5.

Jako człowiek nie doświadczyłam niczego bardziej wyzwalającego od szybkiej jazdy na motocyklu o dużej mocy. Taka jazda przypomina w pewnym sensie istnienie w postaci dżinna; jest w niej pęd, moc, poczucie ledwie kontrolowanej dzikości. Połączenie wiatru na przemian bijącego i pieszczącego; Ziemi ukrytej pod warstwą powierzchni zbudowanej przez człowieka, a mimo to zachowującej własną moc, własny związek z życiem.

Jazda jest hałaśliwa i męcząca. Zanim przebyłam długą drogę międzystanową autostradą numer 40 biegnącą na zachód do Flagstaff, najadłam się tyle pyłu i kurzu, że wystarczyłoby na kilka ludzkich żywotów. Był środek nocy, prawie nic nie jechało oprócz wielkich ciężarówek, kursujących bez przerwy z towarami.

Zatrzymałam się na odpoczynek. Odczuwałam ludzkie potrzeby. Mogłam się obyć bez jedzenia, ale bez wody nie. Musiałam się jej napić i skorzystać z toalety. A te na stacji benzynowej sprawiły mi nieprzyjemną, szokującą niespodziankę. Nigdy przedtem nie zastanawiałam się nad wadami tak nieporządnie sprzątanych pomieszczeń. Nie tolerowałam brudu, dlatego zanim skorzystałam z toalety, zmarnowałam ładunek energii, aby umywalki, podłogi i porcelanowy sedes lśniły nieskazitelną czystością. Uznałam, że to o wiele mniej radykalna reakcja od prostego starcia tego budynku z powierzchni Ziemi. Przyznaję, że odczułam silną pokusę, aby tak postąpić, zwłaszcza po tym, jak sprzedawca zażądał słonej ceny za butelkę zimnej wody. Mimo to zapłaciłam bez słowa skargi. Nauczyłam się powściągliwości po naszych wcześniejszych kłopotach ze stróżami prawa. Mogłabym ich pokonać lub im umknąć, ale prościej było unikać zwracania na siebie uwagi.

Nie udało mi się jednak dotrzymać danego sobie słowa.

Przed stacją zatrzymała się hałaśliwie, z dudnieniem, flotylla motocykli, blokując mi wyjazd sprzed budynku. Miałam na sobie bladoróżową skórzaną kurtkę. Tamci motocykliści byli poubierani w czarne kurtki i spodnie nabijane gwoździami. Ich pojazdy wydawały się lepiej utrzymane od nich samych, zarośniętych, niedomytych i niezbyt przyjaznych, co sugerowały ich miny. Większość z nich to byli wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni; kilku niższych, chudszych siłą kontrastu sprawiało wrażenie jeszcze gorszych twardzieli.

Otoczyli moją victory ciasnym kręgiem.

Zachowali milczenie, gdy wyszłam z budynku stacji, wypijając po drodze resztę wody. Nie zwróciłam na nich uwagi i przeszłam między motocyklami do mojej victory, która przypominała lśniącą wyspę spokoju na morzu niechęci.

Kiedy mnie zobaczyli, nie było już najmniejszych szans, aby to spotkanie dobrze się skończyło. Spostrzegłam drapieżne uśmieszki, zmianę mowy ciała, błysk w oczach.

Mówiłam, oczywiście, o dobrym końcu dla nich.

Przełożyłam nogę przez siodełko, bez najmniejszego wysiłku wrzuciłam pustą butelkę do kosza stojącego w odległości dziesięciu metrów ode mnie.

– Ruszać się – powiedziałam po prostu. Roześmiali się.

– Świetna maszyna jak dla kobiety – odezwał się jeden z nich. – Na pewno dajesz sobie z nią radę? – Te słowa wywołały liczne propozycje, z czym jeszcze mogłabym lub chciałabym sobie poradzić.

Zamiast odpowiedzi odwróciłam się do mówiącego z szerokim, fałszywym uśmiechem.

– Ty również masz ładny rower. Ma przerzutki? – zapytałam. Kiedyś ktoś w ten sposób mnie obraził. Zignorowałam obelgę. Dopiero później Luis wyjaśnił mi ten złośliwy żart. Teraz już rozumiałam, dlaczego dumna istota ludzka może się poczuć urażona takim porównaniem. Dla mnie nic ono nie znaczyło.

Było jednak ważne dla tego człowieka, którego samoocena nierozerwalnie wiązała się z jego motocyklem. Motocykl był jego dumą, jego wizerunkiem.

– Coś ty powiedziała, suko?

– Chyba zaproponowałam, żebyście się ruszyli. – Może powinnam dodać „proszę”. Ale nie byłam w odpowiednim nastroju.

Człowiek, który ze mną rozmawiał, zsiadł z motocykla i zaczął przechadzać się wokół mnie. Nie odwróciłam głowy, żeby spojrzeć na niego, gdy stanął za moimi plecami. W takich sytuacjach, w obecności takiego stada drapieżców, lepiej sprawiać wrażenie całkowitej swobody i spokoju niż choć na chwilę okazać słabość.

– Nie potraktowałem z pogardą twojej maszyny, suko. Dlaczego musiałaś obrazić moją? To harley softail superglide, a nie jakiś cholerny schwinn. Na czym jeździsz? Na victory? Ten złom jeździ dopiero od niecałych dziesięciu lat. A mój harley jest w drodze dłużej, niż ty żyjesz.

Te słowa rozśmieszyły mnie.

– O, wątpię w to – powiedziałam i spojrzałam mu prosto w oczy. – Chcesz się ze mną bić? Teraz oni wybuchnęli śmiechem, szczerze i spontanicznie. Dało się w tym śmiechu usłyszeć cień groźby, która – skierowana do kogoś innego – musiałaby wywołać dreszcz strachu.

– Och, kotku, nie chcesz tego spróbować – powiedział. – Naprawdę nie chcesz. Uśmiechnęłam się.

– Skoro nie jesteś na tyle dorosłym mężczyzną, żeby się bić, to chyba powinieneś wsiąść na rowerek i stąd popedałować.

Wesołość ucichła. Uśmieszki zniknęły. Pozostał zimny, twardy gniew tak wielki, jak niebo nad naszymi głowami.

– Ostra z ciebie sztuka, suko – odezwał się przywódca bandy niskim głosem. – Powinienem ci sprawić solidne lanie. Nauczyć cię, że nie wolno pyskować.

Uniosłam brwi ze zdziwieniem.

– Chcesz mnie przestraszyć? – zapytałam. Kiedy nie zareagował od razu, podpowiedziałam mu: – Usiłuję tylko zrozumieć, o co wam chodzi. Jeśli liczysz, że mnie przestraszysz i dzięki temu poczujesz się ważniejszy, to oboje tracimy czas. Nie mogę sobie na to pozwolić. Śpieszę się. Jeśli będę musiała cię zabić, wolałabym to zrobić szybko.

Wpatrywał się we mnie uważnie przez chwilę. Potem jeden z jego ludzi trącił go w ramię i skinął głową, wskazując okap budynku. Znajdowała się tam kamera ochrony, o czym wiedziałam wcześniej. Przywódca spojrzał na nią, a potem zwrócił się do mnie:

– Wiesz, co? Masz dziurę w mózgu. Lepiej leć do swoich kryształów, promieni księżyca i piramid. Przestań się wtrącać do rzeczywistego świata, bo dostaniesz solidną nauczkę, na którą sobie zasłużyłaś. – Uśmiechnął się fałszywie. – Życzę miłego, pieprzonego dnia!

