2.

Domem był domek jego brata, Manny'ego i jego żony Angeli, który Luis postanowił zatrzymać po ich śmierci. Częściowo chodziło o zapewnienie małej Isabel poczucia ciągłości, przebywania w znajomym otoczeniu, chociaż liczenie na jej powrót niewiele miało wspólnego z logiką, było raczej zwykłym uporem i determinacją. Chodziło też o wygodę. Luis niedawno przeprowadził się z Florydy i nie zdążył wynająć mieszkania, zanim zamordowano jego brata.

Miałam mieszkanie, lecz traktowałam je jak przechowalnię, gdzie trzymałam swoje rzeczy, spałam i się myłam.

Dom Rochów był czymś… więcej.

– Powinienem cię odwieźć do twojego mieszkania – powiedział Luis, otwierając frontowe drzwi do małego, schludnego domku. Potrwało to dłuższą chwilę, ponieważ zamontował nowe zamki i system alarmowy. Mówił to bez przekonania, dlatego zlekceważyłam jego słowa i ruszyłam korytarzem do znajomego saloniku. Był wygodnie umeblowany, pełen przedmiotów, które nie do końca do siebie pasowały – ślad po ludziach, którzy kupowali rzeczy przez lata, z miłości, nie dla mody. W przeciwieństwie do brata i bratowej Luis utrzymywał w domu ład. Panowała w nim atmosfera spokoju. Porządku. Może smutku.

Dzięki niej zniknęło z mojej duszy uczucie zmęczenia, niepokoju.

Zamknęłam drzwi za sobą i usiadłam na kanapie. Luis spojrzał na mnie bez słowa i poszedł do kuchni. Wrócił z dwiema szklankami, ozdobionymi postaciami z kreskówek, i butelką bursztynowego płynu, którą postawił na stoliczku do kawy, a potem osunął się obok mnie z westchnieniem świadczącym o krańcowym wyczerpaniu.

– Drinka? – zapytał.

– Nie wiem – odpowiedziałam. – Mam się napić? Nalał mi odrobinę, tak że alkohol tworzył cienką kreskę na dnie szklanki.

– Spróbuj.

Upiłam ostrożnie łyk i wydałam z siebie zduszony okrzyk, gdy palący, dymny smak ogarnął mój język i podniebienie. Luis pochylił się do przodu i nalał do swojej szklanki o wiele hojniejszą porcję, uniósł ją niedbale w moją stronę i powiedział salud, a potem wypił wszystko, pociągając dwa długie łyki. Upiłam nieco więcej. Za drugim razem płyn już tak nie palił i miał wyraźniejszy smak.

Luis znowu napełnił sobie szklankę. Powoli skończyłam swoją porcję i poczułam, jak ogarnia mnie dziwny spokój. Lek uspokajający w postaci chemicznego destylatu. Zaczęłam rozumieć, dlaczego ludzie czasem uciekają się do tego środka.

Luis odstawił pustą szklankę, uzupełnił zawartość mojej i dolał sobie trzecią porcję.

– Ostatnia kolejka – postanowił i zakręcił butelkę. – Co powiesz?

– Ciekawe – mruknęłam. Nie byłam do końca pewna, czy podobają mi się zmiany w moim organizmie, ale ta dezaprobata pozostała tylko w sferze teorii. Teraz w moich żyłach krążyło ciepło. Poczułam się odprężona, mniej skrępowana. Już nie byłam taka czujna.

Pojawiły się niebezpieczne wspomnienia z czasów, kiedy byłam wolna, potężna, zupełnie inna niż teraz. Luis przyglądał mi się znad krawędzi szklanki i pił, tym razem wolniej, tak jak ja.

– Byłaś dziś dobra – stwierdził. – Oboje okazaliśmy się dobrzy.

Nie zdarzało się to zbyt często. Nie znaliśmy się z Luisem tak jak z Mannym. Przy nim czułam się swobodnie. Rozumiałam charakter naszych relacji, niemal wyłącznie zawodowych.

A Luis był… skomplikowany. Reagowałam na niego dużo intensywniej, dotyczyło to zarówno mocy przepływającej między nami, jak i kontaktów czysto fizycznych. Odkąd zostałam człowiekiem, moje ciało wielokrotnie sprawiało mi niespodziankę i wciąż podejmowało tajemnicze działania, które, jak mi się wydawało, były oderwane od chłodnej logiki moich myśli. Nie byłam pewna, jak ludzie łączą te sfery. A także, jak robią to dżinny. Nigdy nie należałam do tych, które udawały zwykłych śmiertelników. Niektóre, jak David, prawie były ludźmi. Inne, jak Ashan, używały ludzkiej postaci jedynie jako zewnętrznej powłoki, niczego więcej.

Nie miałam pewności, który z opisów lepiej do mnie pasował, wydawało się, że moja sytuacja wciąż się zmienia.

Westchnęłam i oparłam głowę o poduszki kanapy.

– Jak sądzisz, czy ona wyzdrowieje? – zapytałam, obejmując szklankę palcami. Luis wypił ostatni łyk whisky.

– Nie chodzi o powrót do zdrowia – wyjaśnił. – Nauczy się z tym żyć albo będzie coraz bardziej nieprzewidywalna i niezrównoważona. A jeśli do tego dojdzie, Strażnicy będą musieli usunąć jej moce. Niech Bóg pomoże temu, komu się trafi to zadanie. Z dorosłym to ogromne ryzyko.

Istniał niewielki, elitarny oddział Strażników zajmujący się tropieniem ludzi, którzy stali się niebezpieczni. Stosowano wobec nich procedurę przypominającą zabieg chirurgiczny na mózgu, wykonywany jedynie przez najbardziej doświadczonych Strażników Ziemi. Istniały duże szanse zranienia lub okaleczenia psychicznego, obłędu, a nawet śmierci. Mimo to część Strażników decydowała się na takie ryzyko. Nie chcieli już dłużej być niebezpieczni dla otoczenia. W niektórych przypadkach przeprowadzano zabieg pod przymusem.

– Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne – powiedziałam. Odstawiłam szklankę na stolik i poczułam spokój ogarniający całe moje ciało. Zwinęłam się w kłębek na kanapie, zwrócona w kierunku Luisa. Głowę opierałam o poduszki.

– Tak – zgodził się ze mną Luis. Zawahał się, a potem pochylił się do przodu i odstawił szklankę. – Chcesz jeszcze jednego drinka?

Zerknęłam na butelkę. – Nie – odparłam. – A ty?

– Nie mogę – powiedział. – Znam granice swoich możliwości i ściśle ich przestrzegam. Granice. Koncepcja nieznana większości dżinnów; niewiele nas ograniczało, tych kilka zakazów narzuciły nam niezmienne prawa wszechświata. Mimo to dobrze go rozumiałam; sama przyjęłam za swoje pewne zasady, po prostu zgadzając się na życie w ludzkiej postaci, zamiast zginąć jako wyklęty dżinn.

Część tych ograniczeń narzuciłam sobie sama.

Po chwili uświadomiłam sobie, że siedzimy w milczeniu, bez ruchu i patrzymy na siebie. Zauważyłam, że ludzie zazwyczaj nie patrzyli sobie w oczy, chyba że dążyli do starcia. Częściej tylko uprzejmie i przelotnie zerkali w swoją stronę.

Teraz było inaczej. Luis wpatrywał się we mnie tak, jakby zapomniał o mruganiu. Spojrzeniu towarzyszyły myśli, ale nie potrafiłam ich do końca rozszyfrować, ponieważ od niedawna byłam człowiekiem.

Mimo to zrozumiałam swoją reakcję. W głębi mojego ciała pojawiło się ciepło, rozpływało się we wszystkie strony, a krew szybciej krążyła w żyłach. Zaczęłam głębiej oddychać. Domyślałam się, że rozszerzyły się także moje źrenice.

Pobudzenie – głębokie, gwałtowne i pierwotne.

I ogromnie przyjemne.

– Powinienem cię odwieźć do domu – odezwał się w końcu. Jego głos brzmiał inaczej – głębiej, nieco ochryple, jakby zmuszał się do wypowiedzenia tych słów.

– Nie możesz prowadzić – stwierdziłam i spojrzałam na butelkę stojącą na stoliku. – Trzy drinki to za dużo, zgadza się? Tylko że jako Strażnik Ziemi mógł szybko się tym zająć. Mógł usunąć alkohol z organizmu, działając jednym impulsem mocy lub przynajmniej zminimalizować jego skutki.

Gdyby zechciał.

– To prawda – potwierdził obojętnym tonem. – Powinienem trochę odczekać. Podniósł butelkę do góry i spojrzał na nią ciemnymi, zmrużonymi oczami, a potem powoli odkręcił zakrętkę i wlał chlust pomarańczowego płynu najpierw do swojej szklanki, a potem do mojej. Nic nie powiedział. Ja też milczałam. Popijaliśmy whisky, nagle odkryliśmy obecność tej drugiej osoby w pokoju, a kiedy odstawiłam szklankę, poczułam, że jestem rozgrzana, spięta, świadoma istnienia każdego nerwu mojego ciała.

Wyprostowałam się gwałtownie, ściągnęłam z siebie jasną, skórzaną kurtkę i rzuciłam z rozmachem na stojący w pobliżu fotel. Pod spodem miałam cienką, bladoróżową, bawełnianą koszulkę bez rękawów. Nie zawracałam sobie głowy noszeniem niewygodnego stanika. Moja budowa sprawiała, że stanik nie był niezbędnym elementem stroju, chociaż czasem nosiłam go, aby spełnić wymogi towarzyskiej etykiety.

Ale nie dziś.

Usiadłam znowu na kanapie, moja skóra była zaróżowiona i wilgotna. Luis zerknął na mnie z boku. Nie na moją twarz. Na cienką bawełnianą tkaninę, pod którą sterczały moje sutki, stwardniałe pod wpływem chłodniejszego powietrza i pod wpływem jego gwałtownego zainteresowania.

Nadal nic nie mówiłam. On też milczał. Uniósł brwi i upił ostatni łyk trunku, a potem odstawił szklankę.

– Cass – powiedział miękko. – Nie jestem pewien, czy powinniśmy to robić.

– Dlaczego? – zapytałam. Ułożyłam się bokiem na miękkich poduszkach i spojrzałam mu prosto w oczy. – Chcesz, żebym była człowiekiem, ale się opierasz, kiedy próbuję.

Luis roześmiał się niepewnie.

– Tak, opieram się z całych sił. Akurat! Proszę pani, gdybym się opierał, nie piłbym tyle whisky i wykopał cię do diabła z mojego domu.

Zmarszczyłam brwi, próbując dokładnie zrozumieć jego słowa, niejasne poprzez ciepłą, nieuchwytną błogość, która krążyła w moim ciele.

– Ale tego nie zrobiłeś.

– Zauważyłaś.

– Ale nie jesteś pewien…

– Niezdecydowanie to ludzka cecha, Cass. Musisz się do niej przyzwyczaić. Wyrzucą mnie na zbity pysk z Klubu dla Facetów, jeśli będę teraz udawał cnotliwego przy pijanej gorącej kobiecie, która usiłuje zedrzeć mi spodnie.

Powiedział „przy kobiecie”, nie „przy dżinnie”. Miało to dla mnie znaczenie. Zniknęła jakaś bariera między nami, o której istnieniu ledwie miałam pojęcie. Nie wiedziałam, dlaczego tak się stało. Oczywiście mógł to być wpływ alkoholu, ale mogła to być również konsekwencja wielogodzinnego maksymalnego skupienia na ratowaniu małego dziecka w szpitalu… albo, po prostu, od pewnego czasu oboje o tym myśleliśmy, lecz nie chcieliśmy się do tego przyznać.

Zsunęłam się z kanapy i tak gwałtownie odepchnęłam stolik do kawy, że otwarta butelka whisky zatańczyła chwiejnie na blacie; wyciągnęłam rękę, żeby ją złapać i postawić, zanim się wyleje. Podniosłam ją do ust i przechyliłam, cały czas patrzyłam Luisowi prosto w oczy. Jedwabiste, płynne ciepło rozlało mi się w ustach. Przytrzymałam je tam przez chwilę, zanim połknęłam.

