu kanapy i z wdzięcznością upiłam łyk. Kofeina pomogła mi stłumić fizyczne potrzeby, choć nie zaspokoiła żadnej z potrzeb, ukrytego w ludzkim ciele osłabłego dżinna.

– Wspomniałaś, że widziałaś Ibby – zaczął Luis, wbijając we mnie uważne spojrzenie ciemnych oczu. – Co się stało? Opowiedz o wszystkim.

Zerknęłam na agenta Turnera.

– O wszystkim? Turner westchnął.

– Niczego nie ukrywaj ze względu na mnie. Tkwię w tym łajnie po uszy, to pewne jak śmierć i podatki.

– Możesz odmówić płacenia podatków – skwitowałam. – A śmierć rzadko pyta o zdanie. Luis żachnął się ze zniecierpliwieniem. Podniosłam rękę, żeby go powstrzymać.

– Wiem – powiedziałam. – Zaraz wszystko ci opowiem. – Nie przyniosło to ulgi żadnemu z nas, ale niczego nie zataiłam. Turner zakrztusił się kawą, gdy usłyszał o jatce wśród motocyklistów, ale nie odezwał się ani słowem.

Luis poruszył tę sprawę.

– Będziesz miał problemy? – zapytał.

– Chodzi ci o to, czy będę musiał coś z tym zrobić? Nie – odparł Turner. – To sprawa lokalna, nie federalna. Dopóki federalni jej nie przejmą, jestem tylko… zainteresowanym widzem.

– Nawet jeśli to działanie przestępcze?

– Na czym polega to przestępstwo? Na tym, że ktoś wyszedł z opresji żywy po zaatakowaniu przez uzbrojony gang? – Pokręcił przecząco głową. – Nie moja sprawa. Mnie to nie dotyczy.

Ja też niezbyt się tym zmartwiłam, ale Luis musiał się przejmować, skoro po słowach Turnera rozluźnił się, usiadł wygodnie w fotelu z wytartą tapicerką i spokojnie zaczął popijać kawę.

– Ale nic jej nie jest? – zwrócił się do mnie. – Ibby? Fizycznie? – Szukał cienia nadziei, którego mógłby się trzymać. Chętnie mu go wskazałam.

– Wyglądała zdrowo – odpowiedziałam. – Nie była ranna. Uświadomiłam sobie, że nie mogę mu powtórzyć słów Ibby o matce. To niepotrzebnie by go zraniło; bo w tej chwili nic nie mógł poradzić. Nie mógł zmniejszyć ani udręki Ibby, ani własnej. Postanowiłam dłużej ponieść za niego ten ciężar.

– Powiedziałaś, że dostałaś to, po co tam pojechałaś – podjął Turner, odstawił kubek z kawą na stoliku, pochylił się do przodu, wbijając łokcie w pogniecione spodnie na kolanach. – Listę?

– Dostałam. – Nie poruszyłam się jednak, żeby mu ją pokazać. Najpierw szybko złączyłam się z ciepłą, spokojną istotą wewnętrzną Luisa i uniosłam w sferę eteryczną. Tam zaczęłam się przyglądać Turnerowi.

Nie miałam powodu, żeby mu nie ufać. Przeciwnie. Ale zapamiętałam słowa Wyroczni, że nikomu nie mogę ufać do końca.

Na niewyraźne kontury kształtu fizycznego nakładały się linie eteryczne, napędzane podświadomymi pragnieniami oraz potrzebami serca i umysłu. Czasem ludzie mieli kształty eteryczne zupełnie inne od fizycznych. Niekiedy okaleczone i spotworniałe tak, jak niektórzy z motocyklistów, którzy zginęli na drodze.

Istota duchowa agenta Turnera była… zwyczajna. Sprawiała wrażenie identycznej z fizyczną. Może był nieco wyższy i szerszy, potężniejszy duchem niż ciałem. Jak większość Strażników, promieniował falami energii, chociaż były one słabe w porównaniu z bogatym, lśniącym promieniowaniem istoty Luisa.

Przyglądałam się uważnie. Czasem w sferze eterycznej można było wykryć kłamstwa, przekręty i lęki. Ale nic nie zauważyłam.

Agent Turner sprawiał wrażenie zwyczajnie… zmęczonego.

Powróciłam do mojej cielesnej powłoki i skinęłam głową Luisowi. Sięgnęłam do wewnętrznej kieszeni ciężkiej skórzanej kurtki i wyjęłam ciepłą ciężką szkatułę ze zwojem.

– To jest to? – Turner pochylił się jeszcze bardziej, prawie przyciskając klatkę piersiową do kolan. – To lista wszystkich dzieci z mocami Strażników?

– Tak – potwierdziłam. – Na całym świecie. Bez przerwy aktualizowana. – Wyciągnął rękę, by wziąć zwój ode mnie. – Nie. Nikt nie może go dotknąć oprócz mnie.

Spochmurniał i przez chwilę pomyślałam, że każe mi, abym mu go oddała. On jednak tylko wzruszył ramionami i rozparł się wygodnie w fotelu.

– Znajdź dziecko, którego właśnie szukamy. To ostatnia zaginiona – powiedział. – Gloria Jensen. Rozwijałam zwój, dopóki nie znalazłam litery J. Były dwie Glorie Jensen.

– Kalifornia? – zapytałam. Turner pokręcił przecząco głową. – New Jersey? Na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.

– Tylko tyle masz?

– Tak – przytaknęłam i puściłam zwój tak, że się zwinął. – Dwie o tym nazwisku; jedna w Kalifornii, a druga w New Jersey.

– Tę dziewczynkę porwano stąd, z Nowego Meksyku.

– Chwileczkę – wtrącił się Luis. – Czy lista pokazuje miejsce, z którego dzieci pochodzą, czy miejsce, w którym przebywają? Postawił znakomite, zaskakujące pytanie. Imara mi tego nie wyjaśniła. Nie wiem.

– To do czego ta lista służy, do cholery? – warknął Turner.

Istniał sposób, dzięki któremu mogłabym się co do tego upewnić, ale Imara mnie ostrzegła i to bardzo wyraźnie, że mogę się odsłonić i stać się celem ataku. Tak naprawdę nie było żadnego wyboru, jeśli lista miała się nam na coś przydać. Wzięłam głęboki oddech, otworzyłam zwój, przesunęłam czubkiem palca po nazwisku pierwszej Glorii Jensen.

Była w szkolnej sali gimnastycznej. Miała na sobie strój gimnastyczny, krzyczała, gdy piłka przelatywała przez obręcz kosza; widziałam ją wyraźnie, słyszałam echo jej młodzieńczego entuzjazmu i radości.

– To nie ona – powiedziałam. – To nie New Jersey. Przesunęłam palcem po drugim nazwisku. Ciemność. Lęk. Ból.

Gwałtownie wciągnęłam powietrze i cofnęłam palec, bezwiednie podnosząc go do ust, jakbym się oparzyła. Serce zaczęło mi bić. Poczułam gwałtowny impuls, żeby odrzucić zwój i więcej tego nie czuć.

– Cass? – Luis położył ręce na moich ramionach, mocne i uspokajające. – Wszystko w porządku? Skinęłam twierdząco głową, wciąż oddychałam za szybko, ale jeszcze raz rozwinęłam zwój. Ciemność. Lęk. Ból. Samotność. Dudnienie silnika, ciągłe podskoki, drżenie. Zapach rdzy i benzyny.

– Jest w samochodzie – oznajmiłam. – W bagażniku. Samochód znajduje się w Kalifornii. To ta, którą porwano.

– Gdzie?! – krzyknął Turner ostrym, pełnym napięcia głosem. – Potrzebuję dokładnych szczegółów, do cholery!

– Wiem – wyszeptałam i gestem pokazałam, że chcę pisać. Luis zniknął na chwilę i wkrótce wrócił. Wcisnął mi w prawą rękę pióro. Palcem wskazującym lewej dłoni utrzymywałam nadal kontakt z Glorią Jensen. Notowałam wszystkie informacje, które docierały do mojej świadomości, choć nie rozumiałam, ani skąd tam się wzięły, ani skąd pochodzą. Było to szaleńcze, nie do opanowania uczucie wywołane przez strumień danych. Miałam wrażenie, jakbym chwyciła za ogon tornado, ogarnęło mnie coś, nad czym nie potrafiłam zapanować. Nade wszystko pragnęłam stamtąd uciec, ale zmusiłam się do zachowania koncentracji. Utrzymać kontakt. Pióro skrzypiało, poruszało się bez mojego świadomego udziału, a potem się zatrzymało i wysunęło się z mojej dłoni, a wtedy palec odskoczył od zwoju. Nie potrafiłam się zmusić do zachowania kontaktu z dzieckiem, choćby jeszcze przez chwilę. – Nie mogę jej pomóc – usłyszałam, jak mówię bez udziału własnej woli. – Mogę tylko czuć. Tylko czuć. – Palce paliły mnie, jakbym je poparzyła, ale to było tylko wrażenie, tak właśnie moje nerwy interpretowały psychiczny ból, jaki sama sobie zadałam. W głębi ducha słyszałam krzyk przerażenia. Czy coś takiego czuła Wyrocznia? Imara powiedziała, że czuje ich wszystkich… ich radość, ból, lęk. To samo razy miliard. Razy sześć miliardów.

A ja nie potrafiłam znieść podobnych uczuć tylko jednego dziecka. Poznałam, czym zajmuje się Wyrocznia. I choć trwało to tylko chwilę, uświadomiłam sobie, ile trudu ją ta praca kosztuje i jakiej wymaga odpowiedzialności. Do tego jest niezbędna siła charakteru.

Luis wysunął kartkę spod mojej drżącej dłoni i przeczytał. Turner wstał i spojrzał mu przez ramię.

– La Jolla – przeczytał Luis. – To lista przecznic. Daje nam wyraźne wskazówki.

Możesz mi podać markę samochodu? – zapytał Turner, sięgając po komórkę. Pokręciłam przecząco głową. – Ale ma bagażnik. – Duży?

– Mały – odpowiedziałam. Dziewczynka leżała skulona i przerażona, walczyła o każdy oddech. Było jej gorąco, spociła się i jęczała z bólu. – Ma złamaną rękę.

– Chryste! – powiedział Luis. – Wezwij Rashida. Może będzie mógł…

– Co będzie mógł? – Rashid stanął bez ostrzeżenia za nami, przykucnął przy ścianie. W sztucznym świetle jego skóra straciła dymny odcień, a nabrała koloru indygo. Wyglądał nienaturalnie, ale bardzo pięknie. Pod powierzchnią skóry połyskiwało srebro, poświata przypominała blask księżyca. – Pomóc ci? Mógłbym. A co dasz mi w zamian?

Turner wzdrygnął się, ale trzeba mu przyznać, że się nie cofnął.

– To zależy. Czego chcesz?

Rashid rozchylił wargi w prawdziwym uśmiechu.

– Za uratowanie dziecka Strażnika od jej dręczyciela? Czy za przyniesienie wam dręczyciela całego i zdrowego?