Nastąpiła cisza. Tylko podmuch wiatru od pustyni chłodził moją skórę i zwiewał mi jasne włosy na twarz, ale nawet nie mrugnęłam okiem. Nie zrobił tego też stojący naprzeciw mnie motocyklista.

Ci ludzie nie przypadkiem przetrwali i osiągnęli status wędrownych drapieżników. Intuicja ostrzegała ich, że mówię śmiertelnie poważnie i nie jestem kimś, z kim można bez konsekwencji się zabawiać. Ponieważ był milczący świadek zajścia – kamera – mogli albo odpuścić, albo zaczekać na właściwy moment.

Przywódca spojrzał na kolegów, wzruszył ramionami i szybko kiwnął głową. Ludzie blokujący mój motocykl wycofali swoje maszyny. Te skomplikowane manewry na niewielkiej powierzchni wykonali umiejętnie, z wdziękiem i sprawnie. Zostawili mi wolną drogę od mojej przedniej opony aż do autostrady.

– Dziękuję – powiedziałam. Obiecałam Luisowi, że częściej będę używała tych słów. Wydawało mi się, że to odpowiednia chwila, żeby spełnić obietnicę. Kopnięciem przywróciłam victory do życia, włożyłam kask, powoli wyprowadziłam motocykl na drogę, a gdy dotarłam do wolnej przestrzeni, otworzyłam przepustnicę do końca.

Za plecami usłyszałam gardłowy ryk. Zerknęłam we wsteczne lusterko, zobaczyłam ruszającą za mną całą bandę odzianych w czerń motocyklistów.

To tak. W końcu jednak uznali, że nadszedł odpowiedni moment. Sami wybrali. Wyraźnie dałam im do zrozumienia, że nie mam nastroju do zabaw, żeby poprawić ich samoocenę. Zastanawiałam się, jak najlepiej unieruchomić ich harleye, aby uniknąć niepotrzebnej przemocy; mogłabym na przykład bez kłopotu zniszczyć ich opony. Mogłabym też rozmiękczyć metalowe ramy motocykli, co spowodowałoby ich rozłamanie pod wpływem pędu. Albo mogłabym po prostu rozkręcić kilka ważnych śrubek, żeby stracili kontrolę nad maszynami.

Miałam aż za dużo pomysłów i przez kilka kilometrów zastanawiałam się, który z nich spowodowałby najmniejszą liczbę urazów. Zbliżali się coraz szybciej.

Przywódca wrzasnął coś w moim kierunku. Wyczułam w jego głosie szalone, dzikie podniecenie. Zamierzał odzyskać swoją potęgę, naprawić wizerunek, który mocno nadszarpnęłam w obecności jego ludzi. Chciał walczyć.

Nie byłam do końca przeciwna spełnieniu jego planów… gdy nagle poczułam wokół gwałtowny podmuch. Dzika energia pędziła przez sferę eteryczną w dół, w stronę realnego świata jak niewidoczne tornado!

– Nie zbliżajcie się do mnie! – krzyknęłam w stronę motocyklistów, którzy z rykiem silników mnie doganiali. Przywódca patrzył na mnie lubieżnie. Pomyślał, że ja się boję. Idiota! – Zjeżdżajcie stąd albo zginiecie!

W odpowiedzi wyciągnął pistolet spod skórzanej kamizelki i wycelował we mnie.

– Nie groź mi, wiedźmo! Nie bałam się, ostrzegałam go.

Wszystko wydarzyło się błyskawicznie, zanim któreś z nas miało szansę wykonać następny ruch w tej z góry przegranej partii szachów. Poczułam gorąco, nienaturalny żar, promieniujący ze zbiornika paliwa victory. Uświadomiłam sobie, że mój czas się skończył. Nie mogłabym zatrzymać wybuchu, ale ropa naftowa jest wytworem Ziemi i podlega mocom Strażnika Luisa. Musiałam tylko zobojętnić paliwo w zbiorniku mojego motocykla. Poczułam, jak victory gwałtownie się przechyla, gdy zmienione paliwo dotarło do silnika, który zakasłał, zaczął przerywać i zgasł.

Motocyklista jadący blisko mnie, po prawej stronie, nie miał szczęścia. Jego maszyna po prostu eksplodowała. Szczątki rozleciały się na wszystkie strony, tworząc przerażająco piękną kulę jak kwiat o sercu z metalu, rozkwitający zabójczymi, skręconymi płatkami. Człowiek kierujący motocyklem… po prostu przestał istnieć jako zwarta całość. Poczułam szarpnięcie, gdy wybuch rozdarł powietrze, ale nie miałam czasu, aby się temu przyglądać. Zeskoczyłam z chwiejącego się victory w chwili, gdy obok eksplodował kolejny motocykl. Upadłam płasko na ziemię: smuga gorąca przetoczyła się nade mną. Rozchodząca się szeroko fala uderzeniowa wcisnęła mnie na chwilę w pobocze, a potem minęła. Miałam odrobinę szczęścia. Victory wziął na siebie impet uderzenia. Latające kawałki metalu rozszarpały piękną konstrukcję mojego motocykla i zniszczyły go. W krytycznej chwili ochronił mnie od najgorszego ciosu, przeleciał nade mną, kilkakrotnie przekoziołkował i rozbił się w rowie po przeciwnej stronie drogi. Zwinęłam się w kłębek. Dobrze zdawałam sobie sprawę z zagrożenia, gdyż wszędzie wokół mnie kolejni motocykliści tracili panowanie nad swoimi maszynami; grube koło przemknęło centymetr od mojej twarzy, ale nie zrobiło mi żadnej krzywdy poza zostawieniem tłustych śladów na rękawie. Metal łamał się ze zgrzytem, ludzie krzyczeli, czułam woń płonącej gumy i odór poparzonych ciał.

Eksplodował kolejny zbiornik paliwa. Rozległ się głośny krzyk.

Przetoczyłam się na wolną przestrzeń. Poruszałam się szybko, wskoczyłam do rowu, w którym wylądował mój victory, tworząc smutny, poskręcany stos metalu. Postąpiłam słusznie, bo rozległy się kolejne wybuchy. W powietrzu nade mną latały na wszystkie strony kawałki metalu i ludzkie szczątki.

Ktoś jeszcze wylądował w rowie obok mnie… przywódca motocyklistów, w poszarpanej i porozdzieranej skórzanej kamizelce. Skóra lśniła od krwi, szeroko rozwarte oczy patrzyły nieprzytomnie. Nie był martwy. Nawet nie został ciężko ranny, był tylko obryzgany krwią. W przeciwieństwie do niektórych jego ludzi nadal miał wszystkie kończyny.

– Jezu – wychrypiał zadyszany, podczołgał się i oparł plecami o brzeg rowu. – Jezu! Jezu! Jezu! Co to jest, u diabła?

– To nie na was polują – powiedziałam. Spojrzał na mnie zaskoczony, niczego nie rozumiejąc. – Radziłam, żebyście zostawili mnie w spokoju.

– Niech to szlag! Kogo tak strasznie wnerwiłaś? Cholerną piechotę morską?

– Chciałabym. – Nauczyłam się tego wyrażenia od Luisa, ale sądząc z zaskoczonej miny mężczyzny, nie byłam pewna, czy zastosowałam je właściwie. – Nie ruszaj się stąd.

– Na pewno się ruszę! Tam są moi bracia! Nie wiedziałam, czy rozumie te słowa dosłownie i mówi o swoich krewnych, czy przenośnie; nawet w bardziej sprzyjających okolicznościach z trudem orientowałam się w relacjach między ludźmi.