Odstawiłam butelkę i usiadłam okrakiem na udach Luisa. Opadłam całym ciężarem na jego napięte ciało i oparłam się wygodnie o niego. Trwaliśmy blisko siebie, tak naprawdę nigdy jeszcze nie byłam aż tak blisko niego.

Wydał z głębi gardła okrzyk zaskoczenia. Poczułam, jak napinają się jego mięśnie, jakby całym sobą walczył z własnymi pragnieniami.

– Jeśli uważasz mnie za nieatrakcyjną – powiedziałam – to każ mi odejść.

Było oczywiste, że go pociągam. Przyciskałam całym ciężarem jego biodra. Trudno byłoby zaprzeczać prawdzie. Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Czułam, jak mocno bije mu serce. Widziałam pulsowanie żyłki na skroni. Kropla potu spłynęła w dół po lśniącej skórze krtani. Patrzyłam, jak się zsuwa w pośpiechu i zdecydowanie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy jej nie zlizać.

– Przemawia przez ciebie whisky – stwierdził. – Jutro znienawidzisz nas oboje. Roześmiałam się cicho.

– Nie potrzebuję whisky, żeby kogoś znienawidzić – odparłam. – Nienawiść to mój normalny stan ducha. Bardzo dobrze o tym wiesz.

Luis dwukrotnie uderzył tyłem głowy w poduszki kanapy, a potem otworzył oczy i spojrzał na mnie. Wydawało mi się, że odległość między nami maleje, choć żadne z nas się nie poruszyło.

– Przedtem chciałem cię znienawidzić – powiedział. – Próbowałem. Kiedy Manny umarł… Miał prawo, aby mnie przeklinać. Widziałam, jak padają Manny i Angela, oboje śmiertelnie ranni. Zamiast tak jak Luis rzucić im się na pomoc, aby ratować ich życie, pobiegłam za krzywdzicielami moich przyjaciół. Wybrałam zemstę zamiast litości. Posłuchałam instynktu dżinna i pozostawiło to w mojej duszy wciąż niezagojoną ranę.

Ból zwielokrotniała świadomość, że nawet gdybym postąpiła tak jak Luis, nawet gdybym wykorzystała wszystkie swoje umiejętności i moce, moi ranni przyjaciele najprawdopodobniej i tak by umarli. Luis dobrze o tym wiedział.

– Chciałem cię znienawidzić – powtórzył miękko. – Ale nie mogłem. Po prostu zbijasz mnie z tropu…

– Zbijam cię z tropu? – powtórzyłam. Podobało mi się to określenie. – Dlaczego? Próbuję mówić to, co myślę.

– Co ty powiesz? – Jęknął, gdy zatoczyłam koło biodrami, ocierając się o niego. – Święci pańscy! Nie rób tego!

– Protestujesz, bo chciałabym cię dotykać? Zdjąć ci ubranie i wszędzie cię dotknąć? Dokładnie cię poznać? – Nie byłam pewna zasad, jakie obowiązują ludzi w tej materii, ale Luis nie wyglądał na obrażonego. Pochyliłam się bliżej, powoli i objęłam ramionami jego szyję. Skóra była gorąca i napięta. – Czy dlatego, że chcę poczuć twoje ciało na swoim? Twoje pragnienia przelewające się w moje żyły?

– Cass – powiedział niepewnie, a potem wziął głęboki oddech i odezwał się zupełnie innym tonem: – A co tam, do diabła! Wszystko jedno…

I pocałował mnie.

Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po tym spotkaniu skóry, ale moje ciało wiedziało za mnie. W jednej chwili w moim umyśle zapłonęło białe światło, nie myślałam o niczym, o niczym oprócz ciepłego, wilgotnego dotknięcia jego warg. Chwycił mnie mocno w pasie i gwałtownie przyciągnął do siebie. To był pojedynek. To była kapitulacja. Oszałamiająca mieszkanka instynktu, potrzeby i emocji. Zadrżałam i rozchyliłam wargi pod naciskiem jego języka. Przesuwał dłoń powoli wzdłuż mojego kręgosłupa, musnął delikatną skórę na karku i objął tył głowy w pierwotnej pieszczocie.

Lekko unosiłam się nad jego ciałem. Nagle moje kolana rozsunęły się, jakby z własnej woli, i zniknął ten ostatni dzielący nas centymetr. Luis jęknął bez tchu w moje usta, a ja, ocierając się o niego, zaczęłam przesuwać biodrami w przód i w tył. Czysty, dziki instynkt kierował moim ciałem, zapisany na stałe w DNA przez setki tysięcy lat współżycia ludzi. Ja też traciłam oddech.

Pocałunek stawał się coraz głębszy, czas zwolnił, mierzony coraz szybszymi uderzeniami serca. To wszystko było dla mnie nowe. Głaskałam go, szukałam miejsc, gdzie jest gorętszy, zimniejszy, delikatniejszy, jędrniejszy. Zbadałam jego długie ramiona, dotykałam twardych mięśni.

Nagle poczułam poruszające się we mnie nieznane ciepło. Nie pochodziło od moich przebudzonych nagle ludzkich pragnień, lecz od niego, przenikało przez ogniwo, które podtrzymywało moje życie i moc. Wpływało przez rozżarzoną do białości siatkę nerwów, gromadziło się i wywoływało rozkosz, która sprawiła, że jęczałam wprost w usta Luisa. Byłam zagubiona i na wpół świadoma. Ogarnęła mnie niezwykła błogość – niebezpieczna nie dlatego, że docierały do mnie pochodzące od Ziemi moce Luisa, ale z powodu załamywania się jego samokontroli.

– Zawsze tak jest? – zapytałam między gwałtownymi oddechami. Dłuższą chwilę trwało, zanim znalazł właściwe słowa.

– Czasem – z trudem odpowiedział. – Między bardzo silnymi Strażnikami, ale inaczej. Nie było to do końca dla mnie zrozumiałe, ale zaciekawiło mnie. Przesunęłam czubkiem palca wzdłuż jego ramion i nagle zobaczyłam moc przepływającą między nami, na tyle potężną, że zostawiła złoty ślad w miejscu dotknięcia.