– Jedno i drugie! – zawołali Turner i Luis jednocześnie. Nic nie odpowiedziałam. Przyglądałam się uważnie Rashidowi. Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, a Turner mówił dalej. – Twoja pomoc nie będzie nic warta, jeśli się nie pośpieszysz. Za dziesięć minut dotrą tam gliniarze.

– Ale możecie oszczędzić dziecku dziesięciu minut bólu i strachu – stwierdził Rashid z jakąś straszliwą satysfakcją. – W tym czasie może się tak wiele wydarzyć, prawda? Niedawno okaleczyłem człowieka w niecałą sekundę. Wyobraźcie sobie, co on mógłby zrobić, gdyby miał tak dużo czasu i tak wiele możliwości. Zwłaszcza gdyby go ostrzeżono, że nadchodzicie.

Czas zwolnił, czołgał się jak po lodzie. Czułam każde wolne uderzenie serca. Całą uwagę skupiłam tylko na nim. Na tym dżinnie, który ośmielił się mówić takie rzeczy.

Ty też byś tak postąpiła, kiedyś, usłyszałam szept w głębi ducha. W każdym razie mogłabyś tak postąpić. Ich ból, ich płacz, ich strata, przez tysiące lat nic dla ciebie nie znaczyły… A teraz wiesz, co czują.

Tak. Ale stworzono mnie dżinnem, nie pochodziłam z ludzkiej rasy tak jak Rashid. Rashid powinien wiedzieć lepiej. Nie mogłam do tego dopuścić.

– Jeśli zrobisz to – wyszeptałam – nad czym się teraz zastanawiasz, rozerwę cię na strzępy. Przysięgam. Spojrzał na mnie z kpiącym uśmieszkiem, nieporuszony.

– Jak to ludzie mówią? Ty… a gdzie twoja armia? – Przytoczył to wyrażenie nie jak gość nieznający języka, ale jak ktoś z obcej planety. Tak właśnie było: nie znał ludzi i kompletnie go nie interesowali. Dlatego miało to znaczenie dla przebiegu naszej rozmowy.

– A co ze mną? – zapytał Luis wprost. – Co ze Strażnikami? Ze wszystkimi cholernymi Strażnikami na Ziemi? Chcesz iść z nami na wojnę, Rashid, to zacznijmy od razu! Wykręcisz taki numer, to sam David ci nie pomoże. Nikt palcem nie kiwnie. Będziesz tylko ty i my. Jak teraz ocenisz swoje szanse?

Nie podobała mu się taka perspektywa. Zauważyłam, że się nie boi, tylko jest ostrożny. Nie był do końca pewny, czy David, który został przywódcą nowych dżinnów, za takie postępowanie nie zwróci się przeciw niemu.

Ja byłam pewna. Znałam dostatecznie dobrze Davida, żeby wiedzieć, że taki postępek Rashida nie pozostanie bez kary. Nie miało znaczenia, co Rashid przejął od dżinnów. Nie mógł mieć wątpliwości, że gdyby dopuścił się czegoś takiego, Strażnicy zaczęliby na niego polować. Potrafiłam sobie wyobrazić furię Lewisa Orwella. Albo Joannę. Rashid nie miał dużych szans. Kiedy to sobie uświadomił, wzruszył ramionami.

– To tylko pomysł – stwierdził. – Czysto teoretyczny. Chcecie, żebym uratował dziecko i powstrzymał zbrodniarza? Mogę to zrobić, ale nie za darmo. Wybierajcie, co chcecie.

– Zaczekaj – powiedziałam. – A skąd możemy wiedzieć, czy porywacz dziewczynki nie jest wysłannikiem Perły? Jeśli podejmiemy interwencję natychmiast, możemy stracić szansę na ustalenie celu jego podróży.

Luis patrzył na mnie oszołomiony.

– Chcesz użyć dziecka jako przynęty? Jezu, Cassiel! Jesteś równie podła, jak on. To zabolało.

– Nie – odparłam. – Po prostu stawiam pytanie. – Jak Rashid, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. – To może być nasza jedyna szansa na znalezienie Ibby oraz innych dzieci. Nie musielibyśmy czekać na kolejne porwanie.

– Jesteś pewna, że nie możesz znaleźć Ibby lub innych za pośrednictwem listy? – chciał wiedzieć Luis. – Próbowałaś? Spojrzałam na zwój i znów poczułam ten niemal zwierzęcy strach. Dotknięcie zwoju uczyniło w moim wnętrzu jakąś wyrwę, którą chciałam jak najszybciej naprawić. Czułam się bezbronna, a tacy jak ja nienawidzą czuć się w podobny sposób.

Luis musiał dostrzec moje zaniepokojenie, a może wyczuł je przez łączące nas więzi. Jego twarz złagodniała, pochylił się w moją stronę.

– Pozwól mi spróbować – powiedział cicho. Pokręciłam przecząco głową.

– Nie, nikomu poza mną nie wolno dotknąć zwoju, a zwłaszcza nie może tego zrobić człowiek. Nie wiem, jakie poniósłby konsekwencje. Nie wolno nam ryzykować.

– Ale musimy się dowiedzieć. Jeśli w ten sposób uda nam się ją znaleźć, powinniśmy spróbować. Natychmiast – Luis mówił niepewnie, przepraszająco, ale miał rację. Musieliśmy wiedzieć. Jeśli mogłam zakończyć tę sprawę, to bez względu na ból, nie wolno mi się było uchylać od podjęcia działania.

Rozwinęłam zwój, żeby znaleźć Isabel Rochę.

Obok jej nazwiska nie było adresu. Już to samo w sobie wydawało mi się dziwne. Wyczuwałam, że coś jest nie w porządku. Dodatkowo zaniepokoiło mnie naprzemienne pulsowanie i zanikanie liter składających się na jej imię i nazwisko. Jakby coś usiłowało je bezskutecznie zatrzeć. Do chwili, gdy dotknęłam jej imienia czubkiem palca. Łuna zapłonęła, lecz nie dotarły do mnie, tak jak przedtem wiadomości o miejscu pobytu dziecka, przerażenie i strach. Po dotknięciu imienia Ibby poczułam tylko żarłoczną, wygłodniałą ciemność. Zawyła w moim wnętrzu jak wicher.

Pułapka. Imara mnie ostrzegała. Jeśli dotkniesz słów zapisanych na liście, możesz stać się celem ataku. Powiedziała mi, że Perła stała się kimś w rodzaju najwyższej władzy, Wyroczni, kimś, kto ma moc bezpośredniego dotykania biegu czasu, przestrzeni i rzeczywistości. I ma moc zakłócania tego biegu. Głośno wciągnęłam powietrze do płuc. Usiłowałam oderwać rękę od zwoju, ale ciemność runęła na mnie, lizała nerwy, żyły, mięśnie. Zobaczyłam, jak czernieje mi paznokieć, a potem na palcu pojawiają się linie w kolorze indygo. Szybkie jak oddech ogarnęły moją lewą dłoń, tworząc ciemnogranatowe ażurowe wzory, przynoszące ze sobą lodowate, śmiertelne odrętwienie.

Perła wlała swe szaleństwo, potęgę i zapiekłe pragnienie zemsty w czarną truciznę, którą sporządziła, dla mnie. Imara o tym wiedziała. Znała ryzyko, a mimo to pozwoliła mi je podjąć. Próbowała tylko mnie ostrzec, że może być niebezpieczne.

Zacisnęłam zęby i skupiłam się, usiłując zablokować atak Perły. Wyczuwałam jej mroczną radość, jej triumf! To działo się szybko, przerażająco szybko. Wszystkie inne bodźce docierały do mnie jakby z dużej odległości. Luis jęknął ze zgrozą i szybko ruszył w moim kierunku, gdy się zorientował, że dzieje się coś złego. Za późno. Już nie mógł mi pomóc.

Wtem moja dłoń została odepchnięta od zwoju. Papier upadł na podłogę i potoczył się, zwijając się i zamykając w ciasnej ochronnej szkatule, która wyglądała jak wypolerowana kość. Gładka i delikatnie połyskująca. Turner zawahał się, a potem sięgnął po nią.

– Nie! – krzyknęłam. – Nie dotykaj!

Znów się zawahał, a po chwili wycofał rękę, pozostawiając zwój na podłodze w miejscu, w którym upadł.

Wpatrywałam się w bezwładną lewą dłoń. Leżała na moich kolanach poczerniała i drętwa. Martwa.

– Mądre – szepnął Luis. Lekko mnie popchnął, a potem uklęknął przede mną. Ujął moją okaleczoną dłoń w obie ręce. Zobaczyłam błysk wychodzącej z niego mocy, szukającej wejścia. Poczułam zwodnicze migotanie ciepła w tkankach.

Coś z nim walczyło. To był gwałtowny atak przeprowadzony z wnętrza mojej dłoni. Zadano Luisowi cios. Oderwał się ode mnie, dysząc ciężko. Spojrzał na mnie przerażony, ogarnięty grozą.

– Nie mogę – wybełkotał. – Nie mogę tego powstrzymać. Nawet nie mogę tego dotknąć. Musisz coś zrobić. I to szybko, Cass.

– Nie mogę. – Mój głos brzmiał równo i spokojnie, jakże nienaturalnie. – Dostała się do mojego wnętrza. Dłużej nie dam rady zatrzymać jej w ręce. Moja moc pochodzi od ciebie. Jeśli ty nie umiesz jej powstrzymać, to ja tym bardziej. Ta bitwa już została przegrana.

Chciałam, aby zrozumiał, że zbliża się moja śmierć. Nic już nie można było zrobić. Żadna magia nie mogła mi pomóc. Turner patrzył wstrząśnięty i zdezorientowany. Nie mogłam liczyć na jego pomoc. Była niemożliwa. Spojrzałam na Rashida.

Uśmiechnął się do mnie. Nadal siedział w kucki w kącie pokoju.

– Nic za darmo, mój balansujący na krawędzi aniele. To cię będzie kosztować.

– Czego chcesz? – zapytałam. Zaschło mi w ustach. Moja skóra napięła się i zwilgotniała. Bałam się, ale wiedziałam, że okazanie rozpaczy może być niebezpieczne.

– Naprawdę masz tyle czasu, żeby się targować? – Zadarł głowę do góry i wpatrywał się we mnie nieludzkimi, bezdusznymi oczami. – Moim zdaniem twój czas się skończył. Mogę ten proces zatrzymać. Powiedz, że się zgadzasz.

– Na co?

Jego uśmiech stał się brutalny.

– Na wszystko, co tylko zechcę, oczywiście. – Jego ton zdradzał wszelkie możliwe lubieżne aluzje, ale oczy… zerkały w stronę promieniującego mocą zwoju. Bezpośredni kontakt z Wyroczniami. A może z samą Ziemią. Niezmierzona potęga, zwłaszcza w posiadaniu dżinna.

Obiecałam Imarze, że nigdy nie wypuszczę zwoju z rąk.

Westchnęłam ciężko i zadrżałam.

– Nie – powiedziałam. Nie miałam ochoty podejmować tego konkretnego ryzyka. Nawet za cenę mojego życia. Rashid był dziki i nieobliczalny Lista w jego rękach mogła równie dobrze przynieść niezmierzone zło, jak i ogromne dobro.

