1.

Tyle zaginionych dzieci.

Patrzyły na mnie z plakatów i ulotek przymocowanych pinezkami do długiej tablicy wiszącej na wprost rzędu krzeseł – smutny przegląd jeszcze smutniejszych przypadków.

Kilka małych dziewczynek o kasztanowych włosach i nieśmiałym uśmiechu spoglądało na mnie ze ściany, lecz nie było wśród nich Isabel Rochy. Trochę mnie to pocieszyło. Znajdę cię, przyrzekłam jej tak, jak przyrzekałam codziennie. Przysięgam na dusze twojej matki i ojca, znajdę cię.

Pozwoliłam, aby jej rodziców zamordowano. Nie dopuszczę, aby Isabel podzieliła ich los.

Siedziałam obok Luisa Rochy w holu biurowca FBI. Wyjaśnił mi dokładnie, dlaczego w tym miejscu nie mogę pod żadnym pozorem sprawić mu kłopotów. Nie potrafiłam zrozumieć, czym ten właśnie hol różni się od innych holi w Albuquerque, ale zgodziłam się z Luisem, choć nie bez irytacji.

Luis nie miał ochoty ze mną dyskutować.

– Zrób to! – warknął, a potem zapadł w ponure, niespokojne milczenie. Patrzyłam, jak krąży przede mną, a gdy ogarnął mrocznym spojrzeniem ścianę z fotografiami, na jego twarzy pojawiły się napięcie i odraza. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi. Wskazał palcem ulotkę.

– To syn Bena Hessiona. Ben jest Strażnikiem Ognia. Skinęłam głową, ale wątpię, czy to zauważył. Opuścił palec i zacisnął dłonie w pięści, co uwydatniło wytatuowane na jego ramionach, wijące się w górę języki ognia. Raz jeszcze zastanawiałam się nad jego wyborem. Luis Rocha panował nad Ziemią, nie nad Ogniem. Był w tym podobny do Manny'ego, choć jego moc wielokrotnie przewyższała możliwości brata.

Manny był moim partnerem – Strażnikiem. Przydzieliły mi go najwyższe władze jego organizacji. Miał mnie nauczyć żyć w ludzkiej postaci i pożytecznie wykorzystywać moce, bo wciąż je miałam, choć nie zostało ich wiele w porównaniu z tymi, którymi mnie obdarzono jako dżinna. Miałam także zostać samodzielną Strażniczką. Manny okazał się miłym, cierpliwym człowiekiem, który był gotów poświęcić siebie, aby utrzymać mnie przy życiu.

A ja pozwoliłam mu umrzeć. Teraz opieka nade mną spadła na barki Luisa. Nie mogłam dopuścić, aby sytuacja się powtórzyła.

Z pokoju wyszedł znużony mężczyzna w pogniecionym garniturze i przywołał nas gestem. Gdy uniósł rękę, odchyliła się poła marynarki, odsłaniając kolbę broni w kaburze przypiętej do paska. Na chwilę przeniknął mnie chłód, zjawiło się niechciane wspomnienie, ogarnęło mnie uczucie zaskoczenia i wściekłości, znów widziałam, jak kule trafiają Manny'ego i Angelę…

Nie mam ochoty wracać do tych wspomnień.

Wyraz mojej twarzy lub postawa musiały się nagle zmienić, bo mężczyzna natychmiast zaczął zachowywać się inaczej. Spojrzał na mnie uważnie, przysunął rękę do ciała. Bliżej broni.

Zerknęłam w bok, na Luisa.

– On ma broń – stwierdziłam.

– Jest z FBI – odparł i skrzyżował ramiona na piersi. – Musi ją nosić. Dla niego to narzędzie pracy.

– To mi się nie podoba – powiedziałam. Wzruszyłam ramionami.

– Taki układ. Człowiek z FBI nie odrywał ode mnie oczu, jakby moje słowa go zaniepokoiły. Przeniósł spojrzenie na Luisa.

– Luis Rocha? Luis przytaknął i podszedł do niego. Wstałam i ruszyłam za nim.

– To Cassiel – przedstawił mnie. – Być może o niej słyszałeś.

– Słyszałem – potwierdził człowiek z FBI. – Nie chciałem w to uwierzyć. Chyba jednak nie żartowali. – Kiwnął mi głową. Nie było to powitanie, jedynie potwierdzenie mojego istnienia. Dokładnie powtórzyłam jego gest. – Wejdźcie – poprosił. – Nie chcę rozmawiać na korytarzu.

Spojrzał w prawo, potem w lewo, jakby ktoś mógłby nas słyszeć. Nikogo jednak nie było w pobliżu oprócz milczącej, smutnej ściany z fotografiami. Luis pierwszy ruszył w stronę gabinetu.

Zatrzymałam się na chwilę. Znów skrzyżowałam spojrzenia z agentem FBI. Był wysoki, choć zaledwie dwa, trzy centymetry wyższy ode mnie, chudy i żylasty. Miał nijaką, spokojną twarz i ciemne, dziwnie puste spojrzenie, jakby próbował ukryć przede mną wszystko, czego nie powinnam zobaczyć. Ubrany był również bez wyrazu – w zwyczajną koszulę, ciemny garnitur oraz krawat.