– Nie ruszaj się! – Tym razem prawie warknęłam na niego, chwyciłam go za poszarpaną skórzaną kamizelkę i ściągnęłam w dół, gdy próbował wychylić głowę ponad poziom drogi. – To ciebie nie dotyczy!

Spojrzałam na żałosne szczątki mojej pięknej victory, westchnęłam i przygotowałam się, żeby wyskoczyć z rowu na drogę.

Motocyklista z zaskoczenia uderzył mnie błyskawicznie hakiem w bok. Zrzucił mnie w dół, na ubitą ziemię, między rzadko rosnące chwasty w chwili, gdy kolejny motocykl, zataczając się jak pijany, ześlizgnął się z drogi i rozbił dokładnie w miejscu, w którym przed I chwilą stałam. Eksplozja rozdarła go na strzępy. Huk wybuchu dotarł do mnie stłumiony, co oznaczało, że mój słuch zaczął się wyłączać, aby mnie odizolować od dramatycznych wydarzeń.

Harley poza powierzchownymi wgięciami i odpryskami nie miał żadnych poważniejszych uszkodzeń. Wpatrywałam się przez chwilę w maszynę, a potem, nie zwracając uwagi na głośne protesty motocyklisty, zepchnęłam go z siodełka. Odwróciłam się w jego stronę, sięgnęłam do paska niebieskich dżinsów i wyciągnęłam z ukrytej kabury półautomatyczny pistolet. Sprawdziłam magazynek. Był pełen, naładowany pociskami z wydrążonym wierzchołkiem. Wepchnęłam magazynek na miejsce i odbezpieczyłam pistolet.

– Zostań tam, na dole – powiedziałam miękko, lecz wyraźnie. Wsiadłam na harleya, który nie wiadomo dlaczego wciąż pracował. Drżenie silnika ogarnęło mnie ciepłą falą. Odczucie było tak intensywne, że przypominało erotyczne spełnienie. Wzięłam głęboki oddech i wycofałam harleya wzdłuż rowu, wyjechałam na górę i znów cofnęłam się o kilka metrów.

Na drodze była jatka. Leżały zmiażdżone ciała, niektóre jeszcze słabo się poruszały. Porozbijane maszyny. Krew i kości.

I nic więcej. Nie było wroga. Nie dostrzegłam twarzy mojego niedoszłego zabójcy.

Bez wsparcia Luisa trudno mi było dotrzeć do sfery eterycznej, w której zwyczajna rzeczywistość fizyczna nabierała zupełnie innego charakteru. Moje próby dotarcia do sfery eterycznej przypominały chęć latania z betonowym klocem w rękach. Udawało mi się to zaledwie na kilka sekund. Na płonące wraki motocykli, trupy i pogodny, oświetlony promieniami księżyca krajobraz nałożyłam fale i strumienie intencji, mocy i prawdy.

Większość leżących na drodze ludzi nie zyskała, gdy oświetliłam ich dusze. Zbrodnie, jakie popełnili, zniekształcały ich ciała, nadając im odrażające kształty, a spotworniałych twarzy nie można było rozpoznać. Nie zatrzymałam się zbyt długo na ich samookaleczeniu. Nad zniszczonymi motocyklami unosił się słup energii, połyskujący bladymi barwami. Odnalazłam tam coś jeszcze.

Gorącą, aż palącą obecność dwóch Strażników, gromadzących właśnie moc.

Dostrzegłam, jak coś przebija się prosto przez eter w moim kierunku. Było tak silne, że przecinało wszystko na swojej drodze. Przypominałoby promień lasera, gdyby nie upiorna czerwona barwa, nieistniejąca w rzeczywistym, fizycznym świecie.

Pośpiesznie zrobiłam barykadę z połamanych motocykli, budując stalową tarczę, która odgradzała mnie od pędzącego w moją stronę promienia. Uderzył w zaimprowizowaną osłonę i rozbił ją na drobne kawałki. Tarcza wchłonęła energię i rozproszyła ją tak, że się rozprysła na wszystkie strony i tylko stopiła oraz spaliła szczątki metalu w jedną kulę.

Otworzyłam przepustnicę pożyczonego harleya, aż zaryczał z potężną mocą. Opony wbiły się w piasek, a potem w szuter. Nagle wyleciałam w powietrze, gdy impet jazdy wyniósł mnie w górę, ponad rowem, prosto na powierzchnię drogi. Objechałam największe skupisko wraków i skierowałam motocykl prosto w miejsce, w którym wziął początek promień.

Tym razem miałam do czynienia z dorosłym Strażnikiem, lecz młodym, choć już dojrzałym mężczyzną, prawdopodobnie tylko kilka lat młodszym od Luisa. Był wystraszony, lecz zdecydowany. Gdy podjeżdżałam do niego, przygotowywał się do obrony. Nie zatrzymałam się. Przewróciłam go na plecy, a wtedy otworzyła się pod nim ziemia. Spadł kilkanaście metrów w dół. Gdy znalazł się na dnie, ściany szczeliny zamknęły się nad nim. Pogrzebały go żywcem. Przygniotły tonami ciężkiej ziemi. Zmiażdżyły go.

Umierał przez minutę, dusił się przysypany piachem, ale nie czekałam, żeby się temu przyglądać. To była wojna. Natura dżinna znów wzięła we mnie górę. Ta część mojej natury, którą niewiele obchodziło życie istot ludzkich.

Szukałam drugiego gorącego źródła mocy.

Postać w brązowym ubraniu wyskoczyła z kryjówki za niskimi skałami, oświetlona światłem płonących na drodze maszyn. Zamarłam na chwilę, ale gdy podjeżdżałam coraz bliżej, uderzyło mnie podobieństwo. Było za daleko, żebym mogła rozpoznać jej twarz, ale odkryłam znajome eteryczne odbicie jej obecności. Uczucie ciepła. Nie wiedziałam, że za nim tęsknię, dopóki nie powróciło, nie ogarnęło mnie, przynosząc ulgę.

To była Isabel. Ibby Córka Manny'ego i Angeli.

Moje dziecko, usłyszałam cichy szept.

Ibby przestała być słodką, uśmiechniętą dziewczynką, jaką zapamiętałam. Nie przypominała też tego zrozpaczonego dziecka, które patrzyło na śmierć rodziców, drżało i płakało w moich ramionach. Sprawiała wrażenie starszej, chociaż fizycznie pozostała pięcioletnią dziewczynką. Było w niej coś nienaturalnego. Patrzyła z chłodnym, dalekim wyrazem twarzy osoby dorosłej. Poruszała się sprawnie, z pewnością siebie i wyrachowaniem, chociaż się bała.

Ale wyglądała jak Isabel.

Perła. Perła ją tak zmieniła. Ogarnął mnie gniew, eliminując strach. W tym momencie mogłabym zniszczyć świat ludzi, co Perła z nim zrobiła, gdyby nie to, że oznaczałoby to także śmierć Isabel.

Puściłam przepustnicę motocykla. Ibby stała na poboczu drogi. Przyglądała mi się w napięciu. Gotowa do ataku. Gotowa do ucieczki.

Dlaczego? Dlaczego była właśnie tutaj?

Perła. Znowu. Perła potraktowała Ibby jako broń. Nie mogła z niej zrobić lepszego użytku niż wykorzystać ją przeciwko mnie.

Oh, Ibby! Nie zaatakowała mnie. Znalazła się tu jako zakładniczka lub uczennica, ale nie była jeszcze gotowa do walki z kimś takim jak ja. Była przecież jeszcze dzieckiem.