Poczułam, jak bariera, którą zbudowałam, aby odgrodzić moją zatrutą rękę, pęka niczym tama pod naporem czarnego przypływu. Coraz większa ciemność rozlewała się po mojej ręce i zaczynała się rozszerzać.

– Tak – zawołał Luis. – Do cholery, zrób to, Rashid! Zrób to! Ratuj ją! Rashid uniósł pytająco brwi i nie odrywał ode mnie wzroku.

– Ona musi to powiedzieć – stwierdził. – Nikt inny nie może jej w tym zastąpić. No i jak, Cassiel? Umowa stoi? Oblizałam wargi. Czułam, jak ciemność zaczyna się burzyć pod moją skórą, bulgocząc jak jakiś lepki kwas. Nie bolało, jeszcze nie, ale tylko dlatego, że trucizna po drodze zniszczyła już nerwy. Kiedy jednak w końcu dotrze do ośrodków mocy, czeka mnie męka nie do opisania. Wtedy mnie pożre i całkowicie zniszczy moją duszę, usuwając mnie ze świata.

Gdzieś, w głębi mnie, poruszyła się tamta Cassiel. Lodowato zimny rdzeń mnie – moja nieludzka istota, która przyglądała się płonącym gwiazdom, widziała śmierć miliardów, była świadkiem okrucieństwa i cudów z tym samym całkowitym brakiem zainteresowania.

Tamta Cassiel wiedziała, co zrobić, gdy zwykły człowiek zawiódł. Poczułam jej chłód w moim sercu, zaczęłam myśleć tak jasno jak ona. Miałam wybór. Ale moje ludzkie ja nie potrafiło go dokonać.

Tylko dżinn mógł to zrobić.

– Nie – powtórzyłam, bardzo dobitnie. – Nie przyjmuję twojej propozycji, Rashidzie. Nie, nie za taką cenę. Podeszłam kilka kroków do małego stolika, na którym stała rzeźba z brązu przedstawiająca dwie złożone do modlitwy dłonie. Należała do Angeli, była to pamiątka droga dla niej przez całe życie. Wzięłam rzeźbę do ręki i usłyszałam szept modlitw Angeli i jej próśb, które spłynęły w ten metal. Jej historię.

Pomóż mi, dodaj mi sił, wyszeptała ludzka część mojej osoby. Pomóż mi postąpić właściwie. Pomóż mi pokonać strach.

Dżinn we mnie w ogóle nie odczuwał strachu, tylko zimną, pozbawioną uczuć konieczność działania.

Zwiększyłam ładunek mocy i przeobraziłam metal. Stopił się w mojej prawej dłoni w lśniącą kałużę, która po chwili się wydłużyła i stwardniała.

Uformowała w topór o długim ostrzu.

Zanim Luis lub Ben Turner mogli mnie powstrzymać, położyłam dłoń na drewnianym blacie stołu, uniosłam topór do góry i uderzyłam z całej siły w przegub ręki. Musiałam to zrobić za pierwszym razem.

Dla umysłu dżinna było to czysto akademickie ćwiczenie – obliczanie wszystkich kątów i niezbędnej siły.

Ludzka część mojej natury zniknęła. Tak było najlepiej. Usłyszałam krzyk Luisa, ale już było za późno. Teraz.

Ostrze uderzyło prosto w niezakażone ciało, o dwa centymetry powyżej miejsca, w którym zatrzymała się trucizna. Przecięło skórę, mięśnie i grubą kość. Zatopiło brzeg w drewnianym blacie.

Po wykonaniu pracy ukryty we mnie dżinn wycofał się w czujne milczenie, usatysfakcjonowany precyzją i silą swoich dokonań.

Ludzka część mojej natury obudziła się ze zgrozą. Krzyknęłam. Ból był prawie nie do zniesienia, gorący, czerwony podmuch, który groził, że przewróci mnie nieprzytomną na ziemię. Musiałam skupić wszystkie swoje siły, aby zachować świadomość. Natychmiast doznałam wstrząsu. Krew z kikuta przestała nagle płynąć strumieniem, zmieniła się w cienkie strużki. Odrąbana dłoń wyglądała dziwnie obco, jakby nigdy przedtem do mnie nie należała, jakby tylko mi się śniło, że coś podobnego może być przymocowane do mojego ciała.

Rashid przed chwilą obojętnie stwierdził, ile strasznych rzeczy może się wydarzyć w ciągu kilku sekund. Miał rację.

– Nie! – krzyczał Luis. Chwycił mnie, wytrącił mi topór z ręki i rzucił na podłogę. Narzędzie poleciało z poślizgiem, rozpryskując krople krwi. – Dios, nie!

Wysyczał coś jeszcze, czego zupełnie nie rozumiałam otulona mgłą, która zasnuła mi oczy. Ujął mocno kikut ręki. Może zamierzał spróbować przyłączyć dłoń. Strażnicy Ziemi słynęli z podobnych cudów. Dłoń miała jednak inne zamiary.

Odrąbana ręka konwulsyjnie się rozkurczyła, a po chwili zaczęła się ruszać jak osobna, żywa istota. Początkowo niepewnie i sztywno poruszyła poczerniałymi palcami, nagle wbiła paznokcie w drewno i się zwinęła. Przypominała pająka przygotowującego się do skoku.

Rashid, który nie zareagował, gdy odrąbywałam sobie rękę, teraz kiedy poczerniała dłoń ruszyła w moją stronę po stole, nagle wstał szybko, wyprostował się i wyciągnął rękę. Nóż o szerokim ostrzu pofrunął z kuchennego blatu i wpadł w jego palce. Rashid w trzech susach znalazł się obok stolika i błyskawicznym ruchem wbił nóż w wierzch mojej odrąbanej, pełzającej ręki, przygważdżając ją do blatu. Walczyła przez chwilę, drapała czarnymi paznokciami, a potem znieruchomiała. Nie zwiotczała.

Po prostu… znieruchomiała. Czekała.

– Niech to szlag! – wyszeptał Turner i wzdrygnął się nagle. – Trzeba zatamować krwawienie i to szybko. Luis oderwał wzrok od dłoni przybitej nożem do stołu. Zobaczyłam, jak ogromnym wysiłkiem woli się opanowuje.

– Rozumiem – powiedział. – Cass? Słyszysz mnie?

– Słyszę – odezwałam się jakby z daleka. Luis miał kamienną twarz, ale w jego oczach dostrzegłam zatroskanie. Wydawał się taki bezbronny.

– Nie będę cię okłamywał. To będzie piekielnie bolało, dlatego na chwilę wyłączę nerwy. Trzymaj się, dobrze? Pokiwałam głową spokojnie. Nagle znalazłam się na podłodze. Nie wiem, jak. Tak, jakby życie na krótko wyskoczyło z szyn; jakby kilka najważniejszych sekund mojego istnienia brutalnie usunięto i całkowicie zniszczono.

Nie miało znaczenia, jaki ból poczułam, te sekundy zniknęły, utracone na zawsze. Czasem ludzki mózg tak się broni, że tworzy fałszywy obwód. Tak właśnie postąpił Luis. Uruchomił tę ostateczną ochronę, coś w rodzaju stanu uśpienia, w którym mózg się przeprogramowuje.

Nie miałam żadnych wspomnień, bo dla mnie te chwile nie istniały. Nigdy miały nie istnieć. Ręcznik ciasno owijał koniec mojego ramienia, które kończyło się nagle pustką. Podniosłam rękę do góry, wpatrywałam się dłuższą chwilę, zastanawiając się, co się stało z moją dłonią. Wciąż ją czułam, czułam, jak kurczą się fantomowe mięśnie. Co się wydarzyło? Wiedziałam, a jednocześnie nie miałam pojęcia. W głowie mi się kręciło. Nie mogłam się skupić. Oddychałam głęboko i dygotałam. Czułam ramię obejmujące mnie przez plecy.

– Spokojnie – odezwał się Luis drżącym, zbyt wysokim głosem. Brzmiał fałszywie. – Oddychaj! Proszę oddychaj. Przecież oddycham, pomyślałam, czując, jak nagle ogarnia mnie irytacja. Nawet Rashid przyglądał mi się ze skupieniem. Turner i Luis sprawiali wrażenie wstrząśniętych i przerażonych. Ach, tak, oczywiście. Odrąbałam sobie rękę. Ich reakcja miała więc uzasadnienie.

– Dobrze się czuję – powiedziałam. Rzeczywiście, tak było. Ból minął, a zawroty głowy też zaczynały przechodzić. Odcięcie się od szturmującej ciemności dało mi niczym nieusprawiedliwione poczucie siły. – Udało wam się powstrzymać krwawienie? – Moje słowa zabrzmiały tak, jakbym pytała o samopoczucie dalekiej krewnej albo o pogodę. O coś, co nie miało żadnego wpływu na to, czy przeżyję tę noc.

Luis przełknął ślinę. Jego skóra wydawała się kremowobiała pod brązową opalenizną.

– Nie krwawisz – potwierdził. – Zabezpieczyłem nerwy i posklejałem naczynia krwionośne. Ale nie jest dobrze, Cass. Chryste, dlaczego?

– Perła – odpowiedziałam. – Gdybym nie zareagowała, zniszczyłaby mnie. Musiałam to zrobić.

– Mogłem ci pomóc – wtrącił się Rashid. Rzuciłam mu dłuższe spojrzenie. – Być może.

– Nic by to nie zmieniło – powiedziałam. – Chciałeś zdobyć listę. Nie wolno mi jej dać nikomu. Nie miałam podstaw, by ci wierzyć, Rashidzie. A może chciałbyś powiedzieć, że mimo wszystko rzuciłbyś mi się na pomoc?

Nie odpowiedział. Nie musiał. Wyczuwałam w nim chciwość i czyste, egoistyczne pożądanie. Kiedyś byłam Rashidem, kimś bardzo do niego podobnym.

– To był jedyny sposób – oceniłam i z pewnych powodów zabrzmiało to nawet miło. Celowo nadałam swojemu głosowi twarde brzmienie. – Jeśli chcesz odpokutować swój błąd, Rashidzie, możesz zacząć od razu. Dziewczynka. Gloria. Idź po nią. Nie będziemy się targować. Zrobisz to, bo ja ci każę.

Rashid spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Zerknął na stół, na którym moja poczerniała ręka leżała przybita do blatu. Nie była martwa. Czuwała.

– Jeśli uratuję ją teraz – zaczął – zgubicie trop do tych, których szukacie. Mogę ich śledzić i odebrać im dziecko, zanim bardziej je skrzywdzą.

– Jest sama – powiedziałam. – Cierpi z bólu. To dziecko. Każda minuta coraz bardziej ją okalecza. Zrób to, Rashidzie. Jesteś mi to winien.

Namyślał się przez moment, bezwiednie pochylając głowę. A potem zniknął. Po jego zniknięciu zapadła cisza.

– Odrąbałaś sobie rękę. Jezu Chryste! Własną rękę. Odrąbałaś!