– Do środka – powtórzył. – Proszę.

Wyczuwałam w nim jakąś głęboką ukrytą odmienność, której nie potrafiłam wytłumaczyć. W końcu zrozumiałam, gdy zatrzasnął za mną drzwi, zamykając nas troje w zwyczajnym ciasnym pomieszczeniu ze ścianą z przyciemnionego szkła. Odwróciłam się do niego.

– Jesteś Strażnikiem – stwierdziłam.

– W ukryciu – przyznał. – Dobrze mieć kilku naszych w różnych agencjach zbierających dane wywiadowcze. Dzięki temu mamy najświeższe wiadomości. Pierwszy raz jednak skontaktowano się ze mną bezpośrednio. – Znów, na krótko, zwrócił na mnie spojrzenie. – I pierwszy raz spotykam się bezpośrednio z dżinnem.

– Nie spotkałeś go jeszcze – wtrąciłam. – Już nie jestem dżinnem. Te słowa wciąż bolały.

– Nie jesteś też człowiekiem, przynajmniej według mojej definicji człowieczeństwa. Wystarczająco jednak przypominasz człowieka, żeby wzbudzić zainteresowanie władz – stwierdził i wskazał gestem krzesła stojące po drugiej stronie zwyczajnego biurka. Sam usiadł w zniszczonym fotelu. – Dlaczego przyszliście do mnie?

– Bo FBI prowadzi śledztwo w sprawie zaginionych dzieci. A nam właśnie zaginęło dziecko – dokończyłam.

– Wam – powtórzył z wolna. – Wam dwojgu. Luis odchrząknął i opierając łokcie na kolanach, pochylił się do przodu.

– Tak, zaginiona dziewczynka to moja bratanica. Cassiel jest zainteresowaną stroną. I moją partnerką. – Przerwał na chwilę, a potem dodał: – Nie w tym sensie, rozumiemy się?

– W porządku – powiedział człowiek z FBI z kamiennym wyrazem twarzy. Na tabliczce stojącej na jego biurku było napisane: „Agent specjalny Ben Turner”. – Powiedzcie wszystko, co wiecie.

Pozwoliłam Luisowi mówić to, co uważał za stosowne, o porwaniu niedawno osieroconej bratanicy. Opowiedział o naszym pościgu, o odkryciu, że porywane są dzieci Strażników i w ukrytym miejscu poddawane treningowi.

Turner nie przerywał. Ani razu. Słuchał, prawie nie mrugając, a kiedy Luis w końcu przerwał, wreszcie się odezwał:

– O kim właściwie mówisz? Jaki ten ktoś ma cel? Luis spojrzał na mnie.

– Przewodzi im… Ona kiedyś była dżinnem – powiedziałam. – Można ją nazywać Perłą. Ona… jest niezwykle niebezpieczna. Szalona. Wydaje mi się, że dzieci, cała ludzkość, nie mają dla niej znaczenia. Stawia sobie bardziej dalekosiężne cele.

– Dalekosiężne – powtórzył Turner i pokręcił głową. – To przekracza moje kompetencje. Niech dżinny ją powstrzymają.

– Nie mogą – odparłam. – I tego nie zrobią. Znalazła dostateczne poparcie w tym świecie. Zniszczy każdego dżinna, który zanadto się do niej zbliży. Jestem przekonana, że pragnie zgładzić wszystkie dżinny i zastąpić je w uczuciach Matki. Z radością przyjmie otwartą wojnę. Dlatego Ashan rozkazał mi usunąć źródło jej mocy.

Turner uniósł brwi.

– To chyba niezły plan. Co jest źródłem jej mocy?

– Wy. Ludzkość. Jak pan ocenia teraz ten plan? – Poczekałam chwilę w milczeniu. – Odmówiłam. Turner powoli usiadł na fotelu. Nie odrywał ode mnie oczu, a potem zerknął na Luisa.

– Mam potraktować to poważnie?

– Jak przypadek raka – stwierdził Luis. – To dla niej nadal podstawowe rozwiązanie, jeśli nie opanujemy sytuacji i nie znajdziemy sposobu powstrzymania Perły.

– To jeszcze bardziej przekracza moje kompetencje – wymruczał Turner, kręcąc głową. – Nawiązaliście kontakt z kwaterą główną? Z Lewisem?

Wszyscy znali Lewisa Orwella, przywódcę organizacji Strażników. Podobnie wszyscy zakładali, że Lewis ma magiczną różdżkę. Wystarczy go poprosić, aby uzyskać pożądany rezultat. Bzdury! Być może Lewis dysponował wyjątkową mocą, ale był tylko człowiekiem. Sprawa przekraczała nie tylko jego możliwości, lecz także możliwości wszystkich Strażników. Tak, Perła wykorzystała ich, ale nie interesowali jej, być może jedynie jako środek nacisku służący do skierowania świata na wybraną przez nią drogę.

– Nie można się skontaktować z większością Strażników wysokiego rzędu, także z Orwellem – przyznał Luis. – Tam nie znajdziemy odpowiedzi. Musimy sami poszukać rozwiązania, a to znaczy, że trzeba coś wymyślić. Po to tu jestem.

Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej Turner sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

– Jeśli twoja bratanica trafiła do systemu jako zaginione lub porwane dziecko, to już zajmują się nią wszystkie struktury FBI i lokalne służby porządkowe.

– Zajmij się nią sam – zaproponował Luis. – Jesteś Strażnikiem. Chodzi o dzieci Strażników. Dam ci listę zaginionych dzieci, które udało nam się zidentyfikować, ale może być ich dużo więcej. O wiele więcej. Jeśli przebywały w rodzinach zastępczych lub zostały osierocone, to nikt nie będzie ich szukał. Jest jeszcze coś. Przynajmniej w jednym, znanym nam przypadku, któreś z rodziców brało udział w porwaniu. Oni rekrutują fanatyków i to z dużym powodzeniem. Wyobraź sobie terrorystów obdarzonych mocami Strażników.

– Chryste – wyszeptał Turner i przymknął oczy. – Nie macie pojęcia, jak się pociłem nocami ze strachu przez ostatnich dziesięć lat, myśląc właśnie o czymś takim. Przygotowywaliśmy różne plany awaryjne, ale wątpię, aby coś pomogły w obecnej sytuacji. Na nic się nie zdadzą w przypadku tak poważnego zagrożenia. – Znowu popatrzył na mnie uważnie i zapytał: – Co możesz mi powiedzieć o ich organizacji?

– Dobrze uzbrojona. W każdym razie paramilitarna. Werbują Strażników, którzy się zbuntowali i odeszli. Możliwe też, że sztucznie zwiększyli moce ludzi, których dar był zbyt mały, aby zostali Strażnikami.

– Tak jak Ma'atowie.

Skinęłam głową. Ma'atowie tworzyli osobną organizację, cień organizacji Strażników. Należeli do niej ludzie, u których wykryto ślady uśpionej mocy, lecz była ona zbyt słaba, aby przeszkolono ich na Strażników. Uznano również, że nie są oni niebezpieczni, dlatego nie poddawano ich typowej procedurze stosowanej u odrzuconych, to znaczy zabiegowi chirurgicznemu usunięcia mocy przeprowadzanemu na mózgu. Ma'atowie odkryli, że można łączyć moce kilku osób, zwłaszcza jeśli włączy się w to jakiś dżinn, aby przywrócić równowagę siły Ziemi. Strażnicy bardzo często zapominali utrzymywać te siły we właściwych proporcjach.

W pewnym sensie Ma'atowie zajmowali się konserwacją otaczającego nas nadprzyrodzonego świata. Zawsze miałam dla nich szacunek za ich wysiłki. Niewielki, czyli taki sam, jakim obdarzałam wszelkie ludzkie działania.

– To następny punkt na naszej liście – powiedział Luis. – Chcemy odwiedzić ich przywódców. Zobaczymy, czy uda się zorganizować większe siły do rozwiązania tej sprawy.

Turner wzruszył ramionami.

– Życzę powodzenia. Powiem wam, co zrobię. Wezmę od was listę. Zacznę szukać informacji. Sprawdzę, czy istnieją jakieś powiązania między zaginionymi dziećmi. Jeśli macie rację, to może ich być o wiele więcej, niż FBI namierzyło do tej pory. Jak bardzo mam się w to zaangażować?

– Bardzo i szybko – stwierdził Luis. Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Jeśli ta sprawa ma się pomyślnie zakończyć, będzie nam potrzebne wszelkie wsparcie.

Turner znów zerknął w moją stronę. Wiedziałam, co mu przeleciało przez głowę. Nie dlatego, że czytałam jego myśli, lecz dlatego, że rozumiałam obawy.

– Nie – odpowiedziałam na niezadane pytanie. – Luis nie może mnie powstrzymać w chwili, gdy postanowię wykonać rozkaz Ashana i zgładzić waszą rasę. Nikt mnie nie powstrzyma. Wystarczy, że to zrobię, a odzyskam swoje dawne moce dżinna. Tak brzmiała umowa. Nikt nie mógłby mnie powstrzymać, być może oprócz wroga, którego najbardziej się obawialiśmy. Perły.

Turner nie próbował skomentować moich słów.

– Sprawa twojej bratanicy będzie dla mnie najważniejsza – obiecał i wyprowadził nas ze swojego gabinetu. Ruszyłam korytarzem za Luisem w stronę wind, mijając po drodze milczące, zapadające w pamięć fotografie. Nacisnął guzik, ale ja poszłam dalej, w stronę tabliczki wskazującej wejście na klatkę schodową. Westchnął i ruszył za mną.

– Powinniśmy porozmawiać o twojej klaustrofobii.

– Nie cierpię na klaustrofobię – odparłam. – Nic nie obchodzą mnie ciasne pomieszczenia, poruszające się dzięki cienkim kablom i pomysłom inżynierów Takimi klitkami bez trudu mogą zawładnąć moi wrogowie.

Drzwi trzasnęły i zamknęły się za jego plecami. Odgrodziły nas od świata w cichej, chłodnej klatce schodowej. Odwróciłam się do niego. Staliśmy na szerokim, betonowym półpiętrze.

Wyglądał trochę inaczej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Silny i szczupły, o skórze barwy karmelu i zagadkowym spojrzeniu ciemnych oczu. Trochę za długie włosy okalały ostro zarysowaną twarz. Wytatuowane na muskularnych ramionach płomienie migotały niewyraźnie w przyćmionym świetle.