Roześmiałam się, ujęłam w palce kołnierzyk koszuli Luisa i ściągnęłam mu ją przez głowę, odsłaniając jego pierś. Miał skórę koloru ciemnego miodu, a mięśnie mocne i napięte. Odkryłam na jego torsie więcej tatuaży niż na ramionach, chociaż symbole plemienne niewiele dla mnie znaczyły, zwróciłam tylko uwagę, że były w intensywnym kolorze indygo i kontrastowały z resztą ciała.

Nagle poczułam na sobie dłonie Luisa. Gładził mnie niespokojnie, dłużej zatrzymując się w talii.

Przesunął ręce w górę i do środka. Przykrył moje drobne piersi, ogrzewając je przez cienki materiał koszulki.

Nie uciekając przed skupionym spojrzeniem ciemnych oczu Luisa, ściągnęłam z siebie koszulkę i rzuciłam na podłogę na jego koszulę. Zaskakiwała różnica odcieni naszej skóry. Wydawała mi się piękna… Moja mleczna na tle jego miodowej. Moja skóra zaczęła pulsować opalizującymi kolorami, jakie chyba nie istniały w świecie ludzi. Spojrzał na swoje dłonie przykrywające moje piersi. Kciukami musnął stwardniałe sutki. Nagle przeszył mnie dreszcz, który pojawił się gdzieś głęboko we mnie.

Ciała. Instynkty. Brak kontroli nad nimi przerażał mnie.

– Cass – wyszeptał. Wyczułam w jego głosie, że z trudem panuje nad tym samym impulsem, który także i mnie zadręczał. – Cassiel…

Pocałowałam go i nagle staliśmy się jednością, nieprzerwaną ekstazą światła i dźwięku, mocy, ciał. Wiedziałam, że to jeszcze nie wszystko. Moje ciało pragnęło czegoś więcej, żądało, wołało o to.

Luis się przekręcił i jednym, gwałtownym ruchem położył mnie na kanapie. Moje dłonie pośpieszne szarpały zapięcie spodni, bo wiedziałam tylko jedno, liczyło się tylko pragnienie, aby poczuć jego skórę na sobie, gorącą i wilgotną.

Nagle wokół nas powiało zimnem. Usłyszałam trzask energii, który przebił się nawet przez otaczającą nas mgłę pożądania. Stało się tak, jakby całe ciepło zostało usunięte z powietrza i skupione w jednym miejscu. Poczułam to wcześniej od Luisa i zdołałam zepchnąć go z punktu uderzenia, przerzucając go przez oparcie kanapy.

Krzyknął ze zdumienia. Zanim upadł na podłogę z drugiej strony, przetoczyłam się w innym kierunku, z kanapy na podłogę, po drodze odsuwając gwałtownie stolik do kawy. Butelka whisky przewróciła się i wylała.

Błyskawica przecięła pokój, powodując eksplozję wszystkich kontaktów elektrycznych i uderzyła w kanapę. Było to jednorazowe uderzenie; moce skierowane przez linie energetyczne spowodowały natychmiastowe zwarcie i wysadzenie korków, ale atak przeprowadzony z czterech stron zostawił na całej długości kanapy głębokie, dymiące wypalone dziury.

Zanim zniknęły białoniebieskie powidoki, przekręciłam się i wstałam. Zerknęłam na płonącą kanapę, pochyliłam się i sięgnęłam po koszulkę. Wciągnęłam ją na siebie, a potem zarzuciłam na plecy skórzaną kurtkę. Luis powoli wstawał po drugiej stronie kanapy, ciężko oddychał i rozglądał się oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.

– Ktoś właśnie próbował nas zabić – stwierdziłam.

– Żartujesz. Naprawdę? – Obszedł kanapę, podniósł koszulę z podłogi i włożył przez głowę. – Strażnik Pogody, zgadza się?

– Prawdopodobnie.

– To nie będzie jedyna próba. – Zerknął na kanapę, popaloną i dymiącą, a potem na poczerniałe kontakty w ścianach. Oczywiście, w domu nie było prądu. – Cholera! Mogę się pożegnać z wypłatą z polisy ubezpieczeniowej. Ustaliłaś, gdzie może być ten dureń?

Bez najmniejszego trudu przeszliśmy od intymności do profesjonalnej czujności. Poczułam, jak Luis usuwa ze swojej krwi alkohol. Po chwili zrobił to samo z moją krwią. Dopilnował, abyśmy oboje byli gotowi do walki. Podeszłam bokiem do okna, ale nie zauważyłam na ulicy niczego niepokojącego; Luis przeniósł swoją świadomość z ciała na wyższą płaszczyznę rzeczywistości, którą Strażnicy i dżinny nazywają sferą eteryczną. Byłam z nim związana, dlatego mogłam za nim podążyć. I tak przeniosłam się do egzystencji słabiej umocowanej w zwyczajnej rzeczywistości, a bardziej związanej ze sferą mocy. Wszystkie elementy składowe świata ludzi są do pewnego stopnia obdarzone mocą. Czy jest to iskra, czy potop, zależy od ich historii i dziedzictwa. Ludzie objawiają się wyraźnie w eterze; w końcu poprzedzają ich w historii długie linie przodków. Wielu z nich było obdarzonych niezwykłą energią, choć ich potomkowie często o tym nie wiedzą. Objawiają się tam również nieświadomie. Zatem postać w eterze więcej mówi o prawdziwej naturze człowieka niż postać fizyczna.

Luis eteryczny niewiele się różnił od swojego zwykłego ciała, tylko tatuaże ognia na ramionach płonęły czerwienią i poruszały się jak prawdziwe płomienie. Uderzyło mnie, że w sferze eterycznej bardzo przypominał dżinna. Zaskakiwało jego poczucie mocy i zdecydowanie. Ostatnio zwiększył swoje moce, ale nie potrafiłam powiedzieć, czy stało się tak dzięki związkowi ze mną, czy na skutek osobistej tragedii.