– To nie była już moja ręka – stwierdziłam. – Już nie należała do mnie. Nie można jej było ocalić. Turner miał taką minę, jakby mu było niedobrze. Wpatrywał się uważnie w nieruchomy czarny przedmiot, który skulił się, przygwożdżony do blatu stołu. Nie sprawiał wrażenia martwego. Wyglądał tak, jakby czekał na okazję, na chwilę naszej nieuwagi. Nie do końca byłam przekonana, czy przy odrobinie wysiłku z jego strony nóż go przytrzyma, chociaż Rashid wbił go głęboko w drewno.

– Tak – zaczął cicho Turner. – Rozumiem, o co ci chodzi. A więc… Co z tym teraz zrobimy?

– Jesteś Strażnikiem Ognia, prawda? – zapytałam. – Spal to. Proszę. Spojrzał na mnie z ukosa, z niedowierzaniem, a potem po cichu spytał Luisa o zgodę. Luis krótko, w milczeniu skinął głową. Turner wziął głęboki oddech, skupił energię. Drewno stołu w sporej odległości wokół odrąbanej dłoni wybuchnęło płomieniem.

Dłoń zaczęła walczyć z nożem, próbując uciec, szarpała się i kaleczyła na ślepo. Wspólnie z Luisem otworzyliśmy śluzy mocy i zalewaliśmy nią drewno, którego dłoń dotykała. Część jeszcze nie płonęła, lecz skręcała się, zawijała wokół palców, więżąc je jak w pułapce. Ogień, metal, ziemia. Dłoń krępowały połączone siły, prócz powietrza, które zasilało ogień.

Próbując się uwolnić, dłoń podskakiwała szaleńczo, a wreszcie, z trzaskiem pękających kości i skwierczącego mięsa, zwiotczała i opadła. Była martwa.

Z odrąbanego nadgarstka popłynęła czarna, lepka maź, zmieniając drewno w pylisty, cuchnący popiół wszędzie tam, gdzie go dotknęła. Zgasiła płomienie. Ale nie żyła długo poza ciałem swojego gospodarza i zmieniła się w czarny, tłusty dym, który szybko rozwiał się w powietrzu.

Turner podtrzymywał ogień tak długo, aż z dłoni pozostała tylko koronka jaskrawobiałych, kruszących się kości. Dopiero wtedy pozwolił płomieniom zgasnąć.

Zerwał się i niepewnym krokiem pośpieszył do łazienki. Zatrzasnął za sobą drzwi. Patrzyłam bez słowa, jak wychodzi. Luis, poruszając się jak człowiek postrzelony w brzuch, minął mnie, wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął piwo. Zerwał kapsel, wciąż patrząc ze zgrozą przed siebie, podniósł butelkę i pił, dopóki na dnie nie została tylko piana. Potem pochylił się do przodu i przyłożył do czoła zimne, puste szkło.

Stałam, chwiejąc się z utraty krwi i wstrząsu. Podniosłam brązowy topór z karminowej kałuży na podłodze. Wytarłam go starannie o ręcznik owinięty wokół mojego lewego przegubu, a potem usiadłam na kanapie i zaczęłam rozwiązywać ciasne węzły bawełnianego sznurka, którym obwiązano ręcznik, żeby się nie zsunął.

– Co ty, do diabła, wyrabiasz? – zapytał Luis ze znużeniem w głosie. Próbował mnie powstrzymać. Odepchnęłam go zdrową ręką, przytrzymałam; szarpałam postrzępiony sznurek zębami, aż rozluźniłam go na tyle, by zsunąć ręcznik z ręki.

Kontrolowałam swoje ciało na tyle, żeby utrzymywać zamknięte naczynia krwionośne, a nerwy znieczulone. Owinęłam rękę dwukrotnie sznurkiem i przyglądałam się uważnie brązowemu toporowi leżącemu w prawej dłoni.

– Cass! – Głos mu się załamywał. – Cass, co ty wyrabiasz, do diabła? – Uświadomiłam sobie, że się boi, że kompletnie oszalałam i że za chwilę znów bez powodu zacznę się okaleczać.

– Ciii… – Uciszyłam go i wysłałam ładunek energii. Metal topora zmiękł, roztopił się, uformował w złożoną i delikatną konstrukcję. Zbudowałam ją, posługując się instynktownym rozumieniem świata dżinnów, mojego pięknego, precyzyjnie zaprojektowanego ciała i wzajemnych połączeń wszystkich rzeczy. Sądzę, że Luis do pewnego stopnia miał rację. Ogarnęło mnie dziwne szaleństwo. Moje postępowanie wydawało mi się całkowicie racjonalne od chwili, kiedy uświadomiłam sobie, że mam wybór, którego nikt, nawet Perła, nie przewidział. Odrąbać dłoń. Spalić szczątki.

Ale ten sam bezwzględny, zimny instynkt dżinna podpowiadał mi, żebym z broni, która stała się narzędziem mojego ocalenia, zrobiła sobie nową rękę.

Zaczęłam od zbudowania twardych metalowych kości, a potem przykryłam je drobnymi, cienkimi przewodami, układając tak, jakby to było lustrzane odbicie mięśni i ścięgien prawej dłoni. Wszystko osłoniłam lekką, elastyczną skórą z brązu. Palce. Z delikatnie zaostrzonymi paznokciami, nieco spiczastymi jak po starannym manikiurze.

Przyłożyłam skomplikowany mechanizm do odsłoniętego kikuta ręki i połączyłam poszczególne części, nie zwracając specjalnej uwagi, co jest metalem, a co ciałem. Zlały się z sykiem ze sobą. W powietrzu rozszedł się odór palonego mięsa. Zaczęłam poruszać palcami, a Luis patrzył z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczami.

Zwinęłam moją nową brązową dłoń w pięść, rozprostowałam palce i położyłam na kolanach. Dłoń była perfekcyjna w każdym widocznym szczególe. Nawet połysk skóry przypominał żywe ciało. Wyglądało to tak, jakbym zanurzyła rękę w ciekłym metalu.

Usłyszałam szum wody w łazience. Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Turner, ocierając usta ręcznikiem.

– Musimy wezwać dla ciebie karetkę… Co to jest, do diabła? – powiedział tonem znużonego zrezygnowanego człowieka, którego nic już nie zaskoczy.

Wyciągnęłam przed siebie metalową rękę.

– Nie będzie karetki. Ani szpitala. – Poruszyłam szybko palcami, żeby pokazać mu, że pracują, a potem opuściłam dłoń i zamknęłam oczy. – Teraz chce mi się spać.

Nie wiem tego na pewno, ale wyobrażam sobie, że Turner i Luis wymienili długie spojrzenia. Po prostu odpłynęłam w półprzytomny sen wywołany szokiem, napięciem i autentycznym, prawdziwym wyczerpaniem.

Wydawało mi się, że spałam tylko kilka minut, zanim się ocknęłam. Dygotałam. Spokój i wstrząs minęły. ()puściła mnie również chłodna pewność siebie dżinna. Pozostała tylko świadomość, co zrobiłam ze swoim delikatnym ludzkim ciałem.

Luis siedział naprzeciw mnie na kanapie. Patrzyłam na niego niema, oczy miałam zamglone zimnymi, zapomnianymi łzami. Objął mnie i przycisnął wargi do mojej skroni.

– Dzięki Bogu! Dzięki Bogu, że wróciłaś – wyszeptał. Wróciłam. W chwili, gdy uświadomiłam sobie, że mam wybór, zniknęła osoba, która zamieszkiwała moje ciało. Tamta Cassiel została wypędzona do najdalszych jego zakamarków, gdzie znów się zaczaiła.

– To ona, prawda? – zapytał. – Ta Cassiel, którą byłaś w świecie dżinnów? Ta podła istota, o której mi opowiadałaś. – Ta, która w razie konieczności podjęłaby decyzję o zagładzie całej rasy ludzkiej.

Przytaknęłam kiwnięciem głowy i ukryłam twarz w jego koszuli. Nie mogłam opanować drżenia. Ani powstrzymać łez. Głaskał mnie po włosach, raz za razem, zwierzęcy sposób uspokojenia i bliskości, pragnęłam tylko… zapomnienia. Choćby na krótką chwilę.

– Miałaś rację – powiedział. – Ona jest przerażająca. Dla mnie też.

Następne kilka długich minut milczeliśmy. Słychać było tylko, jak Turner pije wodę, znowu nalewa do szklanki, i znowu pije, jakby chciał opłukać się od środka do czysta. Kiedy się zastanawiałam, czy też nie powinnam poprosić o wodę, Luis podał mi szklankę i delikatnie zachęcił mnie do picia.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak jestem spragniona, do chwili gdy woda dotknęła moich warg. Wypiłam ją, duszkiem do dna. Luis dolał mi wody do szklanki, usiadł obok mnie i głaskał nerwowo moje włosy. Piłam już spokojniej.

– Taka jest moc – powiedział. – Odbiera siły fizyczne. A ty… – Zerknął na metalową rękę, leżącą na moich kolanach. – Nie mam pojęcia, jak to zrobiłaś.

– Co takiego?

– Tam, do diabła! Wszystko! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Zupełnie jak z jakiegoś wysokobudżetowego filmu fantastycznonaukowego. – Wpatrywał się w moją dłoń z hamowaną fascynacją. – Jesteś pewna, że ta dłoń jest dobra?

– Czy jest dobra? – Zaskoczona, podniosłam ją do góry i zaczęłam zginać metalowe palce. – Dlaczego miałaby być zła?

– Chyba żartujesz. Przecież to metalowa ręka.

– Uważam, że moja poprzednia dłoń była o wiele gorsza. – Złączyłam palce. Panowałam nad nimi, ale kiedy metal się zetknął z metalem, rozległ się dziwny brzęk.

Luis nie odrywał ode mnie spojrzenia.

– Czujesz coś przy dotknięciu?

– Tak.

– Jak?

Zaskoczona, spojrzałam na niego. Takie pytanie w ogóle nie przyszło mi do głowy. Przesunęłam metalowymi palcami po tkaninie kanapy, po gładkiej skórze mojej kurtki, a potem delikatnie dotknęłam skóry Luisa.

Wszystkie wrażenia były odmienne. Takie, jakie powinny być. Takie, jakie znałam z doświadczenia.

– Metal – odpowiedziałam zdziwiona – jest składnikiem żywej Ziemi. Twoje moce kontrolują metal, dlatego potrafię zinterpretować wrażenia.

– Czy to boli?

– Nie – odparłam. Przyłożyłam metalową dłoń do jego ciepłego policzka. – Czy czujesz się dziwnie? Miał zaskoczoną minę. Podniósł rękę i przykrył nią moją dłoń z brązu. Nie zdążył mi odpowiedzieć, gdy nagle rozdzwonił się mój telefon komórkowy, dygotał tuż przy mojej skórze jak uwięziony w siatce owad. Wysunęłam go i otworzyłam. Na wyświetlaczu nie pojawiło się nic prócz przypadkowych smug światła. Przyłożyłam słuchawkę do ucha.

– Ludzka technologia. – To był Rashid. W jego głosie usłyszałam niesmak i odrobinę zadowolenia z siebie. – Marnotrawstwo, ale ciekawe.

– Nie wszyscy możemy być tacy jak ty – powiedziałam. – Czy znalazłeś dziecko?