– Jak myślisz, pomoże? – zapytałam. Luis wzruszył ramionami.

– Nie mam bladego pojęcia. Ale musimy pociągnąć za wszystkie sznurki, do których możemy dosięgnąć.

– A jeśli pracuje dla Perły i jej ludzi?

– Wtedy się dowiedzą, że poważnie traktujemy tę sprawę. Nie sądzę, aby to było coś złego. Już się przekonali, że nie zamierzamy zrezygnować. Niech wie, że jeśli będziemy zmuszeni, zastosujemy drastyczne środki, aby ją powstrzymać.

Tylko że Luis w to nie wierzył. W głębi ducha nie wierzył, że mogłabym porzucić ludzką postać i jako dżinn zgładzić ludzkość.

Luis w ogóle mnie nie znał.

– A więc jedziemy do Ma'atów – powiedziałam i zeszłam kilka stopni w dół. Czekało nas jeszcze sześć pięter. – Samolotem?

– Tak będzie szybciej – odparł. – Mam nadzieję, że dziś nikt nie spróbuje nas zabić.

– To byłaby pewna odmiana. A tak naprawdę podejrzewałam, że ktoś podejmie próbę zabicia nas, może nawet w ciasnej klatce schodowej z betonu i stali. Ale bez przeszkód dotarliśmy do wyjścia na parterze i znaleźliśmy się w otwartym holu.

Przy kontuarze ochrony zwróciliśmy identyfikatory, minęliśmy ciężkie opancerzone drzwi i wyszliśmy na popołudniowe słońce Albuquerque. W suchym powietrzu unosiły się zapach palonego w kominkach aromatycznego jadłoszynu, ostra woń sosny oraz tłusty, wszechobecny smród spalin. Nad naszymi głowami wzbijał się w niebo odrzutowiec, pomalowany na niebiesko i pomarańczowo, zostawiając za sobą smugę.

Ruszyliśmy do odległego parkingu, na którym zostawiliśmy dużą furgonetkę Luisa – czarną, z krzykliwymi plamami kolorowych płomieni z obu stron karoserii. Właśnie oddał ją do umycia i woskowania, więc lśniła w słońcu jak heban. Zatęskniłam za swoim motocyklem, który z niechęcią zostawiłam. Wolałam prostotę i swobodę tego środka transportu od zamkniętej przestrzeni ciasnego metalowego pudła. Na szczęście okna dało się opuścić i chociaż zrobiło się chłodniej, jeszcze nie było zimno.

Już wkrótce miało się ochłodzić.

Zanim dotarliśmy do samochodu, drogę zastąpiło nam dwóch ludzi – wysoki i dobrze zbudowany oraz niższy z ciemniejszą cerą. Wyciągnęli w naszą stronę czarne skórzane pochewki ze złoconymi odznakami identyfikacyjnymi.

Policja.

Zerknęłam spod oka na Luisa, gdy oboje się zatrzymaliśmy. Wiedział, o co pytam: podporządkować się czy walczyć i uciec? Przedstawiciele władz nie robili na mnie wrażenia, choć zdawałam sobie sprawę, że mogą utrudnić mi zdolność działania w już i tak skomplikowanych okolicznościach ludzkiej egzystencji. Więzienie byłoby mi nie na rękę.

Luis pokazał mi gestem dłoni, żebym zaczekała. Byłam gotowa wykonywać jego polecenia.

– Detektywi – powiedział i skinął głową w stronę obu mężczyzn. – Czym możemy służyć?

– Możesz ruszyć tyłek i odwrócić się w stronę furgonetki – odezwał się niższy. – Oprzeć się łapami o maskę. Stopy szeroko. Ty też, Różowiutka.

Domyśliłam się, że chodzi mu o wyblakły kolor różowej farby, jaki wciąż pozostał na moich jasnych włosach. Jeszcze nie podjęłam decyzji, czy mam się jej do końca pozbyć, czy ufarbować od nowa na gorący odcień purpury. Odnosił się do mnie z taką pogardą, że miałam ochotę odwrócić się i zamienić jego włosy w płonące różowe ognisko.

Być może dosłownie.

Postąpiłam inaczej, uśmiechnęłam się i tak jak Luis położyłam dłonie na chłodnej, gładkiej powierzchni maski i rozsunęłam stopy na szerokość ramion. Niższy z detektywów stanął za moimi plecami, żeby mnie obszukać.

– Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka – uprzedziłam cicho.

– Ona nie żartuje – wtrącił Luis. – Lepiej jej nie drażnić.

– Muszę was obmacać, czy nie macie broni – powiedział detektyw. – Jeśli się będziesz opierać, złapię cię za ten chudy albinoski tyłek i zaciągnę do więzienia okręgowego. Czy to jasne?

– Rany, człowieku. – Luis westchnął. – Skończ z tym wreszcie, dobrze? Sądziłam, że Luis mówi raczej do mnie niż do detektywa. Nie byłam pewna, czego po mnie oczekuje, ale domyśliłam się, że chce, żebym nic nie robiła, gdyż patrzył na mnie długo i uporczywie.