Jako dżinn ukazywałam się w eterze mniej wyraziście, ale byłam umocowana w ludzkim ciele, a więc musiałam mieć i tutaj jakiś kształt. Sama nie mogłam go zobaczyć, a na tej płaszczyźnie nie było luster. Domyślałam się, że wyglądam tak jak w świecie ludzi. W końcu ten kształt był do pewnego stopnia skutkiem mojego własnego wyboru.

Unosiłam się blisko Luisa, a jego eteryczna postać ujęła mnie za rękę. Poczułam nieokreślone zespolenie łączącej nas mocy i poszybowaliśmy razem w górę, wysoko, ku budzącym zawrót głowy przestworzom. Albuquerque znalazło się pod nami, rozłożone jak mapa, ale płonęło nie fizycznym światłem, lecz energią eteryczną. Historia gromadziła się i świeciła w starszych budynkach fioletem i zielenią. Stare bitwy i zbrodnie plamiły mapę ostrą czerwienią. Łatwo było znaleźć cel naszych poszukiwań mimo zamieszania… Iskrę mocy w jedynym, niepodobnym do innych kolorze. Strażnika idącego ulicami. Widziałam także biały blask naszych postaci. Atakujący Strażnik był blisko, lecz nie na tyle blisko, aby znaleźć się w zasięgu naszego fizycznego wzroku. Strażnicy Pogody często bywali niewidoczni.

Przyglądaliśmy mu się, gdy Strażnik sięgnął po moc, zebrał ją z otaczającego go świata, zwinął w czarny wir i rzucił za siebie, uderzając dokładnie w cel. Nie był nim dom, w którym pozostały nasze fizyczne postaci.

Skierował cios do góry, w ciepły, stabilny, pokrywający miasto front atmosferyczny. Niewiele znalazło się w nim mocy, którą Strażnik mógłby wykorzystać, ale wszystkie chmury zawierały zgromadzoną energię i znajdowało się tam jej dość, aby wszystko zmienić.

Strażnik z trzaskiem wywoływał burzę, pracował w prymitywy, brutalny sposób, który zdradzał niedostatki wyszkolenia. Wydawało się nam to dziwne, ponieważ Strażnicy Pogody działali bardzo dokładnie; musieli być precyzyjni, wykorzystywali bowiem ogromne i zmienne siły, które błyskawicznie mogły się wymknąć spod kontroli nawet obdarzonego dużą mocą użytkownika.

Luis w milczeniu wskazał miejsce, w którym znajdował się Strażnik. Oboje poszybowaliśmy w dół poprzez migoczące warstwy mocy i barw. Powrót do naszych ciał był jak budzący zawrót głowy upadek. Przez chwilę poczułam się zdezorientowana, a potem osiadłam w swoim ciele, odwróciłam się i pobiegłam za Luisem do tylnych drzwi małego domku. Uderzył w nie pierwszy, wyłamując je z trzaskiem, tak że zakołysały się na zawiasach. Zeskoczył po trzech betonowych schodkach, które prowadziły na podwórko z ubitej ziemi z rzadka porośniętej trawą. Z tyłu zamiast ogrodzenia wisiał metalowy łańcuch, a za nim dostrzegliśmy uciekającą postać w czarnym płaszczu.

Nad naszymi głowami kłębiły się szare, niespokojne chmury. Przeszywały je błyskawice, na razie zbyt przypadkowe, aby były niebezpieczne, ale stopniowo nabierały mocy, która już mogła okazać się groźna. Zwróciłam uwagę na ryzyko, ale nie mieliśmy dużego wyboru; Strażnik Pogody mógł z chirurgiczną precyzją zburzyć dom stojący za naszymi plecami, a my niewiele mogliśmy zrobić, żeby go powstrzymać. Moce Luisa miały służyć przywracaniu spokoju, życiu, uzdrawianiu; mogło mu ich zabraknąć, żeby złagodzić działanie bardziej zmiennych, niszczących mocy powietrza i wody.

Z tyłu była furtka zamknięta na kłódkę. Luis wyciągnął rękę i prawie bez wysiłku ją zmiażdżył, wcześniej jednym impulsem mocy sprawił, że metal stał się kruchy i łamliwy. Wybiegliśmy w boczną alejkę. Walały się tu stosy śmieci – pudeł, puszek i plastikowych toreb czekających na wywiezienie przez służby miejskie. Panował porażający odór. Po pierwszym duszącym oddechu przysięgłam sobie, że przestanę oddychać do chwili, gdy minę te wyziewy. Przysięga była pozbawiona sensu, ale sprawiła, że poczułam się lepiej.

Luis znakomicie biegał, szybko mnie wyprzedził, omijał śmiecie i cuchnące kałuże pojawiające się od czasu do czasu na naszej drodze. Zacisnęłam zęby i zmusiłam się do większego wysiłku. Błyskawicznie zmniejszyłam dzielący nas dystans. Dogoniłam Luisa w chwili, gdy znaleźliśmy się na końcu alejki. Przestałam wstrzymywać oddech i nagle zaczerpnęłam tchu, wciągając do płuc słodkie, czyste powietrze. Rozejrzeliśmy się oboje po ulicy, szukając śladów Strażnika, którego ścigaliśmy.

Stał nieruchomo przecznicę dalej i wpatrywał się w niebo. Dotknęłam ramienia Luisa, żeby zwrócić jego uwagę, wtedy Strażnik wyciągnął rękę w górę we władczym geście. Różowa błyskawica wyskoczyła z niskich szarych chmur, wylądowała na lewej dłoni Strażnika i ruszyła z prawej dłoni… prosto na nas.

– Na dół! – krzyknął Luis i oboje padliśmy na chodnik, gdy energia z sykiem pomknęła w naszą stronę. Mieliśmy niewielką przewagę: Strażnik nie do końca panował nad energią, chociaż, miał jej w nadmiarze. Nie potrafił zmienić kierunku uderzenia. Energia ominęła nas, trafiła natomiast i zwęgliła metalową wiatę za naszymi plecami, wytapiając na środku szeroką, dymiącą dziurę.