– Oczywiście. I zanim zapytasz, odpowiem, że mężczyzna kierujący pojazdem jeszcze nie wie, że dziewczynka zniknęła. Zabrałem ją, gdy stanął na światłach.

– Widział cię?

– Oczywiście, że nie. Jest przekonany, że ona nadal jest zamknięta w jego bagażniku. – Głos Rashida zabrzmiał ostrzej. – Zanim zapytasz, tak, śledzę go.

– Co z dziewczynką? Na pewno nic jej nie jest?

– Czyż nie powiedziałem…

– Tak. – Zamknęłam oczy i spróbowałam się skoncentrować. Widząc ponaglający gest Luisa, przełączyłam telefon na tryb głośnomówiący, żeby wszyscy mogli słyszeć naszą rozmowę. – Co z nią zrobiłeś?

– Nie jestem bez serca. Nie porzuciłem jej na poboczu drogi. Znalazłem policjanta i przekazałem ją, jest bezpieczna. Poczułam gwałtowną ulgę. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak się niepokoiłam.

– Gdzie teraz jesteś? W bagażniku jego samochodu – odparł Rashid. – Pomyślałem, że to byłoby niegrzecznie odebrać mu coś i niczego nie zostawić w zamian.

– Musisz się stamtąd wynieść! – warknął Turner. – Wysiadka! Jeśli zabrałeś dziewczynkę, to skończyłeś robotę! Zostaw to!

– Nie! Turner nie ma racji! – krzyknęłam. – Zostań z nim, Rashidzie. Ale pamiętaj, jeśli jedzie do Perły, musisz uważać, żeby się wycofać na czas. Nie wolno ci się za bardzo do niej zbliżyć. Widziałeś, co potrafi.

– Widziałem – zgodził się ze mną. – Będę się do was odzywał.

Zerwał połączenie bez pożegnania, ale go się nie spodziewałam. Turner już wystukiwał numer w swojej komórce, odwracając się do nas plecami. Mówił szybko i niecierpliwie. Po pięciu minutach wrócił do nas. Był blady i wyczerpany, ale chyba odczuł ogromną ulgę.

– Mają dziewczynkę – powiedział. – Jest pod opieką policji. Wiozą ją do szpitala z uzbrojoną eskortą. Na miejscu spotka się z nią Strażnik. Będą jej pilnować.

– A jej rodzice?

– Właśnie do nich jadę – rzucił. – Takie dobre wieści lubię przekazywać sam. – Podniósł marynarkę od garnituru, która była równie pognieciona, jak spodnie i koszula. Włożył na siebie, unikając naszych spojrzeń. – Chcecie pojechać ze mną? – zapytał.

– Nie jestem pewien. Ona nadal nie wygląda najlepiej – stwierdził Luis z powątpiewaniem w głosie, ale ja już zaczęłam się podnosić. Podtrzymał mnie, ujmując jedną ręką za łokieć. Poczułam tylko lekki zawrót głowy. Rzeczywiście, wstrząs mijał.

Na pewno dotyczyło to wstrząsu fizycznego. Nie potrafiłam jeszcze powiedzieć, jakie emocje czuję ani co będę czuła jutro. Tak głębokie okaleczenie było dla mnie nowym, nieznanym doświadczeniem. Zwłaszcza że okaleczyłam się sama, z własnego wyboru.

– Chcę z tobą jechać – powiedziałam. – Jeśli się na to zgodzisz. Wszyscy spojrzeliśmy w tym samym kierunku, na wypaloną na stole plamę, pokryty sadzą nóż i białe kości, które były jedynymi szczątkami, jakie pozostały z mojej dłoni. Turner zadrżał.

– Tak – zaczął. – Chyba masz prawo w tej chwili zrobić, co zechcesz. W porządku. Luisowi się to nie spodobało, ale tylko pokręcił z niezadowoleniem głową. Dotknął mojego ramienia, dając mi do zrozumienia, że chce, abym się do niego odwróciła.

– Hej! Chcesz więcej? – pytał, czy potrzebuję więcej mocy. Nie miałam odwagi sprawdzić jej poziomu, a w tej chwili uświadomiłam sobie, że potrzebuję tak samo energii, jak przed chwilą potrzebowałam wody.

Kiwnęłam głową. Westchnął i ujął moją prawą dłoń. Stanął przede mną.

– Gotowa? – zapytał. Spojrzałam na niego i znowu skinęłam twierdząco.

Wpłynęła we mnie jego energia. Strumień powiększył się, rozlewając się i pulsując w moich żyłach. Moja skóra zaczęła płonąć. Poczułam, że – przez kontrast – połączenie metalu z ciałem staje się zimniejsze, moja nowa ręka była jak fantomowa kończyna z lodu. Moc krążyła we mnie, naprawiając uszkodzenia, a potem zgromadziła się w moim wnętrzu. Odsunęłam się od Luisa, lecz najpierw posłałam impuls wdzięczności i dopiero wtedy zobaczyłam znużenie na jego twarzy, a w oczach cierpienie.

Zadawałam mu ból. Był bardzo zmęczony i niespokojny; widział, jak robię coś strasznego, i nie mógł mnie ani powstrzymać, ani uratować przed konsekwencjami. Przecież tyle już przeżył. A teraz na dodatek zabierałam resztki jego cennych zapasów sił. Ale się nie cofnął. Ani na chwilę. Pocałowałam go. Nie wiem dlaczego. Popełniłam błąd. To była niewłaściwa chwila, niewłaściwe miejsce. Musiałabym uznać moje postępowanie za całkowicie irracjonalne i błędne, gdyby nie gwałtowne zawirowanie, które ogarnęło mnie, gdy poczułam delikatnie dotknięcie warg Luisa. Napięcie jego ciała i pochylenie w moją stronę, sposób, w jaki przesunął dłońmi po moich ramionach, sprawiły, że zadrżałam.

Luis odsunął się nagle ode mnie, a jego policzki zapłonęły czerwienią. Rzucił spojrzenie w stronę Turnera, który się zatrzymał z ręką na klamce i stał, wpatrując się w nas.

– Na co się gapisz? – zapytał Luis. Turner pokręcił przecząco głową. – Wynoś się stąd, do cholery! Nigdy nie widziałeś, jak się ludzie całują? Ruszaj!

Turner gwałtownie zamknął usta i wyszedł z domu. Luis wyciągnął lewą rękę i ujął moją prawą dłoń. Przycisnął na chwilę czoło do mojej głowy.

– Hej! – powiedział. – Później, dobrze? Musimy o tym porozmawiać.

– Tak – zgodziłam się. – Później. Jeśli istniało jeszcze jakieś „później”. Wzięłam zwój, zamknęłam w emaliowanej szkatule, która wydawała się ciepła. Wsunęłam ją pod kurtkę i wyszliśmy.

Wnętrze sedana FBI nie było tym razem przyjemniejsze niż przedtem, ale na szczęście nie jechaliśmy zbyt długo. A może byłam za bardzo zmęczona i oszołomiona, aby zwracać uwagę lub koncentrować się na różnych przykrych woniach i niewygodach. Zaczęły mnie boleć wszystkie mięśnie, był to efekt niekończącego się napięcia wywołanego strachem. Uświadomiłam sobie, że potrzebuję wypoczynku. Snu. Jedzenia. Podstawowych rzeczy podtrzymujących ludzkie życie.

Ale najpierw musiałam doprowadzić tę sprawę do końca. Takie postępowanie nie było logiczne, lecz niezbędne.

– Dlaczego napadła na ciebie? – zapytał Luis. – Atakuje cię coraz częściej, wciąż próbuje. Jakby chciała cię zabić, ale niezbyt się starała.

Postawił znakomite pytanie. Miałam zamknięte oczy, poprawiłam się na siedzeniu, aby złagodzić ból krzyża.

– Widziałeś kiedyś walkę byków?

– Rany, to, że jestem Latynosem, nie oznacza…

– Mówię o pikadorach – przerwałam mu. – Byka trzeba rozwścieczyć przed walką. Dlatego pikadorzy dręczą zwierzę, kłują je, wywołując jego furię, dopóki nie będzie gotowe do szarży. Dzięki temu przedstawienie jest lepsze.

Milczał przez chwilę. Czułam, że patrzy na mnie uważnie. Nie spojrzałam na niego.

– Jestem bykiem – wyjaśniłam. – Ofiarą. Ona chce stoczyć ciekawszą walkę.

– A jaką funkcję w tej walce pełnią Strażnicy? Wzruszyłam ramionami.

– Zabije każdego, kto stanie jej na drodze. Ale nie zamierza walczyć z wami. Chodzi o mnie. O dżinny.

– Sądziłem, że to ty jesteś matadorem, chica. Uśmiechnęłam się leniwie.

– Czasem jesteś matadorem, a czasem bykiem – powiedziałam. Przespałam się krótko w czasie drogi. Ocknęłam się, kiedy Turner zwolnił na ulicy na przedmieściu, przed domem jakich wiele. Podobnym do domu Luisa, tylko że trochę starszym. Uliczkę wypełniały zaparkowane samochody, policyjne radiowozy i duże przemysłowe ciężarówki, dźwigające niezgrabne anteny. Było też pełno zwyczajnych gapiów, których przyciągały niezwykłe wydarzenia, jeśli tylko nie dotyczyły ich bezpośrednio. Turner machnął ręką i wjechaliśmy za bariery. Tu wskazano mu puste miejsce na podjeździe.

– Drzwi kuchenne – powiedział. – Idźcie za mną. Nie podchodź do tłumu. Kamery wszystko rejestrują. Stałabyś się sensacją dnia.

Odwracałam się plecami do zgromadzonych dziennikarzy. Błyskały flesze, zapłonęły białym światłem reflektory kamery, wykrzykiwano za nami pytania. Szybko obeszliśmy róg domu, zostawiając za sobą reporterów i gapiów. Ruszyliśmy wąską ceglaną ścieżką przez zadbane, nieduże podwórko. Dotarliśmy do drzwi z siatki, a za naszymi plecami nagły wybuch hałaśliwego zainteresowania zgasł, słychać było tylko pomruk rozczarowanych.

Dom był oświetlony ze wszystkich stron, bez wątpienia po to, żeby zniechęcić ciekawskich lub najbardziej zdeterminowanych. Na ganku leżał przewrócony na bok dziecinny rowerek, a obok wrotki, ochraniacze na kolana i łokcie, różowy kask. Rękawica bejsbolowa i kij. Piłka nożna. Gloria była aktywnym dzieckiem. Turner nie zwrócił uwagi na sprzęt. Pewnie już go wcześniej widział. Musiał tu być.

W środku, gdy wszedł Turner, policjanci znieruchomieli i spojrzeli na niego wyczekująco. Było ich trzech: dwóch w zwykłych garniturach, jeden w mundurze. Nie rozpoznałam żadnego z nich, ale oni najwyraźniej rozpoznali mnie i Luisa. Popatrzyli na nas z kamiennymi twarzami i kiwnęli krótko głowami.