Dlatego, z ogromnym niesmakiem, pozwoliłam, żeby obcy położył na mnie ręce, przesunął nimi wzdłuż ciału, po plecach, w dół, po nogach i do góry między nogami. Spokojnie, powtarzałam sobie. Zachowaj spokój. Okazało się to o wiele trudniejsze, niż przewidywałam. Ale nie odrywałam spojrzenia od ciemnych oczu Luisa i dzięki temu do pewnego stopnia zachowałam panowanie nad sobą. Detektyw zrobił krok do tyłu. – Jest czysta. Teraz twoja kolej, Rocha. Luis uśmiechnął się szeroko, jakby był przyzwyczajony do takiego traktowania.

– Nie ma sprawy. Wiem, że lubicie takie rzeczy. Jego słowa pozbawiły nieznajomego detektywa resztek dobrego humoru. Uderzając przedramieniem Luisa w kark, pchnął go do przodu i gwałtownie przygniótł do maski furgonetki. Odchyliłam się do tyłu, przenosząc ciężar ciała na pięty.

– Ja bym tego nie robiła.

– Zamknij się, ścierwo – powiedział starszy, mocniej zbudowany mężczyzna. – Ręce na maskę! Ręce na maskę!

– Dlaczego? – Nie chciałam się podporządkować. Nie znosiłam dotyku obcych ludzi i traktowania z pogardą, ale moją wściekłość rozpaliła przemoc wobec Luisa, a nie wobec mnie. Niższy z detektywów oklepywał Luisa z dużo większą siłą niż mnie. – Co złego zrobiliśmy?

– Sądzisz, że potrzebuję powodu, żeby zatrzymać łajzę od Norteño? – wybuchnął. – Lepiej się zastanów.

– Nie mam nic wspólnego z Norteño – zaprzeczył Luis przez zaciśnięte zęby. Tamten wciąż przyciskał jego twarz do maski. – Od lat do nich nie należę. Niech pan przeczyta nowe instrukcje, detektywie.

– Jeśli nie należysz do Norteño, to dlaczego gang zastrzelił twojego brata i bratową? Dla zabawy?

– Odszedłem. To im się nie spodobało. Dopiero wróciłem do miasta. Możecie to sprawdzić. Starszy z mężczyzn skinął głową młodszemu, który puścił Luisa i zrobił krok w tył. Luis wyprostował się, odwrócił od furgonetki i stanął przed detektywami.

– O co chodzi? – zapytał.

– Ty. – Starszy wskazał palcem na mnie. – Nazwisko!

– Leslie Raine – odparłam. Dobre nazwisko, jak każde inne. Miałam wyprodukowany przez Strażników dowód tożsamości potwierdzający, że naprawdę tak się nazywam.

– Skąd jesteś?

– Stąd.

– Tak, rzeczywiście wyglądasz jak cholerny tubylec. – Odprawił mnie gestem i zwrócił się do Luisa: – Dlaczego się kręcisz wokół budynku władz federalnych?

– Wcale się nie kręcę – zaprzeczył Luis. – Przed chwilą wyszliśmy z biura FBI. Rozmawialiśmy z agentem specjalnym Turnerem. Na pewno to potwierdzi.

Mężczyźni wymienili szybkie, niezrozumiałe dla nas spojrzenia. – Jak taka łajza jak ty zasłużyła na rozmowy z FBI?

– Nie wasza sprawa – powiedziałam z chłodną wyższością dżinna. Obaj mężczyźni dłuższą chwilę uważnie mi się przyglądali.

– Kim ty właściwie jesteś? Pracujesz dla federalnych? A Rocha jest informatorem? Uśmiechnęłam się leniwie.

– Naprawdę chcecie o tym rozmawiać tutaj? – zapytałam. – Na ulicy?

Przejeżdżający obok ludzie zwalniali, żeby nam się przyjrzeć. Przed sklepem po drugiej stronie ktoś stał i fotografował nas komórką. Wysłałam impuls mocy i rozgniotłam metal oraz szkło. Telefon wydał z siebie smutne, ciche, elektroniczne beknięcie i padł. Mężczyzna z ponurym zaskoczeniem przyglądał się zepsutemu urządzeniu. Potrząsnął nim bezradnie, jakby próbował przywrócić mu życie. Po chwili, widząc wyraz mojej twarzy, szybko ruszył przed siebie. Nie lubię, kiedy ludzie się na mnie gapią.

Nie miało znaczenia, czy policjanci mi uwierzyli. Obaj postanowili zachować ostrożność. Starszy z nich kiwnął głową. Młodszy podszedł do stojącego w pobliżu nieoznakowanego szarego sedana i otworzył tylne drzwi.

– Wsiadać! – rozkazał.

– Jesteśmy aresztowani?

– A zrobiliście coś, za co powinniśmy was zatrzymać?