Została we mnie tylko wściekłość i rozpacz.

– Ibby – powiedziałam. Nie miałam wątpliwości, że mnie usłyszy mimo głuchego pomruku harleya. – Ibby, to ja. Cassiel.

Cóż za idiotyczne słowa. Wiedziała, kim jestem. Dostrzegłam prawdę w jej spojrzeniu, w ostrożnych ruchach i napięciu, w jej strachu. Jej strach przede mną rozdarł mi serce. Przedtem mnie lubiła, a nawet… kochała.

Postawiłam motocykl na nóżkach, zsiadłam i ruszyłam w jej stronę. Musiałam wyglądać przerażająco, brudna od dymu i krwi. Przypominałam jej zapewne ten straszny dzień, w którym straciła oboje rodziców. Nie zareagowała, tylko przymrużyła oczy. – Ibby – wyszeptałam. Podeszłam bliżej. Poruszałam się powoli. – Och, moja dziewczynko.

Prosty brązowy strój służył za kamuflaż, był to żołnierski mundur, przerobiony tak, aby pasował na dziecko. Powinien wyglądać śmieszne, jak przebranie. Ale nosiła go ze straszliwą pewnością siebie.

Ma dopiero pięć lat, uświadomiłam sobie nagle i to uderzyło mnie mocno, poczułam się tak, jakbym dostała cios pięścią. Zapragnęłam zatrzymać czas, odwrócić wszystkie krzywdy, jakie jej zadano, wziąć ją w ramiona i kołysząc, ukoić ból i strach.

Nawet gdybym tylko ja je odczuwała. – Mogę ci pomóc – powiedziałam miękko. Postąpiłam kolejny krok w jej stronę. Zobaczyłam, jak się przygotowuje do skoku. Zatrzymałam się. Rozluźniłam dłonie i opuściłam swobodnie wzdłuż ciała. Spróbowałam się uśmiechnąć. – Chcę ci pomóc, Ibby. Nie wierzysz w to?

Poczułam ciche tchnienie w sferze eterycznej, muśnięcie mocy. Ona mnie czytała. To było… niemożliwe. Isabel była małym dzieckiem. Jeszcze wiele lat powinna dojrzewać, aby dysponować taką mocą i operować nią z taką dokładnością, nawet gdyby urodziła się z tak niezwykłymi zdolnościami. Czytanie prawdy należało do mocy Ziemi, podobnie jak uzdrawianie.

Wyczułam w niej jeszcze jedną moc, delikatną i znajomą. Ogień.

Pięciolatka, a już obarczona dwoma rodzajami mocy Strażników. Mogło ją to zniszczyć, rozbić jak szkło. Albo jeszcze gorzej, zdeformować, przeobrazić w potwora nie do rozpoznania, bez nadziei na odwrócenie zmian.

W tamtej chwili znienawidziłam Perłę tak czystą i gorącą nienawiścią, z tak całkowicie bezradną pasją, że zaczęłam drżeć i zamknęłam oczy, aby ta nienawiść się ze mnie nie wylała. Proszę, pomyślałam. Proszę, pozwól mi znaleźć sposób, żeby zgładzić Perłę, zetrzeć ją z powierzchni Ziemi. Ona niszczy wszystko, czego dotyka. Ibby wybrała tę chwilę, żeby odpowiedzieć.

– Moja mamusia chce, żebym to robiła – powiedziała z przekonaniem. Otworzyłam szeroko oczy. Poczułam, jak braknie mi tchu.

– Co? – wyszeptałam. Mamusia mówi, że muszę być silniejsza – odparła Isabel. – Inaczej źli ludzie zwyciężą. Źli ludzie, którzy ją skrzywdzili, tacy jak ty. – W jej ciemnych, szeroko otwartych oczach pojawił się błysk. Coś okropnego. – Nie pozwolę ci znów skrzywdzić mojej mamusi, Cassie. Nie pozwolę.

Gdy dotarło do mnie znaczenie jej słów, omal nie przewróciłam się na ziemię. Perło, coś ty zrobiła? Nie potrafiłam ocenić, czy to pod ciężarem nadnaturalnych mocy Isabel już traciła zmysły, czy to był skutek podłych manipulacji Perły, ale uświadomiłam sobie z przerażeniem, że Isabel sądziła, iż chroni swoją zmarłą matkę. Matkę, którą uważała za żywą. Żadne dziecko nie cofnie się przed tym. A na pewno nie zrobi tego dziecko takiej wojowniczej pary jak Manny i Angela.

Rozłożyłam szeroko ręce i uklęknęłam na zakurzonej drodze. Od pustyni powiał gorący wiatr, ale ja nie odrywałam wzroku od Isabel.

– Możesz mnie zabić – powiedziałam. – Ibby, jeśli naprawdę myślisz, że mogłabym kiedyś skrzywdzić ciebie, twoją matkę lub ojca, to powinnaś mnie zabić. Ale ja bym tego nie zrobiła. I nigdy nie zrobię. – Nie mogłam ich skrzywdzić. Oboje, Manny i Angela, byli już na zawsze uwolnieni od wszelkiego bólu, jaki mogłabym im zadać.

Wciąż mnie czytała. Czułam delikatne, złote dotknięcia i wiedziałam, że pozna prawdę moich słów. Nie do końca panowałam nad strachem i usprawiedliwionym gniewem.

– Ktoś cię okłamuje – dodałam. – Ale nie ja. Proszę, zastanów się nad tym. Jeszcze przez kilka długich sekund zastanawiała się nade mną, a potem przechyliła głowę na bok i wyciągnęła w moim kierunku pulchną rączkę.

– Śpij – powiedziała. Ciemność ogarnęła mnie, uderzyła jak spadający młot. Walczyłam z nią, sięgnęłam po swoje zapasy mocy, ale gdy to zrobiłam, uświadomiłam sobie, że Ibby w ten sposób okazuje mi łaskę. Gdybym z nią walczyła, skorzystałaby z innych środków, a wtedy musiałabym zabić albo zginąć.

Lepiej przegrać. O wiele lepiej.

Zsunęłam się pod powierzchnię ciemności. Pomyślałam o Luisie, co by zrobił, gdybym nie dotrzymała obietnicy i nie wróciła.

Rozpaczałam nie nad swoją śmiercią, lecz nad jego żalem.

Kiedy się ocknęłam, leżałam na szutrze na poboczu drogi, a Isabel zniknęła. Nigdzie wokół nie było jej śladu. Wydarłam się z ludzkiej powłoki, aby poszukać jej w sferze eterycznej, ale i tam nie znalazłam żadnych tropów, nawet najlżejszego cienia jej obecności.

Objęłam ramionami obolałe żebra. Czułam pustkę i zamęt. Tak blisko, byłam tak blisko. Widziałam ją. Mogłam ją ocalić.

Albo ją zabić. Nie do końca był oczywisty wynik tego starcia.

Niewiele czasu upłynęło, może kilka chwil. Gwiazdy nadal świeciły nad głowami. Ogień wciąż płonął. Ludzie jęczeli i wołali o pomoc.

Gdzieś daleko rozległo się ciche wycie policyjnych syren. Bez wątpienia przyciągnęły je śmierć, dym i płomienie wciąż szalejące za moimi plecami. Jak mogłabym to wytłumaczyć? Poczułam przypływ frustracji i bezradności, z największym trudem wstałam.