Luis, nie odrywając spojrzenia od Strażnika, uderzył o chodnik otwartą dłonią tuż obok swojej głowy. Linia mocy rozdarła ziemię, unosząc ją jak wzburzoną falę oceanu, rozbijając chodnik i usuwając wszystko na swojej drodze. Szarpnęła chodnik, na którym stał Strażnik, podrzuciła go i przewróciła, potoczyła nim na rzadki trawnik na czyimś podwórku. Trawa nie dawała dużych możliwości, była cienka, krucha i źle podlewana. Wlałam w nią energię, zmuszając do wyrośnięcia długich, śliskich pnączy, które owinęły się wokół bijących powietrze nóg Strażnika. Nie mogły go przytrzymać, lecz powinny spowolnić jego bieg.

Luis rozmiękczył ziemię w grzęzawisko, które pochwyciło nogi Strażnika, tak by górna część ciała, nie zatonęła. Po kilku chwilach Strażnik ugrzązł, stopy i łydki zapadły się w miękkie błoto, a gdy stwardniało, znalazł się w pułapce. Luis podał mi rękę i pomógł wstać. Przeszliśmy przez ulicę do miejsca, w którym bezradny Strażnik Pogody tkwił, unieruchomiony przez ziemię. Dyszał ciężko. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Spojrzeliśmy na siebie. Nie wiem, jaki miałam wyraz twarzy. Luis wydawał mi się przerażony. To tylko chłopiec, mówiły jego oczy.

Chłopiec, który dwukrotnie usiłował nas zabić. Byłam mniej od Luisa przerażona, a bardziej zainteresowana powodem ataku.

Przykucnęłam obok chłopca i dokładnie mu się przyjrzałam. Był typowym dwunastolatkiem: o zbuntowanym spojrzeniu i dziecinnej, pozbawionej wyrazu twarzy. Czarne oczy, czarne włosy, w odcieniu bardzo podobnym do tego, który miał Luis. – Jak masz na imię? – zapytałam. Odpowiedział po hiszpańsku. Łatwo było się domyślić treści jego tyrady, zwłaszcza że słowom towarzyszył agresywny gest ręki. Poczułam, że znów zbiera moc z chmur wiszących nad naszymi głowami.

Wyciągnęłam rękę, stuknęłam palcem wskazującym w jego czoło i przerwałam mu próbę skoncentrowania się. Moc zawirowała chaotycznie, a dziecko zaskoczone spojrzało na mnie i zamrugało oczami.

– Imię – powtórzyłam.

– Candelario – powiedział. – Puta. Uniosłam brwi.

– Candelario – powtórzyłam za nim. – Domyślam się, że to drugie słowo nie jest twoim nazwiskiem. Luis odezwał się zza moich pleców.

– Nie, chyba że nazywa się dziwka. Znów stuknęłam w czoło dziecka-Strażnika.

– Przestań. Mogę cię zabić, jeśli będę chciała. Wiesz o tym? Rozwiało się jego skupienie. Poczułam, jak rozpływają się zbierane przez niego moce.

– Co z tego? – spytał wyzywająco. – Zabij mnie, to nieistotne. Zadrzesz z nią. Dobrze wiedziałam, że mówi o Perle. O mojej dawnej siostrze, dżinnie. O moim wrogu. O mojej zdobyczy.

Przynajmniej kiedyś tak myślałam. Perła, obłąkana i drapieżna, kiedyś w ataku zazdrości i szaleństwa zmiotła z powierzchni Ziemi całą rasę prymitywnych ludzi. Już dawno, zgodnie z prawem, powinna zostać zgładzona, zniknąć z Ziemi. Zadbałam o to. Mimo to żyła dalej, czerpała jak pasożyt od Strażników coraz większe siły i moc. Od wszystkich porwanych dzieci.

Candelario przypominał Pammy. Był ofiarą, choć prawdopodobnie nic o tym nie wiedział i nigdy by się z tym nie zgodził. Wierzył, że został wybrany jako specjalny, zaufany żołnierz do prowadzenia wojny ze złem. Perła przekonała wielu. Była to częsta słabość ludzkiego charakteru. Ludzie łatwo dawali się oszukiwać tym, którzy im źle życzyli. Rozkładali się od środka pod wpływem przekonania o własnej cnocie.

– Gdzie ona jest? – zapytałam chłopca. Splunął na mnie. – Wykorzystuje cię. Nie jest twoją opiekunką.

– Nie masz o niczym pojęcia! – krzyknął. – Puśćcie mnie albo ona was wszystkich pozabija!

– Wątpię – odpowiedziałam. – Już by to zrobiła, gdyby mogła. Coś poruszyło się we wnętrzu chłopca. Zmiana była tak silna, że wydawało nam się, że chłopiec zaczął rosnąć.

Wyostrzyły się rysy jego twarzy, wydoroślały. Stały się teraz podobne… do kogoś innego.

– Wątpisz? – rozległ się zupełnie inaczej brzmiący głos, choć do mówienia wykorzystywał struny głosowe chłopca. – Naprawdę w to wątpisz, moja siostro? Myślałam, że lepiej mnie znasz.

Perła. Perła wcieliła się w dziecko. Wstrzymałam oddech. Poczułam ciepłe palce Luisa zaciskające się na moim ramieniu. Położyłam dłoń płasko na rozgrzanej ziemi, czerpałam moc i przekazywałam dalej poprzez łączące nas ogniwo. Przygotowywałam się na zbliżające się uderzenie.

Oczy chłopca wciąż były czarne, ale znikł z nich gniew podrostka. Było tam coś gorszego. Skoncentrowana złośliwość. Prawdziwe zło.

– Wysyłasz swoje wojska bez przygotowania – powiedziałam jej. – Wiesz, że jego atak był niedokładny.

– Nie interesuje mnie subtelność – stwierdziła Perła. – Powinnaś już to o mnie wiedzieć, Cassiel. Wiedziałam. Aż za dobrze.

– Dlaczego nie przyjdziesz po prostu do mnie? Ja jestem twoim wrogiem, nie ten człowiek.