Wzruszyłam ramionami i wsiadłam. Luis wsiadł po przeciwnej stronie. Dwoje drzwi głośno zamknięto, a policjanci podeszli do przodu wozu. Natychmiast poczułam się jak w pułapce. Samochód nie pachniał tak jak większość aut. Unosiła się w nim nieprzyjemna woń plastiku, rozgrzanego metalu, niemytych ciał i nieświeżego jedzenia. Przyjrzałam się uważnie drzwiom od wewnętrznej strony. Nie było klamek. Pocieszyła mnie myśl, że nam dwojgu by to w niczym nie przeszkodziło, gdybyśmy postanowili wysiąść. Strażników Ziemi nie tak łatwo uwięzić, a dżinny, nawet głęboko upokorzone i wyklęte, jeszcze trudniej. Posiadanie takich mocy miało jednak wady. Na przykład nie zawsze można było znaleźć pożyteczny sposób ich zastosowania. Aż do teraz.

Policjanci wsiedli do samochodu. W środku było ciepło, lecz nie nadmiernie. Mimo to poczułam, że zaraz się uduszę, i zaczęła mnie ogarniać panika. Zacisnęłam powieki i skoncentrowałam się na oddychaniu. Starałam się oddychać równo, miarowo, usiłowałam sobie nie wyobrażać, czym jest pozbawienie powietrza, odebranie oddechu.

– Co się dzieje z twoją przyjaciółką? – zapytał niższy detektyw. Nie otworzyłam oczu. – Chyba nie zamierzasz się porzygać, co? W razie czego to ty sprzątasz.

– Ona nie lubi samochodów – wyjaśnił Luis. – Zwłaszcza takich, które cuchną jak po wczorajszej balandze. Tutaj żaden wścibski nas nie usłyszy. Czego, u diabła, od nas chcecie?

Wyższy detektyw odwrócił się do nas i położył rękę na tyle oparcia.

– Jesteś Strażnikiem Ziemi, zgadza się? Słysząc to, otworzyłam szeroko oczy. Luis w ogóle nie zareagował. Ani szybszym biciem serca, ani przyśpieszonym oddechem.

– Nie mam pojęcia, o czym mówicie – odparł. – Zajmuję się ochroną środowiska. Teraz zarabia się na tym grubszą forsę, wiecie o tym? Na zielonym myśleniu i tak dalej…

– Nie wciskaj mi kitu. Jesteś Strażnikiem. Luis nic nie odpowiedział, tylko patrzył. Wyższy detektyw w końcu westchnął i przesunął kwadratową ręką po twarzy.

– Wszystko o tym wiem – przyznał. – Cholera, teraz o was ciągle mówią w telewizji? Poza tym moja bratowa jest Strażnikiem Pogody. Beatrice Halley. Pracuje w Chicago, zajmuje się jeziorami.

Luis usiadł wygodniej.

– Znam Beę Halley – powiedział. – Musisz być Frank Halley. Wspominała, że jej szwagier jest gliną.

– Nie przepada za mną, ale to uczucie wzajemne. Wszystko jedno, nie o to chodzi.

– To o co?

– Mam dla was robotę – powiedział Halley. – Chorego dzieciaka.

Przez twarz Luisa przesunął się cień. Wiedziałam, jak nie znosi odmawiać. Jednocześnie Strażnicy Ziemi na ogół nie zgadzali się uzdrawiać zwykłych ludzi. Była to przykra konieczność. Gdyby się rozeszło, co potrafią, do ich drzwi zaczęłyby szturmować tłumy chorych. Uniemożliwiłoby im to wykonywanie ważniejszych obowiązków.

– Wiem, że tego zazwyczaj nie robicie – przyznał Halley. – Ale ta mała jest niezwykła. Znaleziono ją na wpół zagłodzoną, odwodnioną, z ostrą infekcją. Nie ma rodziny, nie zgłoszono jej zaginięcia. Ma najwyżej pięć lat.

W oczach Luisa zapłonęła nadzieja. Wiedziałam, że musiała się pojawić również na mojej twarzy.

– Bez nazwiska?

– Jest zbyt chora, żeby coś powiedzieć. Byłam przekonana, że Halley celowo nie zdradza dokładniejszych szczegółów. Pozwalał, aby zrozpaczony Luis sam sobie resztę dośpiewał.

Wydawało mi się, że znam powód takiego postępowania.

– Ta dziewczynka – zaczęłam. – To nie jest Isabel Rocha. Chciałbyś, żebyśmy tak myśleli, bo to skłoniłoby Luisa do bezpośredniego kontaktu z nią.

– Tak, to prawda – przyznał Halley. – Zrozumcie, ta mała jest w ciężkim stanie. Próbowali już wszystkiego. Nawet podawali jej dożylnie antybiotyki. Ona umiera. Jesteście jej jedyną szansą, chyba że święty Józef uczyni cud. – Przerwał i spojrzał na Luisa. – Jesteś człowiekiem wierzącym?

– Byłem parę razy na mszy. – W rzeczywistości był bardziej religijny, niż chciał to przyznać. Kilkakrotnie słyszałam jego modlitwy o odnalezienie Isabel. Albo żeby mógł się zemścić, jeśli Ibby nie żyje. – Dlaczego pytasz?

Halley wzruszył ramionami.

– Zawsze mnie to zastanawiało. Wy, Strażnicy, praktycznie jesteście bogami. Potraficie rzucać piorunami i uzdrawiać chorych. Bea nie jest religijna. Po prostu to mnie zdziwiło.