Na kanapie siedziało dwoje ludzi, z dala od siebie, a jednak bez wątpienia razem. W ich oczach była… pustka. Udręka i zagubienie, wywołane strachem i napięciem. Kobietę otaczało migotanie mocy jak mgła w sferze eterycznej; przypomniałam sobie, jak Turner mówił o niej, że chciała być Strażniczką. Straciła moc, którą kiedyś posiadała, lub przynajmniej wolę jej używania. Była chudą kobietą w średnim wieku, pochodziła z Afryki. Miała delikatne, wysoko osadzone kości policzkowe i skórę koloru ciemno palonej kawy. Piękna, lecz znużona i pod wpływem strachu krucha.

Mężczyzna był wyższy, o nieco jaśniejszej cerze i oczach uderzającej jasnozielonej barwy. Spojrzał na nas bez słowa. Żałośnie. Z błyskiem nadziei.

Na stoliku przed nimi leżało kilkanaście fotografii, wyjętych z ramek, które bezładnie zrzucono w jednym miejscu na dywan. Na każdej fotografii widniało ich dziecko – Gloria – uśmiechnięta, nieustraszona, silna. Życie rozłożone w schludny ciąg ujęć.

Przypomniałam sobie przerażenie i ból uwięzionego w bagażniku dziecka. Poczułam, jak ogarnia mnie wściekłość. To była Gloria – pewność siebie, siła, możliwości. Tamta druga nigdy nie powinna zaistnieć, nie w tym wieku. Nigdy.

Przymglone oczy kobiety nagle rozjaśnił czujny błysk. Coś odczytała z mowy ciała Turnera, coś dostrzegła w wyrazie jego twarzy. Wstała powoli, spięta jeszcze bardziej. Jej mąż również wstał, tylko wolniej i ostrożniej, jakby groziło mu załamanie, gdyby poruszał się szybciej.

– Żyje – powiedziała pani Jensen. Nie zgadywała. Zobaczyłam, jak nagle wypełnia ją radość, niczym fala wypływająca z pękniętej tamy. Już nie wydawała mi się ani krucha, ani zmęczona. Teraz zrozumiałam, po kim Gloria odziedziczyła siłę i energię. – Ona żyje!

Klasnęła w ręce i rzuciła się mężowi w ramiona. Mężczyzna wpatrywał się nad jej głową w agenta Turnera oczami pełnymi nadziei i lęku do chwili, gdy Turner się uśmiechnął.

– Nic jej nie jest. Mamy ją. Jedzie do szpitala w La Jolla. Za pół godziny możecie się znaleźć w samolocie. Wkrótce ją zobaczycie, obiecuję.

Mężczyzna zadrżał i zamknął oczy. Ukrył twarz we włosach żony. Przytulili się do siebie i rozpłakali. Opadli na kanapę, łkając z ulgą. Gdy napięcie minęło, w pokoju zapanowała inna atmosfera. Przypominała czyste, rześkie powietrze po burzy. Chwila spokoju.

Wszystko się zmieniło, a najważniejsze były właśnie takie chwile. Jako dżinn nigdy tego nie rozumiałam. W świecie dżinnów wszystko było odwieczne. Teraz uczyłam się rozpoznawać te niezwykłe momenty, przeżywałam je, jak mogłam najintensywniej.

Czułam się szczęśliwa ze względu na tych obcych ludzi. Po prostu… szczęśliwa.

– Chcę wam kogoś przedstawić – mówił dalej Turner. – To Luis Rocha, cywilny konsultant, współpracujący z nami, a to jego partnerka… – zawahał się na chwilę.

– Leslie – podpowiedziałam. – Leslie Raines.

– Tak, oczywiście. – Zawstydziło go na chwilę to potknięcie. Nie powinien odczuwać wstydu. Zaimponował mi, że nie nazwał mnie bezwiednie Cassiel. – Odegrali rolę narzędzi w bezpiecznym odebraniu Glorii mężczyźnie, który ją porwał.

Narzędzie. Cóż to za dziwna rola – być narzędziem. Uznałam, że chyba miał rację, określając mnie w ten sposób. Wykorzystywano mnie… robił to Ashan, Strażnicy, nawet sam Turner. W jego przypadku, być może chodziło o wyższy cel.

A jednak. Nie podobało mi się, że jestem wykorzystywana, nawet przez Boga.

Luis zerknął na moją lewą dłoń, wypolerowaną i błyszczącą. Wsunęłam ją do kieszeni kurtki, zanim Jensenowie ją mogli zauważyć i zacząć się zastanawiać nad jej odmiennością. Pani Jensen siąknęła nosem, otarła oczy, zmusiła się do uśmiechu i wyciągnęła do mnie rękę. Potrząsnęłam nią z poważną miną, potem wymieniłam uścisk dłoni z jej mężem. Luis zrobił to samo. W ich wdzięczności była jakaś bezbrzeżna bezradność. Trudno mi było spojrzeć w ich przepełnione łzami oczy. Nagle poczułam się niegodna ich szacunku. Przypomniałam sobie propozycję wykorzystania ich dziecka jako przynęty. To wspomnienie wywołało we mnie poczucie winy.

– Dopadliście go? – zapytał Jensen. – Człowieka, który porwał moje dziecko? Policja była przygotowana na to pytanie. Uświadomiłam sobie, że ja nie umiem odpowiedzieć. Spojrzałam na Luisa, a on z kolei zerknął na Turnera. Turner nie zmienił wyrazu twarzy.

– Ścigamy go – powiedział. – Nie umknie nam. Trafi do aresztu, zanim wasz samolot wyląduje w Kalifornii.

– Oddajcie go mnie – zaproponował Jensen. – Oddajcie go mnie, a już nie będziecie musieli się nim przejmować. Niewiele zostanie z niego do pogrzebania.

Wiedziałam, co czuje. Czułam to samo. Zastanawiałam się przez chwilę, zupełnie bez związku z toczącą się rozmową, czy Rashid również zaczął odczuwać nienawiść, gdy trzymał w ramionach płaczącą z bólu dziewczynkę. Jeśli tak, to Jensen nie będzie miał się na kim zemścić.

Miałam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Rashida by to rozbawiło, a Jensenowi oszczędziło… późniejszych kłopotów.

– Skupmy się teraz na Glorii – zaproponował Turner. Jego słowa odwróciły uwagę rodziców od planów zemsty, przynajmniej na jakiś czas. – Proszę się spakować. Zabierzmy też rzeczy Glorii. Dzięki temu poczuje się w szpitalu jak w domu. Proszę wziąć ubrania i zabawki. Sądzę, że lekarze będą chcieli zatrzymać ją na noc na obserwacji.

Oboje kiwnęli głowami. Pragnęli coś robić, nieważne co. Zrobiło mi się przykro, że muszę im przeszkodzić.

– Zanim państwo wyjdą, muszę państwu zadać kilka pytań – zaczęłam. Jensenowie zatrzymali się przytuleni do siebie i utkwili we mnie uważne spojrzenia.

– Czy ktoś z państwa był w miejscu nazywanym Ranczem? Nie spodziewałam się odpowiedzi wprost na pytanie, ale liczyłam, że zauważę w sferze eterycznej ślad zaskoczenia. I tak też się stało. U pana Jensena dostrzegłam słabe, lecz wyraźne zakłócenie wywołane zaskoczeniem.

– Na jakim ranczu? – zapytała pani Jensen, marszcząc brwi. – Mam kuzynów farmerów w Indianie… Spojrzałam w szeroko otwarte jasnozielone oczy pana Jensena.

– Pan chyba wie, o czym mówię. Nie odpowiedział. Zauważyłam błyski paniki w jego sferze eterycznej, jaskrawe gorące gwiazdy wybuchające i rozpryskujące się w jego aurze. Był to dziwnie piękny widok. Czułam, że Luis i Turner też przyglądają się mężczyźnie. Wszyscy, korzystając z superwzroku, nakładaliśmy na świat realny eteryczny wzorzec i szukaliśmy różnic.

– Panie Jensen – powiedział Turner. – Muszę zamienić z panem kilka słów na osobności. Pani Jensen, może pani spakować rzeczy, o których mówiłem? Powinniśmy się pośpieszyć. Chciałbym, aby Gloria mogła się z państwem jak najszybciej zobaczyć.

Pani Jensen najwyraźniej wiedziała, że coś jest nie w porządku, ale skupiła się na jednej rzeczy, która ratowała ją przed zamętem – na pewności, że zobaczy córkę. Mąż patrzył za nią, jak odchodzi. Sprawiał wrażenie zagubionego i bardzo wystraszonego.

Turner zaprowadził nas do małego pomieszczenia tuż obok saloniku. Była to pralnia. Znalazło się tam dość miejsca dla nas czworga. Pachniało proszkiem do prania i płynami zmiękczającymi tkaniny. Dziwne miejsce, aby oskarżyć kogoś o współpracę w porwaniu córki.

– Ranczo – zaczął Turner, kiedy tylko zamknął drzwi. – Rozpoznał pan tę nazwę.

– Może myślałem o czymś innym – odparł Jensen. Wysunęłam z kieszeni lewą dłoń i opuściłam swobodnie. Była brązowa, lśniąca, wyraźnie obca. Zdumiony, przyglądał się jej, a potem zadarł głowę. – Myliłem się. Nie wiem, o co państwu chodzi.

– Naprawdę pan nie wie? – zapytałam i powoli poruszyłam metalowymi palcami. Poczułam fantomowy ruch mięśni. Wrażenie było dziwne. – Pan tam był, panie Jensen, i zabrał pan ze sobą Glorię. Do oceny?

Zaczął się pocić, w blasku żarówki wiszącej u sufitu zalśniły na jego czole drobne kropelki wilgoci. Nagle atmosfera zrobiła się duszna i ciężka.

– To był letni obóz – przyznał. – Obóz dla inteligentnych i utalentowanych. Ale Glorii tam się nie spodobało, dlatego wróciliśmy do domu. To wszystko.

– Nie wszystko – poprawiłam go. – Widział pan różne rzeczy, prawda? Rzeczy, których pan nie potrafił zrozumieć ani sobie wyjaśnić.

Jensen wzdrygnął się i odwrócił wzrok. W końcu zrozumiałam. Ona nigdy mu nic powiedziała – zwróciłam się do Turnera i do milczącego, obserwującego przebieg wypadków Luisa, który oparł się o zlew, a ramiona skrzyżował na piersi. – Żona mu nie zdradziła, że mogła być Strażniczką. Nie wspomniała też, że córka mogła odziedziczyć jej talent. Nie wiedział, co widzi ani co się działo na Ranczu.

Oczy Jensena wypełniły się łzami.

– To ktoś stamtąd ją porwał? Tamci ludzie? Na litość boską, to miało miejsce w zeszłym roku, zwyczajny obóz letni dla dzieciaków. To było co innego? Dlaczego? Dlaczego mieliby zrobić coś takiego?

Luis i Turner spojrzeli na mnie. Mogłam mu powiedzieć tylko jedno.

– Bo pańska córka ma potencjalną moc. A oni tego szukają. Od tej chwili trzeba będzie jej strzec. Niech pan porozmawia z żoną. I przyzna, że pan wie, że wasza córka ma zdolności Strażniczki. Żona też będzie miała panu wiele do powiedzenia.