W rowie zaryczał motocykl i wyjechał na drogę. Przywódca grupy opuścił pokonanych towarzyszy, otworzył przepustnicę i przemknął obok mnie w niewyraźnym błysku inclulu i skóry, nie zatrzymał się nawet na chwilę, żeby mnie zabić, choć bez wątpienia bardzo tego pragnął. Nie winiłabym go, gdyby podjął taką próbę. Znalazł jeszcze jeden niezniszczony motocykl. Ten, który zabrałam wcześniej, wciąż stał na nóżkach na środku drogi, kilkadziesiąt metrów ode mnie i pracował na jałowym biegu. Podeszłam do niego, wsiadłam, stanęłam na podpórkach, żeby zrównoważyć dużą masę pojazdu, a potem odpaliłam silnik. To nie była victory, harley warczał w zupełnie innym tonie, dudnił basem przy zmianie biegu. Zgubiłam kask, ale teraz to nie miało żadnego znaczenia. Musiałam zadbać o to, abym nie spędziła reszty dnia, a może życia, w pokoju przesłuchań, na udzielaniu odpowiedzi na pytania policji. Musiałam dotrzeć do Sedony. Skierowałam harleya na właściwą drogę i pozwoliłam mu frunąć, ścigałam tylne światła motocyklisty jadącego przede mną. Oboje, choć z odmiennych powodów, uciekaliśmy przed stróżami prawa.

Jazda na harleyu okazała się dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Była to wspaniała maszyna, chociaż trudniejsza, mniej łagodnie znosząca nierówności terenu, mniej precyzyjna w prowadzeniu niż victory. Wady równoważyła czystą mocą i chociaż w miarę zbliżania się do Sedony ruch gęstniał, nie miałam trudności w kierowaniu maszyną w gorączkowo poruszającym się strumieniu wolniejszych samochodów, ciężarówek i furgonetek. Otaczająca Sedonę pustynia lśniła w świetle gwiazd. To surowe, subtelne piękno budziło we mnie nieznane uczucia. Pragnienie spokoju. Łagodność. Osamotnienie. Na wschodnim horyzoncie pojawiła się różowa smuga. Wstawało słońce. Nowy dzień. Świeży dzień.

Dzień, w którym, być może, znajdę swoje własne odkupienie.

Nie, nie znajdę, dopóki trwa ta potworność, powiedziałam do siebie. Dręczył mnie obraz Ibby, zmuszanej do przyjęcia mocy przekraczającej jej możliwości, niszczonej przez lojalność wobec zmarłej matki. Ogarnęła mnie tak wielka wściekłość, że zrobiło mi się niedobrze. Przestałam się zastanawiać nad ucieczką w spokój.

Uratuję cię, Ibby Zrobię to.

Jeśli zostało z niej coś, co warto było ratować.

Jako dżinn nigdy nie brałam pod uwagę przegranej; udawało się lub nie, rzadko się zdarzało, że nie mogłam osiągnąć wytyczonego celu. Tymczasem w ludzkiej postaci sprawy się miały inaczej. Możliwość porażki istnieje z każdym uderzeniu serca, w sekundzie, w podjętej ryzykownej decyzji.

Nie, nie zawiodę. Nie w tej sprawie.

Nie miałam nic prócz woli, by jechać dalej. Musiałam wierzyć, że to wystarczy.

Musiałam uwierzyć w siebie, choć wydawało się to paradoksem.

Wyprzedziłam wóz terenowy na numerach z Wirginii, uniknęłam zderzenia czołowego z ciężarówką z przyczepą. A po kolejnym kwadransie zobaczyłam zjazd w stronę kościoła. Mój harley zostawiał za sobą chmurę spalin i ogłuszający ryk, budzący ciche miasteczko tuż przed świtem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zmarnować kilku cennych kropli mocy, aby stłumić hałas.

Jednak zrezygnowałam. Poświęciłam je na naprawę ubrania, oczyszczenie skóry i włosów, bo chciałam lepiej wyglądać na spotkaniu, którego się obawiałam.

Kaplica Świętego Krzyża była celem licznych pielgrzymek, zwłaszcza o świcie. Zatrzymałam harleya na szerokim płaskim parkingu, zobaczyłam kilkanaście ciężarówek, popularnych przyczep kempingowych, z których gramolili się ziewający pasażerowie, turyści trzaskający fotki i pielgrzymi przybywający nu modlitwę i medytację. Ich obecność była mi nie na rękę, ale nie mogła mi przeszkodzić.

Zostawiłam harleya. Zatrzymałam się na dłuższą chwilę, żeby zebrać myśli i wreszcie ruszyłam długą ścieżką do kaplicy. Po drodze miałam dość czasu, aby się zastanowić, co chcę powiedzieć. Nie potrafiłam określić, dlaczego tym razem idąc na spotkanie z Wyrocznią, tak bardzo się denerwuję; już tu byłam, a ona przyjęła mnie, jeśli nie ciepło, to co najmniej przyjaźnie. Co się zmieniło? Chodziło oczywiście o ostrzeżenia Rashida, ale było coś jeszcze.

Czułam spoczywający na moich barkach większy ciężar.

Do pewnego stopnia wiedziałam, dlaczego tak jest. Stawałam się coraz bardziej człowiekiem. Pojawił się we mnie lęk, instynktowny strach przed czymś, nad czym nie mogłam zapanować. Nie byłam nawet pewna, czy Wyrocznia mnie teraz usłyszy; a jeśli nawet usłyszy, to czy zechce spełnić najmniejszą z moich próśb.

Nie miałam wyboru, musiałam spróbować. Zbyt wielu ludzi straciło życie, żebym mogła dotrzeć tak daleko.

Różniłam się od pozostałych osób zmierzających do kaplicy; stało się to dla mnie oczywiste, gdy przechodzący obok mnie ludzie rzucali na mnie spojrzenia – pełne podziwu, podejrzliwe, oburzone, zatroskane, dziwnie uległe. Nie przyglądałam się nikomu, skupiona na własnej drodze. Słońce wynurzyło się zza horyzontu. Zdawałam sobie sprawę, że z bladą cerą, białymi włosami i jasnymi oczami, w wyzywającym skórzanym stroju wyglądam jak kot wśród gołębi odzianych w szorty i bawełniane koszulki.

Nie przypominałam ani turystki, ani pątniczki. Wyglądałam jak ktoś, kto sprawia kłopoty. Przed drzwiami do kaplicy przechadzał się ksiądz. Uśmiechał się i ściskał ręce wchodzących osób; zawahał się, kiedy mnie zobaczył, ale szybko się opanował. Był w średnim wieku, szczupły i schludny. Jedynie nieznacznie zaokrąglona linia szczęki i opadające dolne powieki zdradzały, że może być starszy, niż się wydawało. Promieniował energią i swego rodzaju satysfakcją, którą, jak się domyślałam, czerpał z zachowywania czystości. Nie wzbudził we mnie sympatii ani antypatii, ale przypuszczałam, że mu się nie spodobałam od pierwszego wejrzenia, i to bez żadnych wątpliwości.

Rozpoznał istotę nadprzyrodzoną. Nie mogło go to zaskoczyć; tu przenikały się święte miejsca, musiał więc często widywać dżinny, nawet jeśli do końca nie rozumiał, z czym ma do czynienia. Skinął mi głową, lecz nie podał ręki.