– Mylisz się – powiedziała, a w jej słowach zabrzmiał tak głęboki, odwieczny gniew, że zadrżałam. – Wszyscy są moimi wrogami. Nie wątp we mnie, siostro moja. Zniszczę ten świat i wszystko, co w nim żyje. Jesteś głupia, jeśli sądzisz inaczej.

Mówiąc to, zniknęła. Po prostu… zniknęła, nie zostawiając po sobie śladów. Nie wytłumaczyła swojego postępowania. Nigdy nie tłumaczyła i nie miała takiego zamiaru. Musiałam się, domyślać mrocznych motywów, którymi kierowała się, realizując swoje plany. Ale musiały one wziąć swój początek tak jak dawniej z nienawiści i zazdrości.

Wszyscy to odczuliśmy, gdy uderzyła w owianych mgłą zapomnienia czasach. Zabiła w jednym ułamku sekundy prawie milion myślących istot. Było to morderstwo w boskiej skali; milion dusz krzyczało z bólu i przerażenia. To wydarzenie zniszczyło umysł Perły, a raczej resztki, które z niego zostały. Rozrywała na strzępy otaczający nas wszechświat, niszczyła to, co nigdy nie powinno zostać zniszczone. To, czemu brakowało zdolności samowyleczenia.

Zgładziłam Perlę, a raczej tak mi się wydawało. Byłam wśród dżinnów pierwszą morderczynią. Pierwszą, która zabiła jedną z nas.

Jak na ironię, ocalały resztki nasienia Perły, w jakiś sposób zapuściły korzenie w nowym gatunku, który wypełnił pustkę powstałą na planecie po jej zbrodni. Perła ukryła się wśród ludzkich istot. Ludzkość stała się źródłem jej mocy.

Dlatego Astuin, przywódca prawdziwych dżinnów, rozkazał mi powtórzyć nie moją zbrodnię, lecz Perły. Zgładzając ludzkość, zniszczyłabym raz na zawsze Perłę. Wierzył w to i prawdopodobnie miał rację.

Gdybym wykonała rozkaz, stałabym się potworem. Gdybym nie podjęła działania, Perła mogłaby wykorzystać moc wyssaną z ludzi, aby zniszczyć mój lud. Wybory.

Candelario powrócił do nas i nadal spoglądał buntowniczo. Zrozumiałam, że nie miał żadnego pojęcia, co przed chwilą powiedział, a raczej co powiedziała ukryta w nim Perła. Wykorzystała go jak zdalnie sterowane narzędzie. Chowała się w nim, w nich wszystkich, jak wirus.

Wtedy sobie uświadomiłam, że nie był to prawdziwy atak. Candelario okazał się prymitywnym instrumentem, choć potężnym, to słabo przygotowanym. Został pewnie sklasyfikowany jako nieudana próba. Perta spisała go na straty. Wysłała do mnie, spodziewając się, że zostanie zniszczony.

Spojrzeliśmy z Luisem na siebie. Podłożyłam dłoń pod głowę chłopca. Udawał odważnego, ale cały aż się spocił. Poczułam na palcach lepką wilgoć.

– Śpij – rozkazałam, wzięłam od Luisa niewielką ilość mocy i skierowałam w nerwy Candelaria. Chłopiec się rozluźnił, jego głowa zaciążyła na mojej dłoni. Luis rozmiękczył ziemię wokół jego stóp, a ja wyciągnęłam go z grzęzawiska. Trawa uporczywie owijała się dookoła nóg chłopca, ale w końcu udało mi się ją przekonać, aby go puściła. Położyłam Candelaria plecami na trawie i spojrzałam na Luisa.

– Co teraz? Chłopiec był przeciwnikiem, którego raczej nie należało zostawiać na tyłach. Może nie grzeszył bystrością, ale czułam, że mógł się okazać nieprzejednany. Gdyby nawet nie zdołał skrzywdzić nas, zagroziłby ludziom z naszego otoczenia. Niewinni dostaliby się pod ostrzał mocy, którego przyczyn by nie rozumieli. Luis milczał przez chwilę.

– Zadzwonię do Marion – powiedział po namyśle. Marion Braveheart. Wiedziałam, co to oznacza. Była potężną, działającą samodzielnie Strażniczką. Zostawiono ją do kierowania nieliczną ekipą adeptów, którzy pozostali w terenie, gdy tymczasem większość Strażników zajmowała się innym zagrożeniem. Nie miałam pojęcia jakim ani nic mnie to nie obchodziło. Nie była to moja sprawa.

Marion Braveheart kierowała również oddziałem Strażników nadzorujących ludzi obdarzonych mocami. Byli policją, sądem, ławą przysięgłych i w razie potrzeby oddziałem egzekucyjnym.

Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Musieliśmy ją zawiadomić. Tylko jej oddział mógł sobie poradzić z chłopcem, bez konieczności zabicia go.

Luis odwrócił się, żeby zadzwonić przez komórkę, a ja dokładniej przyjrzałam się leżącemu na ziemi chłopcu. Był chudy, lecz nie chorobliwie. Nie zauważyłam ran ani sińców. Nie maltretowano go albo robiono to w sposób, który nie pozostawiał śladów. Mimo to wyczuwało się w nim jakąś rozpacz, ciemność. Zastanawiałam się, czy Candelario rozumie, jak niewiele znaczy dla tej, której rozkazy z taką gorliwością wykonuje.

Przeszukałam kieszenie jego płaszcza, wyciągając paczkę gumy, mały telefon komórkowy, bilet autobusowy wskazujący, że chłopiec niedawno przyjechał do miasta, przybył do Albuquerque z Los Angeles, które, jeśli dobrze pamiętałam, leżało w Kalifornii. Wiele godzin drogi stąd. W innej kieszeni znalazłam chudy, całkiem nowy portfel z kartą biblioteczną z jakiejś miejscowości o nazwie San Diego i kilkoma zielonymi banknotami. Nie było w nim rzeczy, które ludzie, tacy jak Luis, zazwyczaj nosili w portfelach – żadnych plastikowych kart, skrawków papieru, paragonów z zakupów. Tylko gotówka i jedna zwyczajna karta.