Mówiąc to, musiałam skrzywdzić tych ludzi. Żyli w świecie fałszywym, lecz szczęśliwym. Teraz go zatruwałam prawdą. Ale i tak nie było końca zmianom.

Życie jest zmianą, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Powoli zwinęłam w pięść chłodne, metalowe palce mojej lewej dłoni. Dłoni, której nie straciłam dla ich dziecka, lecz dla Ibby. Dla dziecka, które… kochałam.

Życie jest zmianą.

– Musi nam pan opowiedzieć o wszystkim z najmniejszymi szczegółami – Turner zwrócił się do Jensena. – Skąd pan otrzymał zaproszenie, żeby przywieźć córkę na ten obóz, gdzie się mieścił, kogo pan tam spotkał, co pan tam robił. Po prostu wszystko. Rozumie pan?

Jansen skinął głową, a łzy spływały mu po policzkach.

– To moja wina – powiedział. – Naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Naraziłem ją na niebezpieczeństwo ze strony tych zboczeńców. O Boże!

– Nie – zaprotestował Luis, który odezwał się pierwszy raz. – Gdyby pan jej do nich nie zawiózł, wdarliby się do pańskiego domu i też by ją porwali. Tak właśnie działają. – Ogarnął go gniew, na twarzy pojawiły się ostre linie, a w sferze eterycznej zajarzyły się jaskrawo-czerwone fale. – Właśnie tak zrobili z moją bratanicą, Ibby. Nadal ją mają.

Jensen otarł twarz rękawem koszuli.

– Przepraszam – wymamrotał. – Nic jej nie jest? Patrzyliśmy na siebie z Luisem przez chwilę bez słowa.

– Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby nic jej się nie stało. Turner pozwolił Jensenowi pójść do żony. Zostaliśmy we trójkę w milczeniu, w ciepłej pachnącej pralni. Na wierzchu suszarki stał kosz ze schludnie poskładanym praniem. Jasne kolorowe ubrania małej dziewczynki, przygotowane z miłością.

– No cóż – zaczął Turner. – Wybieracie się dokądś?

– Tak – potwierdziłam. – Lecimy z tobą do Kalifornii. Turner uśmiechnął się krzywo, lecz bez zdziwienia.

– Zbierzcie swoje rzeczy. Spotkamy się na lotnisku.

Ze zdumieniem odkryłam, że Turner zażądał samolotu Strażników, z oznaczeniem widocznym jedynie w sferze eterycznej. Tylko Strażnicy mogliby zidentyfikować ukryty, stylizowany symbol słońca na ogonie. Był to mały prywatny samolot, smukły i lśniący, przeznaczony jedynie dla kilkunastu pasażerów, zapewniający im dość luksusowe warunki lotu. Turner dopilnował, żeby Jensenowie wygodnie usiedli, a ich bagaż trafił do luku. Potem zadbał o mnie i Luisa. Nie potrzebowaliśmy pomocy; wzięliśmy po małej torbie, którą łatwo można było schować. Byłam głodna, ale czułam, że nie jest to odpowiednia pora na jedzenie. Luis poprosił o piwo. Widząc moje zdziwione spojrzenie, wzruszył ramionami.

– Posłuchaj, jestem Strażnikiem Ziemi. Nie mam zamiaru się upić. Nie mogę, chyba że na to sobie pozwolę – mówił tak, jakby się bronił. Pokiwałam głową, zamknęłam oczy. Opuściłam głowę na skórzane oparcie fotela. Lot był krótki. Dla odmiany, nic się nie wydarzyło. Nie zanotowano turbulencji ani napastników, którzy by znienacka zaatakowali nas z nieba.

Zaskakująco inaczej.

Osunęłam się w sen, pełen krwi i wijących się czarnych przedmiotów, przemykających w mroku i rzucających mi się do gardła. Kiedy się ocknęłam, zauważyłam, że moja metalowa lewa dłoń jest zaciśnięta jak mocno zawiązany węzeł. Nie budziła żadnych uczuć. Czułam tylko tamtą, fantomową, nieistniejącą dłoń, która jakby wciąż mnie jeszcze bolała. Rozluźniłam metalowe palce, wtedy ból zelżał. Fantomową, czy nie, dłoń bolała naprawdę. Odczucie tkwiło przede wszystkim w głowie. Jeśli mózg wciąż otrzymywał sygnały od nieistniejących nerwów, nie miało znaczenia, jakim sposobem docierały do celu. Ból to ból.

Luis kończył właśnie piwo. Przyglądał się, jak prostuję dłoń.

– Wciąż ją czujesz? Swoją rękę? Odgadł zaskakująco trafnie. Przytaknęłam.

– Nie ma w tym nic niezwykłego – stwierdził. – Ludzie, którzy tracą kończyny w dramatycznych okolicznościach, często mówią, że wciąż je czują. Niekiedy całymi latami po zdarzeniu. Ma to coś wspólnego z postrzeganiem ciała w sferze eterycznej.

Nie mogłam ujrzeć siebie w eterze ze wszystkimi szczegółami.

– Jak wyglądam? – zapytałam go. – Widzisz mnie superwzrokiem? – Zadawanie takiego pytania Strażnikowi było niegrzeczne. Nie wypadało zadawać go wprost. Ale ja bardzo chciałam zrozumieć.

Jego spojrzenie na chwilę straciło ostrość. Dotknął kilkakrotnie szyjką butelki warg, a potem uniósł dnem do góry, żeby spłynęło kilka ostatnich kropli piwa. Wreszcie odstawił butelkę na bok.

– Mówisz o ręce? Wciąż tam jest. Twoja istota eteryczna nadal ma obie dłonie.

– Jaki kształt przyjmuję? Luis lekko się uśmiechnął.

– Piękny! Płoniesz jak reaktor jądrowy. Dżinny nie wyglądają tak dobrze jak ty.

– Bo jestem uwięziona w ciele – przypomniałam. – Bo już nie jestem dżinnem. Pochylił głowę, przyjmując mój punkt widzenia.

– Dosłownie rzecz biorąc, nie. Ale jesteś kimś więcej niż Strażnik lub człowiek. Nie oszukuj się, Cass.

– Cassiel.

– Cass.

– Przestań.

– Zmuś mnie – powiedział niższym i jakby serdeczniejszym tonem. Stwierdziłam, że nie mogę oderwać wzroku od kształtu jego warg, gdy wymawiał te słowa, i nie jest dla mnie istotne to, co mówi. Musiałam się otrząsnąć, odsunąć uczucia, których trudno byłoby uniknąć.

– Nie ten czas, nie to miejsce – przypomniałam mu. – Wątpię, aby w tych warunkach Turner docenił takie przedstawienie.

Moje słowa natychmiast go otrzeźwiły.

– Albo Jensenowie – zgodził się ze mną. Odstawił butelkę na bok. Oparł łokcie na kolanach i pochylił się w moją stronę. – Cass, teraz pytam poważnie. Czy z Ibby wszystko w porządku? Muszę to wiedzieć. Opowiedz mi jeszcze raz dokładnie, co się wydarzyło.

Pragnął wiedzieć, a ja nie chciałam mu tego wszystkiego mówić, choć wyczuwałam jego cierpienie. Już został skrzywdzony, zarażony lękiem i nadmiarem wyobraźni.

– Wyglądała dobrze – powiedziałam i spuściłam wzrok na obie dłonie – tę z metalu i tę z ciała. Bez zastanowienia, w naturalny sposób splotłam palce obu dłoni. – Nie zauważyłam żadnych śladów bicia lub głodzenia.

– Ale? Wzięłam głęboki oddech.

– Ale nie mówiła swoim głosem. Opowiadała o swojej matce tak, jakby Angela nadal żyła. Miałam wrażenie, że Ibby była przekonana, że robi to wszystko dla niej, żeby ją chronić. – Przyszła mi do głowy przerażająca myśl. – Albo… jakby wierzyła, że Perła jest jej matką. – Budziło to grozę.

Luis odchrząknął niewyraźnie. Opuścił głowę, żeby ukryć twarz. Nie powiedział nic wyraźnego.

– Wydaje mi się… – zawahałam się, ale potem gwałtownie wyrzuciłam wszystko z siebie: – Uważam, że Perła wykorzystuje obraz Angeli. Po to, żeby Ibby uwierzyła, że jej matka życzy sobie, aby ona się szkoliła, ścigała, zabijała. Zmusza ją do robienia tego wszystkiego wbrew wrodzonej łagodności Ibby.

Luis uniósł głowę. Miał kamienny wyraz twarzy, tylko w oczach pojawił się mrok.

– Ta suka wykorzystuje zmarłą osobę? – odezwał się nieswoim głosem. Słowa przypominały warkot. Nigdy nie widziałam go tak rozgniewanego. – Wykorzystuje Angie, żeby dopaść jej dziecko?

– Tak sądzę – odparłam. – Wydaje mi się, że Isabel chce sprawić satysfakcję matce, bo z całego serca pragnie ją odzyskać. Perła może to wykorzystać przeciwko niej. Nie sprawi jej to trudności.

Położyłam prawą dłoń na zaciśniętej pięści Luisa. Starałam się, aby dotyk był jak najdelikatniejszy.

– Nie – powiedziałam. – Posłuchaj mnie uważnie. Jeśli zetrzesz się bezpośrednio z Perłą, Ibby będzie walczyła dla niej. Będzie musiała, żeby bronić matki. Rozumiesz? Musimy pójść inną drogą. Lepszą.

Pokręcił mocno głową, aż rozsypały się ciemne włosy. Na chwilę znów ukrył twarz w dłoniach. Kiedy po jakimś czasie się wyprostował, wziął głęboki oddech. Zapanował nad wzburzeniem. Nadal gniew w nim kipiał, ale Luis go kontrolował.

– W porządku – powiedział. – Czy mam pozwolić, aby ta sytuacja trwała dalej, do cholery? Najchętniej od razu rozwaliłbym tej suce łeb i odebrał Ibby. Brakuje mi jednak pomysłu, jak to zrobić.

– Tak jak mnie – przyznałam. – Ale jeśli zetrzemy się z nią bezpośrednio, Ibby ucierpi, a my nie osiągniemy naszego celu. Dlatego proszę, nie pozwól Perle wykorzystać dziecka, żeby cię wciągnąć do walki na jej warunkach.

Wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę bez słowa.

– Mówisz teraz o taktyce? – zapytał.

– Mówię o wyborze.

– O takim wyborze jak odrąbanie sobie ręki? – mówił rozgniewanym głosem. Jego gniew nie był skierowany we mnie. Po prostu… nie potrafił znaleźć dla niego ujścia.

– Coś w tym rodzaju – przytaknęłam. – Perła myślała, że dała mi wybór: albo, albo. Umrzeć od trucizny płynącej przez ogniwo albo przyjąć propozycję Rashida. Ja jednak wybrałam zmianę gry.

– Myślisz, że Rashid jej w tym pomaga? – zapytał Luis…

– Myślę, że Rashid jest dzikim, nieoswojonym dżinnem. I jeżeli jest przekonany, że może coś dla siebie ugrać, bez żadnych ludzkich skrupułów podejmie się działania. Chciał zdobyć listę. Nadal będzie usiłował znaleźć sposób, żeby ją przejąć, bo jest w niej wielka moc, a żaden dżinn nie potrafi się jej oprzeć. – Uśmiechnęłam się mimowolnie. – Czy ucięłabym sobie rękę? Gdyby znowu zaistniała taka okoliczność, zaryzykowałabym. Wierzcie mi.