Nie obeszło mnie to. W środku kaplica wyrastała wysoko, aż kręciło się w głowie, ściany wzniesiono ukośnie. Panowała tam ciepła poświata, nie złota ani pomarańczowa, ale w odcieniu pośrednim, o połysku przypominającym żywą skórę. Było to niewielkie pomieszczenie, zdominowane przez ogromne okno, które ukazywało majestatyczną panoramę kanionu. Gdy przyglądałam się krajobrazowi, w tle pojawił się orzeł. Szybował z wdziękiem, zataczał koła i nagle obniżył lot, żeby spaść na swoją ofiarę. Wokół mnie kłębił się tłum turystów, modlił się jakiś pątnik. Wszyscy rozmawiali szeptem, czując obecność czegoś… nadludzkiego. Bo tam było.

Na dalekim krańcu ławki przy ścianie kaplicy dostrzegłam Wyrocznię. Ludzie jej nie widzieli, a ja musiałam się bardzo skupić, żeby nie uleciała mi sprzed oczu. Gdy patrzyłam na nią, podniosła powieki – tęczówki miały kolor, którego nie potrafiłam określić. Spojrzała wprost na mnie. Jej śliczna, nieruchoma twarz pozostała obojętna. Tak jak jej matka, Joannę Baldwin, Wyrocznia Ziemi miała piękne kształty, ale Joannę ożywiały poczucie humoru i swego rodzaju bezwzględna determinacja, a Imara była… uduchowiona. Wyczuwało się w niej spokój podobny spokojowi skał pod nami, ducha samej Ziemi.

Długie, ciemne włosy Imary opadały miękko na ramiona, otaczając jej bladą twarz. Miała na sobie poruszającą się czerwoną suknię, która ani na chwilę nie przyjęła ostatecznego kształtu. Wydawało się, że Wyrocznia jest odziana w czerwony piasek, miękki jak jedwab, falujący wokół niej jak powiewająca na wietrze zasłona.

Wyciągnęła z wdziękiem jasną dłoń i poklepała palcami drewnianą ławkę obok siebie.

Nie poruszyłam się przez dłuższą chwilę, a potem niechętnie przecisnęłam się do ławki i usiadłam trochę dalej, niż mi wskazała. Pochyliłam głowę, oddając cześć potędze tego miejsca. Dżinny rozumieją Boga inaczej niż ludzie, ale nie jesteśmy z Nim połączone tymi samymi więzami; wszystko się ze sobą splata, ale my jesteśmy osnową, a nie wątkiem tej materii. Być może Imara, odgrywająca rolę Wyroczni, rozumiała to lepiej. Była ogniwem łączącym wszystkie sfery. Zapewne wyczuwała i widziała to, co dla mnie jest niedostępne.

– Cassiel – powiedziała Imara spokojnym, lekko rozbawionym tonem. – Nie miej takiej zmartwionej miny. Nie odgryzę ci głowy.

Imara była teraz bardziej pewna siebie, niż kiedy widziałyśmy się ostatnim razem. Przedtem z trudem radziła sobie z tak ogromną mocą przepływającą w tym tak ważnym miejscu. A teraz, nieoczekiwanie, wbrew ostrzeżeniom Rashida, potraktowała mnie prawie jak człowieka.

Prawie tak, jak postąpiłaby jej matka. Jak kiedyś postąpiła.

– Wyrocznio – powiedziałam. Wokół nas tłoczyli się śmiertelnicy, podążając dokądś w swoich nieważnych sprawach. Można by odnieść wrażenie, że żaden z nich nas nie zauważył, nawet mojego nagłego zniknięcia ze świata, w którym jeszcze przed chwilą tak bardzo się wyróżniałam. – Dziękuję, że zechciałaś się ze mną zobaczyć.

– Jak mogłabym cię nie zauważyć? Nie rozpływasz się w tłumie. – Jej słowa przywodziły na myśl jej matkę: uszczypliwą, z poczuciem humoru, a jednocześnie unikającą obrazy wprost. – Cieszę się, że zwracasz się do mnie. Przykro mi, że poprzednim razem nie mogłam ci pomóc, ale wtedy znalazłam się… w trudnej sytuacji. – Znów zaczęła mówić, a potem przerwała i pokręciła głową. Piasek na jej sukni przesunął się i poruszył, ukazując kryjący się pod spodem wąski pasek jasnej skóry. – Ashan jest naprawdę na ciebie zły. Nigdy jeszcze nie widziano go tak rozgniewanego.

Bezwiednie wykrzywiłam wargi.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– Byłam tego pewna. Nakazał wszystkim dżinnom, nad którymi sprawuje władzę, aby cię unikały. Gdybyś się do nich zwróciła, mają cię ignorować. Bardzo go zabolała utrata Gallana. Ogromnie.

Rozumiałam to, choć jednocześnie czułam odrazę. To Ashan zmusił mnie do morderstwa, a teraz nawet nie chciał mi pomóc. Na pewno, patrząc z jego perspektywy, postępował logicznie. Wciągnęłam do gry Gallana, a Perła go zniszczyła. Ashan nie mógł sobie pozwolić na podobne straty.

A co się dzieje z Davidem? – zapytałam i ośmieliłam się spojrzeć w dziwne, mieniące się oczy Ich moc była tak potężna, iż wydawało mi się, że zaglądam w sam środek stosu atomowego, w którym wszelkie barwy nikną. – Czy może mi pomóc? Zapytam inaczej, czy mi pomoże?

– Tata – powiedziała Imara i westchnęła. Odwróciła głowę, w kierunku okna, choć nie byłam pewna, co ona tam naprawdę widzi. – Mój ojciec znalazł się w kłopotliwym położeniu, podobnie jak ty. Nie wiem, czy długo wytrzyma w tym miejscu. Przewodzenie innym nie leży w jego naturze. Woli zajmować się osobami z najbliższego kręgu. Nie jestem też pewna, czy wszystkie nowe dżinny są wobec niego naprawdę lojalne. Trudno stwierdzić, którym z nich ojciec lub ty możecie do końca ufać.

– A Rashidowi? – zapytałam. – Mogę mu ufać? Imara uśmiechnęła się ponuro.

– Jest dżinnem tak jak ty kiedyś – odparła. – Bardziej niż ja kiedykolwiek byłam. Postąpi tak, jak postępują dżinny.

– Odpowiedź zatem jest przecząca.

– Odpowiedź jest taka sama dla wszystkich, nad którymi będziesz się zastanawiała. Nieograniczone zaufanie nie istnieje. W pewnym momencie wszystkie istoty obdarzone wolną wolą mogą cię zdradzić i zdradzą cię, kiedy przestaniecie dążyć do tych samych celów.

– Niezbyt mi pomogłaś. – Po chwili uświadomiłam sobie, że w moim głosie dało się słyszeć urażoną dumę. Ta dziewczynka pouczała mnie, choć byłam potęgą na Ziemi, zanim jeszcze ona jako Wyrocznia zaistniała w formie myśli. A może ta dziewczynka była wyjątkowo potężna. Obdarowana niezwykłymi mocami. Ale… mimo wszystko… – Perła ma plan. Do jego realizacji wykorzystuje dzieci Strażników. Widziałam… – Nieoczekiwanie mój głos się załamał. Zmusiłam się, żeby mówić dalej. – Po drodze do ciebie widziałam Isabel Rochę.

Ona…

– Wiem – przerwała mi łagodnie Imara. Dotknęła ręką mojej dłoni. Jej dotyk był ciepły, uspokajał. – Czuję ją. Czuję je wszystkie.

– Wszystkie dzieci?