Podałam ją Luisowi, gdy ten skończył rozmawiać. Przeczytał, marszcząc brwi.

– San Diego?

– Co jest w San Diego? – zapytałam.

– Wspaniałe wybrzeże, duża baza marynarki wojennej, piękna pogoda. Poza tym nie mam pojęcia. – Oddał mi kartę. – Marion wyśle zespół, który przejmie chłopca i zaopiekuje się nim. Sprawdzą, co z nim zrobiono. Dwanaście lat to stanowczo za wcześnie na używanie takiej mocy, jaką on dysponuje. Mógł zrobić sobie krzywdę.

Nie miało to znaczenia, czy skrzywdziłby siebie. Mógł z całą pewnością nieuchronnie sprowadzić tragedię na swoje otoczenie. Candelario był zbyt potężny, a brakowało mu szkolenia i opanowania dorosłego Strażnika. (Choć od czasu do czasu zastanawiałam się, jakie to miało znaczenie, skoro tak wielu Strażników zachowywało się jak rozkapryszone dzieci).

– Długo będziemy czekać na ich przyjazd?

– Żartujesz, prawda? Wszędzie brakuje ludzi. Marion musi wysłać zespół aż z Los Angeles. Wsiądą w samolot, ale mimo to dotrą tu najwcześniej jutro. A dopóki się nie zjawią, musimy go trzymać w lodzie.

Nie zrozumiałam wyrażenia „w lodzie”. Dopiero gdy skonfrontowałam je z rzeczywistością, uznałam, że chodzi o to, by trzymać go pod kontrolą i powinien pozostać nieprzytomny.

– A czy to nie jest porwanie?

– Jasne, że jest – Luis zgodził się ze mną. – Jeśli ktoś zgłosił zaginięcie tego chłopca. Możliwe, że go szukają, ale nie powinniśmy go oddawać rodzicom w tym stanie. Przeszedł pranie mózgu tak jak pozostałe dzieci Perły. Może ludzie Marion będą umieli go przeprogramować i dezaktywować jego moce do czasu, aż do nich dorośnie. Było to pozytywne rozwiązanie. Istniało jeszcze inne, prawdopodobne… Może okazać się, że Strażnicy będą musieli całkowicie pozbawić mocy Candelaria, aby mieć pewność, że nie zrobi krzywdy sobie ani nikomu innemu.

Żadne z nas nie mogło sobie pozwolić na osobiste zainteresowanie rehabilitacją chłopca. Isabel, przypomniałam sobie. Isabel musi ocaleć. Córka Manny'ego i Angeli, bratanica Luisa. Było jeszcze coś, co dotyczyło także mnie, choć z niechęcią się do tego przyznawałam. Nie miałam odwagi określić tego stanu dokładniej. Stwierdzałam tylko, że miałam kontakt z tym dzieckiem.

Coś więcej sugerowałoby istnienie więzi z tym pół-życiem w ludzkiej postaci, a nie byłam jeszcze gotowa na prawdziwe zbadanie głębi tych kontaktów.

Żadne rozważania nie rozwiązywały problemu chłopca leżącego u moich stóp.

– Co z nim zrobimy? Luis wzruszył ramionami.

– Chyba zabierzemy go do domu – powiedział. – Możesz nas osłonić? – Myślał o osłonieniu przed wścibskimi spojrzeniami. Zrobiłam to już wcześniej, kiedy sobie uświadomiłam, co mogliby sobie pomyśleć o nas przechodzący tędy ludzie. Nie staliśmy się niewidzialni, bo przechodnie nas widzieli, lecz nie zauważali. Nie zachowywali o nas żadnych wspomnień.

Na moje kiwnięcie głową Luis wziął na ręce bezwładnego chłopca. Przeszliśmy spokojnie przez ulicę, ruszyliśmy boczną alejką, gdzie znowu musiałam wstrzymać oddech i dotarliśmy na podwórko domu Luisa. Zamknęłam kłódkę na furtce, naprawiłam uszkodzenia i weszłam za Luisem do środka.

Zaniósł chłopca do pokoju Isabel. Nadal było w nim pełno gromadzonych przez nią skarbów i kolorowych zabawek. Położył dziecko na łóżku, na pościeli z postaciami z kreskówek. Zaskakująco delikatnie zdjął mu buty, postawił obok łóżka, a potem czubkami palców dotknął jego czoła. Wyczułam, że narzucony przeze mnie sen stał się głębszy.

Na pewno się nie obudzi przez kilka godzin.

– Powinniśmy go związać, jeśli nie zamierzasz pilnować go przez cały czas – powiedziałam.

– Świetnie! Porwanie i uwięzienie. Chyba mogliby nam doliczyć atak na nietykalność cielesną, ponieważ przez nas stracił przytomność.

– Próbował nas zabić. – Spojrzałam w kierunku saloniku. – I spalił twoją kanapę.

– A więc wszystko w porządku. – Luis westchnął i usiadł na kruchym, białym stołeczku, ozdobionym drobnymi różowymi kwiatuszkami, który w ogóle się dla niego nie nadawał. – Mówię poważnie, Cass, stąpamy po cienkim lodzie. Ten mały mógłby pozwać nas za porwanie, odurzenie, uwięzienie. Jeśli nie będziemy ostrożni, możemy trafić na długo do więzienia.

– Zaatakował nas.

– Naprawdę sądzisz, że ktoś w to uwierzy? To znaczy ktoś, kto tego nie widział? – Pokręcił głową. – Musimy go stąd zabrać, zanim się obudzi.

– Jak to zrobimy, skoro Strażnicy dopiero jutro kogoś przyślą?

– Spotkamy się z nimi w pół drogi – zaproponował. – Położymy go na tylnym siedzeniu samochodu, przykryjemy kocem i ruszymy. Mam przeczucie, że jeśli tego nie zrobimy, przed wieczorem będziemy się pocić w celi.

Nie widziałam w tym nic groźnego; dysponowaliśmy takimi mocami, że w żadnym więzieniu by nas nie zatrzymano. Przynajmniej nie w więzieniu zbudowanym przez zwyczajnych ludzi.

Загрузка...