– Więc nie możemy ufać Rashidowi? Przypomniałam sobie, co powiedziała mi Wyrocznia.

– Nie ma czegoś takiego jak bezgraniczne zaufanie – odparłam. – Możemy ufać mu do momentu, w którym stanie się to niemożliwe. Jak każdemu innemu.

Luis wskazał brodą Turnera, siedzącego z Jensenami.

– Jak jemu?

– Jak każdemu – powtórzyłam. – Nawet tobie. Nawet mnie. Bo przy końcu gry, Luis, mnie też nie będziesz w stanie zaufać. Ani ja tobie.

Pokręcił głową, jakby nie potrafił się z tym pogodzić, ale ja wiedziałam, że mu się to uda. W głębi duszy był pragmatyczny. Znał ludzką naturę.

Reszta podróży upłynęła w pełnym zamyślenia milczeniu.

Wylądowaliśmy w Kalifornii wcześnie rano. Było cicho, chociaż miałam wrażenie, że rasa ludzka nigdy na długo nie milknie. Światła migotały, samochody poruszały się po drogach. Tu i ówdzie sklepiki były otwarte. Wzięliśmy bagaże i z Jensenami wysiedliśmy za agentem Tunerem z samolotu do czekających na nas dwóch czarnych sedanów FBI. Jeden z ubranych na czarno kierowców sprawdził nasze dokumenty i zaprosił Jensenów do pierwszego samochodu, a agenta Turnera i nas dwoje – do drugiego. Ku mojemu zaskoczeniu samochód FBI pachniał nowością, która lekko drażniła powonienie, jak większość innych pojazdów, z których dotąd korzystałam. Czułam się mniej klaustrofobicznie niż zwykle. Przejażdżka niemal sprawiła mi radość. Niemal.

Wóz FBI krążył po śpiącym mieście, a mnie migał przed oczami przepastny, ciemny ocean, niestrudzone fale dopływające do brzegu. Zatrzymaliśmy się przed olbrzymim, dobrze oświetlonym, starym budynkiem szpitala.

– Chodź, w którymś pokoju jest Gloria – oznajmił Turner. Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy do wejścia do szpitala. Usłyszałam zbliżające się wycie syren – karetka, przewożąca chorego na oddział ratunkowy na tyłach budynku. Źródłem nieustannego zadziwienia było dla mnie to, że ludzie, mimo całej swojej skłonności i talentu do stosowania przemocy, potrafili zbudować coś tak rozsądnego jak system ochrony chorych czy rannych i poświęcić temu tyle czasu i energii.

Usłyszałam nagły pisk opon, kiedy karetka zmieniła kierunek. Rozejrzałam się i zobaczyłam masywny metalowy pojazd wpadający na chodnik, dziko podskakujący, kierujący się wprost na nas.

Mocno odepchnęłam Luisa i Turnera na bok. Nie miałam nawet czasu zerknąć, gdzie wylądowali, bo karetka gwałtownie skręciła i ruszyła w moją stronę. Za szybą widziałam kierowcę, który szaleńczo starał się zatrzymać samochód albo skręcić kierownicą, ale nie panował nad pojazdem. Podobnie jak pasażer z tyłu i drugi ratownik był zdany całkowicie na łaskę siły, która zawładnęła jego samochodem.

Odwróciłam się i puściłam pędem po czarnym asfalcie. Na szczęście nie było po drodze samochodów, a ja, kiedy nie miałam wyjścia, potrafiłam osiągać prędkości, które nawet dla mnie samej były zaskakujące. Karetka została w tyle, ale nagle usłyszałam ryk silnika, kiedy zaczęła przyspieszać. Dzieląca nas odległość zmniejszała się. Słyszałam ponury huk oceanu i jeszcze głośniejsze dudnienie mojego serca. W biegu dmuchnęłam mocą we wszystkie cztery koła. Rozległo się potworne „bum!” Karetka w jednej chwili wylądowała z hukiem na nagich metalowych felgach, a popękana guma rozprysnęła się we wszystkie strony pod wpływem siły pędu. Auto straciło prędkość, ale wyczuwałam, że to, co gna je do przodu, nie podda się łatwo.

Ja też nie.

Dotarłam do końca parkingu. Znajdowało się tam ogrodzenie z siatki, na szczycie stromego stoku porośniętego kocim pazurem; wspięłam się na trzymetrowe wzniesienie i zaczęłam się wspinać na płot.

Kiedy znalazłam się na jego szczycie, karetka wjechała na krawężnik i siłą ruszyła na wzgórze w moją stronę. Jednak bez opon metalowe felgi zaryły w ziemi. Nie znajdując oparcia, samochód zaczął się ześlizgiwać w dół. Słychać było tylko ryk silnika.

Zeskoczyłam z płotu na dach karetki. Ukucnęłam i z tego dogodnego punktu obserwacyjnego rozejrzałam się w ciemności.

– Jesteś blisko – wyszeptałam. – Wiem to.

Wystawiając się na cel, miałam nadzieję, że namierzę atak, zanim nastąpi. W ułamku sekundy poczułam, jak eter zaczyna zalewać siła, czerwono-czarny puls, kierujący się w moją stronę i z całych sił starałam się określić rodzaj ataku. Tym razem nie były to ziemskie siły.

Ogień.

Pojawił się jako gorący strumień światła, wielki jak ludzka głowa, lśniący rozpaloną bielą, niosący płomienie i dym. Prawą dłonią wyczułam miejsce, gdzie dach karetki łączył się z przednią szybą i go oderwałam. Następnie zeskoczyłam na ziemię przy tylnych drzwiach. Zdarłam dach całkowicie, otwierając karetkę jak wielką puszkę sardynek. Dach karetki spadł na ziemię z donośnym hukiem. Nadal był jednak połączony z karetką u samej góry, tworząc osłonę nad moją głową.

Wzmocniłam tę osłonę, zanim w sam jej środek zdążyła uderzyć ogniowa kula. Dwadzieścia centymetrów od mojej twarzy metal zalśnił przytłumioną błotnistą czerwienią, a ja wyczułam przepływające fale gorąca. Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że metalowa osłona nie powstrzyma takiego ataku, wzbiłam w górę fontannę wilgotnej ziemi, która opadając, najpierw stłumiła ogniową kulę, a potem ją zasypała.

Usłyszałam syk, kiedy ogień zaczął wygasać.

Wyłoniłam się zza barykady i spojrzałam w stronę, z której nadszedł atak.

Dobiegł mnie przeraźliwy, krótki krzyk, a później, dopiero po długiej chwili, wołanie Luisa:

– Cass! Mam ją!

Ją. Serce mi stanęło i znów ruszyłam biegiem, osiągając jeszcze większą prędkość niż przedtem. Ibby?

Luis wyłonił się z ciemności i stanął w świetle latarni. Miał na rękach dziecko.

Nie była to Isabel, lecz inna dziewczynka, ubrana w taki sam paramilitarny strój. Miała długie złote warkocze, które spływały po ręce Luisa jak sznury. Poczułam, że ściska mnie w żołądku, i zwolniłam kroku.

Dostrzegłam na jego twarzy ten sam wyraz pełnego troski bólu. – Musiało ją to wykończyć – powiedział. – Tak jak inne dzieciaki. Ktoś napromieniował ją mocą, i to nieźle. Ta moc ją wypala. Do diabła, musimy to powstrzymać. Ile jeszcze więzi tych dzieciaków?

– Tyle, żeby rzucać nimi, kiedy tylko nadarza się okazja, aby nas zniszczyć – odparłam. – Zauważyłeś zmianę?

Zmarszczył brwi, spoglądając na twarz śpiącej dziewczynki, którą trzymał na rękach.

– Jest czystsza. Zdrowsza. Nie jest ubrana w łachmany, jak te dzieci z Kolorado.

– Ma na sobie mundur – zauważyłam. – I jest wytrenowana. Armia Perły staje się faktem. Przypuszczam, że nie jesteśmy na celowniku.

Nadbiegający zadyszany agent Tuner usłyszał ostatnią część zdania. Natychmiast wyjął telefon, wybrał numer i odwrócił się, żeby porozmawiać. Kończąc rozmowę, odwrócił się znów do nas.

– Macie rację – oznajmił, zamykając telefon. – Kwatera główna Straży ma doniesienia o pojedynczych atakach wszędzie. Dzieciaki atakują dorosłych Strażników. Strażnicy są zbici z tropu, nie wiedzą, co się dzieje.

– Wyjaśnij im wszystko – poleciłam. – Powiedz im, że mamy poważny problem i żeby byli w gotowości.

– Chcesz, żeby przygotowali się do walki z dzieciakami?

– Nie żeby przygotowali się obrony – powiedziałam. – Te dzieciaki będą zabijać nas bez wahania. Zostały wyszkolone tak, żeby nie drgnęła im powieka. Jeżeli któryś ze Strażników się zawaha, zginie.

Nowe gierki Perły. Czasami jesteś kretynką, pomyślałam. Wykorzystała dzieci Strażników w roli pikadorów, drażniąc nas, wykrwawiając, doprowadzając do furii, którą mogła manipulować.

Ale może jednak władza Perły nie była tak doskonała, jak jej się wydawało. Isabel nie uderzyła we mnie ze śmiertelną siłą. Powaliła mnie i się wycofała.

Braki w wyszkoleniu? Czy wolna wola?

Nie mogłam za długo się nad tym zastanawiać.

Następnym razem, kiedy spotkam się z Ibby… może będę musiała ją zniszczyć.

Ją, inne dzieciaki… Strażników… ludzką rasę.

Owładnęła mnie chęć zniszczenia, promieniująca jak trucizna.

Ale jeżeli zrobię ten krok, ten ostateczny krok, na pewno nie zadecyduje o tym Perła. Będzie to wyłącznie moja decyzja.

Przyglądałam się blondynce śpiącej w ramionach Luisa. Sprawiała wrażenie tak niewinnej. Tak kruchej. Miała nie więcej niż osiem, dziewięć lat, była w wieku Glorii Jensen, z którą przyjechaliśmy się tutaj spotkać. Zastanawiałam się, kto stracił to dziecko i jak dawno temu.

– Potrafię ją powstrzymać. Zabierzmy ją do szpitala, żeby się upewnić, czy nic jej nie jest. Poszłam za Luisem i agentem Turnerem w stronę wejścia do szpitala, skąd wybiegli właśnie ochroniarze i ratownicy, pędząc w stronę karetki stojącej na odległym krańcu parkingu. Nie rozbiła się, choć na pewno nie była to przyjemna jazda, miałam jednak litość. Robiłam, co mogłam, żeby ochronić pasażerów i żeby nie stało się im nic złego.

Pewnie się będą zastanawiać, jak wyjaśnić brak dachu oraz powstanie metalowej barykady i stosu wilgotnej ziemi wokół niej.

Miałam ważniejsze rzeczy na głowie.

Загрузка...