– Wszystkich ludzi na tej planecie – odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. – Wszystkich, którzy żyją, cierpią, cieszą się, umierają. Wybranie jednego spośród tak wielu jest prawie niemożliwe. Jeszcze mi się to nie zawsze udaje, ale poczułam to, co ty czułaś. Wiem, jak jesteś rozgniewana. Jak bardzo czujesz się winna.

Nie zasugerowała mi, że powinnam się przestać gniewać albo się nie obwiniać. Bez wątpienia, wiedziała, że gdyby nawet chciała mi to nakazać, nie miało to żadnego znaczenia.

– Przychodzisz po co innego – powiedziała Imara, a jej delikatnie ironiczny ton znów zabrzmiał echem głosu jej matki, Joannę Baldwin. – Nie chodziło ci o pocieszenie i pogaduszki, Cassiel. – Ludzkie słowa dziwnie brzmiały w ustach Wyroczni i to wydawało mi się zrozumiałe. Nie rozumiałam natomiast, dlaczego Imarę wybrano na Wyrocznię.

Poruszyłam się, próbując się skupić na celu, w jakim przybyłam do kaplicy. Promieniowała spokojem tak subtelnym i uwodzicielskim, że rozpraszała uwagę. Poczułam, że tylko tutaj mogę zapomnieć o swoich lękach, poczuciu winy i troskach.

To było złudzenie. Jeślibym odsunęła się o metr od niej, odczułabym znów to samo. Gdyby działo się inaczej, oznaczałoby to, że jest ze mną coś nie tak. Imara ofiarowywała spokój przeznaczony dla dżinnów. Nie dla mnie. Już nie dla mnie.

Rashid powiedział mi, że masz listę – zaczęłam. – Wykaz dzieci obdarzonych uśpionymi mocami, dzięki którym pewnego dnia będą mogły zostać Strażnikami.

Pokiwała powoli głową, ale na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia i powątpiewania.

– Istnieje lista – potwierdziła. – Ale nie w formie, w której mogłabyś jej użyć. – Co to znaczy?

– To znaczy… – Imara przerwała, jakby szukając odpowiedniego słowa, a potem oparła się o ławkę, układając jedną rękę na drugiej. Piasek zadrżał, zaszeptał w otaczających jej postać, mieniących się jedwabistych fałdach. – Sporządzono ją na materii świata. Ja ją widzę. Nie została spisana tak, jak ty to rozumiesz.

– Możesz ją przepisać? Imara ze zdziwieniem zamrugała. Zaskoczyłam Wyrocznię. To wydawało się… niezwykłe.

– Chyba tak – odrzekła, a potem spochmurniała. – Wiąże się z tym jednak duże ryzyko.

– Ryzyko?

– Taka lista powinna być uniwersalna, zmienna. Jeśli ją sporządzę, musi pozostać odbiciem rzeczywistości. Nie jest trwała w danym punkcie czasu. Będzie się zmieniać wraz ze zmianą okoliczności. Może się też stać celem… interwencji. Rozumiesz?

– W czasie rzeczywistym – powiedziałam. – Rozumiem.

– Nie, nie rozumiesz – Imara przerwała mi i na chwilę zamknęła oczy. A kiedy znów je otworzyła, zapytała: – Znasz Księgę Przodków?

Był to kodycyl wszystkiego, co dotyczy dżinnów, przechowywany przez Wyrocznie, rzadko pokazywany w formie fizycznej. Ale powstały nielegalne kopie. Konsekwencje tego były… przykre. Prawie katastrofallic. Gdyby dzieła Wyroczni trafiły w niepowołane ręce, mogłyby stać się śmiertelnym zagrożeniem. Zrozumiałam, dokąd zmierza.

– Jeśli sporządzisz listę, będzie ona miała osobną moc.

– Pozostanie połączona bezpośrednio ze mną – powiedziała. – A przeze mnie z materią rzeczywistości. Inaczej nie mogę tego zrobić. Nie da się chwycić za pióro i spisać wszystkich nazwisk; tę planetę zamieszkują miliardy ludzi, nawet jeśli niewielu z nich rodzi się obdarzonych mocami… Lista nie jest statyczna.

– Rozumiem. – Wzięłam głęboki oddech. – Skąd Perła wie, które dzieci wybrać, jeśli nie ma tej listy?

– Perła upodobniła się do mnie – stwierdziła Imara. – Przypomina Wyrocznię, choć nią nie jest. Jest… okaleczona, ale natrafiła na źródło obcej mocy, pochodzącej nie z tego świata, lecz mimo to do niego należącej. Stała się o wiele potężniejsza od dżinnów. Ma dostęp… do różnych sił. Nie możemy jej powstrzymać. Nie możemy jej przeszkodzić, nie uciekając się do bezpośredniego starcia. Jeśli do niego dojdzie, ona może postąpić z nami tak, jak postąpiła z Gallanem. Może zniszczyć Wyrocznie.

Perła nie potrzebowała listy. Bo tak jak Imara wyczuwała dzieci, których moce zaczynały się dopiero wykształcać. Mogła uderzyć wszędzie, zawsze. Nie dało się przewidzieć jej kolejnych ruchów. Imara znów spojrzała mi w oczy. Zadrżałam.

– Ashan może mieć rację. Kto wie czy jedynym sposobem powstrzymania Perły nie jest usunięcie fundamentów jej mocy. Pozbycie się ludzi ze świata. Rozumiesz mnie? Usunąć ludzi, a świat ozdrowieje. Będziemy po nich rozpaczać. Stworzymy więcej dżinnów. Stworzymy życie, aby zastąpić to utracone, tak jak kiedyś już się stało. Jeśli jednak zgładzisz dżinny, usuniesz Wyrocznie, zaatakujesz serce, mózg i krew Ziemi. Zniszczysz ją. A to właśnie Perła chce uczynić.

Zamierza zostać morderczynią całego tego świata. Jej plan ma niewiele wspólnego ze Strażnikami. Jej chodzi o ciebie, o nią samą i Ashana. I o dżinny. O nienawiść.

Przerażał mnie nacisk, z jakim do mnie przemawiała. Imara pochodziła od ludzi. Jej matka była człowiekiem. Strażniczką. A mimo to w jej głosie zabrzmiał pozbawiony emocji żal, z jakim pogodziła się ze zniknięciem ludzkości jako gatunku.

Była bardziej niewrażliwa na ich los niż ja, mimo mojej całej domniemanej obojętności. Wciągnęłam głęboko powietrze do płuc.

– Nie pozwolę na to – powiedziałam. – Tak jak wcześniej do tego nie dopuściłam. Teraz też nie dopuszczę. Znajdę sposób, żeby ją powstrzymać.

– Tak, to z pewnością dobry pomysł – stwierdziła Imara. – Ale musisz się śpieszyć, jeśli chcesz to zrobić. Jeśli nie zaczniesz działać, Wyrocznie zostaną zmuszone do samoobrony. Sama Ziemia się przebudzi, a ludzkość tego nie przeżyje. Rozumiesz?

Groziła kataklizmem, którego wszyscy Strażnicy się obawiali od czasu, kiedy zaczęli poznawać siłę i potęgę otaczającej ich natury – celowego, przemyślanego planu, aby siłami planety zniszczyć ludzką rasę, usunąć wszelki ślad po niej. Doprowadzić do tego, aby wymarła. Jeśli ja tego nie zrobię… Wyrocznie były gotowe podjąć działanie.

Przełknęłam ślinę.

– Dasz mi tę listę? – zapytałam. – Jeśli nie mogę znaleźć Perły, muszę chociaż spróbować chronić dzieci, które porywa i w ten sposób pokrzyżować jej plany. Do tego celu potrzebuję wykazu dzieci. Musisz dać mi szansę, Imaro. Daj nam szansę. Proszę.