– Nie jesteśmy żadnymi bogami, pisanymi wielką czy małą literą – powiedział Luis. – Nawet nie jesteśmy aniołami, stary. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Bystry Strażnik wie o tym lepiej od innych. Kiedy udajesz Boga, ludzie umierają.

Halley miał taką minę, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy się wtrąciłam.

– Jeśli dziewczynka jest tak chora, jak mówisz, to nie powinniśmy marnować więcej czasu. Obaj policjanci spojrzeli na mnie ze zdumieniem, ale szybko odzyskali panowanie nad sobą.

– Pojedziesz? – zapytał Halley i uruchomił silnik.

– Oczywiście, że pojedzie – potwierdziłam, nawet nie spoglądając na Luisa. Łącząca nas więź była tak silna, że nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogłam ich mieć. Właśnie tak Luis by postąpił, bez względu na to, czy byłoby to rozsądne. – Wystarczyło tylko poprosić.

Halley przewrócił oczyma.

– Tak, powinienem o tym pomyśleć.

Dziewczynka przebywała w szpitalu. Nigdy przedtem nie byłam w szpitalu, chociaż wiedziałam, że istnieją. Nie musiałam nikogo odwiedzać. Kiedy postrzelono Manny'ego i Angelę, rany okazały się śmiertelne. Gdyby nawet zabrano ich do szpitala, a przecież mogłoby tak się siać, nic położono by ich na jednym z tych łóżek o skomplikowanej konstrukcji, nie podłączono by do maszyn, nie zredukowano do roli bezwładnego, obolałego worka umierającego mięsa.

Ten szpital mi się nie spodobał.

Dziecko było takie małe. Mniejsze od Isabel, ale w ogóle do niej niepodobne. Jasne włosy, różowa cera, delikatne, przypominające pączek róży usta. Nie widziałam koloru jej oczu. Była nieprzytomna.

Miała pozbawione barwy i mocno posiniaczone kończyny – na skutek infekcji, o której wspominał detektyw Halley, a nie z powodu pobicia. Dziecko było chude, zaniedbane i walczyło z bezwzględnym wrogiem.

Pokój cuchnął odorem śmierci. Zatrzymałam się w progu, przełknęłam nerwowo ślinę. Halley stanął za mną.

– Smutne – powiedział. – Prawda? Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Luisa. Wszedł do sterylnego pomieszczenia niespiesznie, z powagą, jakby się lękał, że przestraszy dziecko, które nie mogło się nawet domyślać jego obecności. W porównaniu z tą drobną dziewczynką był potężnym, muskularnym mężczyzną. Przyszło mi do głowy, że człowiek, który przypadkiem zajrzałby do pokoju szpitalnego, mógłby pomyśleć, że Luis jest zbrodniarzem, pragnącym skrzywdzić dziecko.

Dopóki nie zobaczyłby wyrazu jego twarzy i spojrzenia. Luis rozczulająco delikatnym gestem dotknął wierzchem dłoni czoła dziewczynki i przycupnął na łóżku obok niej. Miał duże ręce, ale przesunął lekko palcami po włosach dziecka, jakby dziewczynka mogła poczuć pociechę, którą jej chciał przynieść.

– Cass? – powiedział. – Jesteś mi potrzebna. Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. Poczułam niemal fizyczny wstrząs. Był to rozkaz, ale płynący z serca, w dobrym celu.

Poczułam o wiele więcej. Skomplikowaną mieszankę potrzeby i pragnienia, niepokoju i zatroskania. Przez jedną pełną zamętu chwilę spojrzałam na siebie jego oczami i dostrzegłam wysoką, chudą kobietę, obojętną i z pozoru pozbawioną wszelkich związków ze światem ludzi.

Z pozoru.

Nagle zyskałam świadomość własnego ciała, wszystkich jego części, o złożonej i fascynującej budowie. Poczułam na skórze powiew chłodnego powietrza i patrzyłam, jak pojawia się na niej gęsia skórka. Moje serce biło mocniej, zmieniało rytm. Zaschło mi w ustach. Nie podjęłam żadnej świadomej decyzji. Zrobiłam pierwszy krok, a potem następne, dopóki nie znalazłam się po drugiej stronie łóżka dziecka, naprzeciw Luisa Rochy.

Wyciągnął w moją stronę prawą rękę. Lewą nadal delikatnie dotykał czoła dziewczynki. Ścisnęłam palcami jego dłoń. Czysta rozkosz płynąca z naszego dotyku odebrała mi dech w piersi. Poczułam mrowienie impulsu przypływającego najpierw między nami, a po chwili przez niego. Czerpałam ze źródła ukrytego w głębi Ziemi – mocy powolnej, cichej, potężnej. Wystarczyło, że poczułam ją krążącą w moich żyłach i płynącą do Luisa, aby natychmiast wróciły wspomnienia innych czasów, innych miejsc, innego życia. Nigdy wcześniej nie byłam człowiekiem, ale bardzo, bardzo długo byłam dżinnem i teraz dotykałam przedwiecznego…

Westchnęłam niepewnie, prawie jęknęłam i zaczęłam kształtować moc, nadawać jej formę złotego strumienia, który Luis dzięki swojej wiedzy kierował w głąb kruchego ciała dziecka. Tylko część dżinnów to potrafiła. Nigdy nie interesowałam się uzdrawianiem, ale zafascynowała mnie precyzja, z jaką Luis pracował. Zupełnie nie pasowała do jego postaci. Przyglądanie się mu sprawiało mi przyjemność.