Uśmiechnęła się do mnie ciepło.

– Nam – powtórzyła i roześmiała się lekko. Śmiech przeobraził ją w istotę tak piękną, że musiałam zacisnąć powieki i zwalczyć w sobie drżenie ekstazy. – Och, Cass. Posłuchaj swoich słów. Jak daleko zaszłaś. – Zmieniła ton. Spoważniała. – A jak daleko musisz jeszcze zajść. Ty i ja jesteśmy w tym podobne do siebie. A ja dopiero postawiłam kilka kroków na mojej drodze.

Zgasło opromieniające ją światło. Zamilkła, spochmurniała. Spojrzała mi w oczy, a ja poczułam ogarniający mnie lęk.

– Jeśli to zrobię – powiedziała – dam ci coś, co nie było przeznaczone dla ludzkich oczu. Coś, co jest zbyt potężne nawet dla dżinna. Rozumiesz? Gdy wypuszczę tę moc z moich rąk, na Ziemi pojawi się swobodna, dzika moc. Takie rzeczy mogą zniszczyć, Cassiel. Nawet jeśli chce się ich użyć w najlepszych zamiarach.

Przełknęłam ślinę.

– To jedyny sposób, aby odnaleźć te dzieci.

– Zatem musisz wziąć na siebie całą odpowiedzialność – powiedziała. – Zachowaj ostrożność. Gdy będziesz korzystała z listy, tak jak ja możesz się stać celem ataku.

– Zatem jak powinnam jej używać?

– Lista poda ci nazwiska i lokalizacje – wyjaśniła. – Nie dotykaj powierzchni zwoju. Rób to jedynie w przypadku najwyższej konieczności. Wtedy się włączysz w bieg wydarzeń. Rozumiesz? Dotykanie słów zapisanych na liście jest niebezpieczne. Możesz stać się celem ataku.

Przytaknęłam kiwnięciem głowy.

– Przysięgnij na swoje życie, Cassiel, na swoje życie, że nikomu nie pozwolisz dotknąć listy. Zniszcz ją, zanim ktokolwiek jej dotknie.

Zaszeptał piasek, poczułam jakiś ruch. Zaskoczona, otworzyłam szeroko oczy i zauważyłam, że Imara zniknęła z ławki. Trwało to sekundę, może mniej. Oprócz kilku ziarenek czerwonawego piasku na drewnie nie było żadnych śladów jej obecności. Poza tym, że teraz stała na tle okien, na odległym krańcu kaplicy. Turyści podświadomie odsuwali się od niej, wychodząc grupkami z kaplicy. Nie bali się, nie… tylko nagle postanowili pójść inną drogą. Po krótkiej chwili w kaplicy było pusto. Pozostałyśmy w niej tylko ja i Imara, która szeroko rozłożyła ramiona.

Piasek spiralami osypywał się z jej ciała, tworząc gęstą zasłonę czerwonego dymu, zakrywając, a potem odsłaniając jasną nieskazitelną skórę. Długie, ciemne włosy powiewały w podmuchu niewidocznego wiatru. Odwróciła twarz w kierunku wschodzącego słońca. Ogarnęła ją łuna, a po chwili przeświecała przez jej skórę, zamieniając biel w złoto, w jarzący się płomień energii.

Piasek nagle wybuchnął z głośnym hukiem. Upadłam na podłogę, gdy ziarna sypnęły się w moją stronę. Przez krótką chwilę Imara stała przede mną, naga i płonąca. Wtem powoli opadła na kolana, złożyła dłonie razem, a potem je rozsunęła tak, jakby coś rozwijała.

Między jej dłońmi ukazał się zwój, ciągnąca się długa płachta czystej bieli. Po chwili dostrzegłam na niej drobne, czarne litery. Nagle z trzaskiem zwój się zamknął w lewej dłoni Imary i utworzyła się szkatuła. W Kaplicy zabrakło powietrza, zrobiło się duszno, jakby na skutek gwałtownego wydatku mocy, ale już przy następnym oddechu, wrażenie minęło.

Imara klęczała na podłodze, przyciskając zwój mocno do siebie. Dłuższą chwilę pozostawała w bezruchu. Potem zamknęła płonące oczy. Ziarenka piasku pośpieszyły z szelestem ze wszystkich kątów kaplicy, otoczyły ją wirem i znów utworzyły poruszające się fałdy jedwabiu.

Czułam się tak, jakby świat na chwilę wstrzymał oddech.

Imara wstała z kolan i stała nieruchomo. Zrozumiałam, że to ja muszę do niej podejść. Podniosłam się i ruszyłam środkiem kaplicy, aby pokonać dzielące nas kilka metrów.

Było to… o wiele trudniejsze, niż powinno. Jakbym musiała się przedrzeć przez kilka poziomów sfery eterycznej, choć przecież w obecnej postaci nie mogłabym tego uczynić. Imara trzymała zwój w obu dłoniach, a kiedy w końcu do niej dotarłam, bezwiednie opadłam na jedno kolano, zanim wyciągnęłam do niej ręce.

Ceremoniał. Był chyba nawet ważniejszy dla dżinnów niż dla ludzi.

Ciepły ciężar zwoju opadł w moje dłonie. Poczułam błysk ognia, który ledwie zdołałam wytrzymać. Przeniknęła mnie fala wewnętrznego przymusu, ale tak intensywna, że pozbawiona kształtu. Moje palce zacisnęły się konwulsyjnie na szkatule. Zadrżałam.

Imara puściła zwój. Usłyszałam, jak wzdycha głęboko i nierówno. Podniosłam wzrok w górę i zobaczyłam, że patrzy na mnie zamglonymi, prawie ludzkimi oczami.

Dotknęła mojej twarzy palcami, pogładziła na pożegnanie i nagle… rozsypała się w wirujący słup pyłu. Zniknęła. Zostałam w kaplicy sama.

Klęczałam na jednym kolanie, ściskałam zwój w drżących dłoniach. W końcu wstałam. Otworzyłam szkatułę i rozwinęłam kawałek zwoju, zobaczyłam gęsto zapisane linijki nazwisk i adresów. Dotknęłam jednego. Zapłonęło i natychmiast zrozumiałam, jak odnaleźć to dziecko. Nie musiałam myśleć o poszukiwaniach. Dziecko po prostu tam było. Kiedy odsunęłam palec, blask zniknął i zapomniałam wszystko, czego się dowiedziałam.

Wyrocznia mnie ostrzegała, ale rzeczywistość oszałamiała. Zwój był nie tylko listą, ale też łącznikiem z poziomem rzeczywistości, do którego nie miałam dostępu nawet wtedy, gdy byłam dżinnem. Skrót do świata Wyroczni.

Zastanawiałam się bardzo poważnie, czy uczyniłam coś dobrego, czy wprowadziłam do świata nowy i wyjątkowo niebezpieczny element, który zagraża równowadze świata.

Odwróciłam się, żeby wyjść z kaplicy. Przy tylnej ścianie stał szczupły ksiądz, schludnie ubrany, miał czarną marynarkę, spodnie i koloratkę.

Patrzył na mnie tak, jakbym była bezbożnicą.

Prawdę mówiąc, niewykluczone, że byłam. – Dziękuję – powiedziałam, przechodząc obok niego. – To błogosławione miejsce. Nic nie odpowiedział, ale odniosłam wrażenie, że uznał, iż beze mnie będzie ono bardziej błogosławione.

Загрузка...