Luis pracował w ogromnym skupieniu. Trwało to bardzo długo, kilka godzin. Policjanci wyszli, wrócili i znowu wyszli. Lekarze i pielęgniarki pojawiali się i znikali, ale nikt nam nie przeszkadzał. Zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje, aż uświadomiłam sobie, że wszyscy musieli dojść do porozumienia i wspólnie wyrazić zgodę na tę ostatnią próbę. Nic już nie mogło zaszkodzić.

Sińce pod skórą powoli zaczęły blednąc. Luis przerwał na chwilę, żeby złapać oddech. Nalałam mu szklankę wody z karafki stojącej obok łóżka. Wypił szybko, zachłannie. Wtedy zauważyłam, że ma koszulę mokrą od potu i kropelki skapują mu z włosów. Jego mięśnie drżały z wysiłku.

Położyłam bladą, suchą dłoń na spoconym ramieniu, na tatuażu w kształcie płomienia.

– Wystarczy – powiedziałam.

– Nie – zaprzeczył Luis i wyciągnął w moją stronę szklankę, prosząc gestem o dolanie wody z karafki. – Wciąż krążą w jej krwi te małe dranie, ale już się do nich dobrałem. Oczyściłem większość jej organów wewnętrznych. Jeśli jednak nie usunę tego świństwa z jej krwi, wtedy zakażenie zacznie się od nowa… – przerwał, żeby się napić. – Masz dość mocy na dalszy ciąg?

Czy miałam? Zaskoczyło mnie to pytanie. Szybko skupiłam uwagę na sobie. Nie byłam zmęczona, nie osiągnęłam granicy ludzkiego wyczerpania, ale miał rację. Drżałam, ograbiona z energii. Poczułam palące pragnienie. Wzięłam od niego szklankę, napełniłam wodą i wypiłam ją jednym haustem.

– Dobrze się czuję – odpowiedziałam. Wziął karafkę, potrząsnął, wzruszył ramionami, wyjął korek i wypił kilka ostatnich łyków. Odstawił pustą na stolik.

– Do roboty. Przytrzymałam go za ramię.

– Luis? – Nie musiałam nic więcej mówić. On też niczego nie musiał mi tłumaczyć. Wystarczyło, że pokręcił głową, nie przyjmując do wiadomości mojego zaniepokojenia. – Dobrze – powiedziałam.

Miałam wrażenie, że poparzyłam sobie palce, dotykając jego skóry. Był rozgrzany, tak gorący, że zwróciło to moją uwagę. Wysiłek i moc niszczyły go od środka.

Nie zamierzał przerwać. Doskonale go rozumiałam.

Słońce właśnie chowało się za horyzontem, kiedy Luis wreszcie westchnął, zdjął rękę z czoła dziewczynki i spróbował wstać, lecz bez powodzenia. Chwyciłam go za ramię, gdy zaczął się osuwać z łóżka. Nie zdołałam go utrzymać, ale nie pozwoliłam mu upaść bezwładnie, tylko pomogłam mu się osunąć w pozycji siedzącej na podłogę. Ktoś napełnił karafkę wodą. Chwyciłam ją i ruszyłam w stronę Luisa. Kolana pode mną drżały. Musiałam się zatrzymać i na chwilę oprzeć się o ścianę, bo przed oczami pojawiły mi się czarne plamy. Zebrałam resztki sił i opadłam na podłogę obok Luisa.

Nie rozlałam wody.

– Dobrze się czujesz? – odezwał się słabym, ochrypłym głosem. Podałam mu karafkę, wypił do połowy, nie odrywając od niej ust. – Musimy coś zjeść. Białko i węglowodany. Im więcej, tym lepiej.

Zabrałam mu wodę i wypiłam do końca.

– A dziewczynka? – zapytałam głosem, który z trudem rozpoznałam. Luis uśmiechnął się powoli, miał bardzo zmęczoną twarz.

– Wyzdrowieje – powiedział. Ciepły i słodki uśmiech szybko zniknął. – Przynajmniej fizycznie. Nie mam pojęcia, co mogło ją doprowadzić do takiego stanu. Uraz może hyc o wicie głębszy i nie poradzimy sobie z nim tak łatwo jak z objawami fizycznymi.

Jeśli to było łatwe, to nie potrafiłam sobie wyobrazić walki z trudnym przypadkiem. Chciałam się podnieść, ale nogi nie zareagowały. Luis wziął mnie za rękę.

Nie pozwoliłam na to, ale nawet osłabiony, był ode mnie silniejszy.

– Nie – sprzeciwiłam się. – Za dużo oddałeś energii.

– Potrzebujesz jej bardziej ode mnie. Ostatnie zapasy mocy wlały się we mnie, przeniknęły ciepłem moje nerwy, wzbudzając fale rozkoszy. To była zaledwie namiastka. Niewiele mógł mi dać, ale to wystarczyło, aby podtrzymać mnie na siłach przez dzień, dwa, aż sam odzyska siły.

Jeśli wcześniej nierozważnie nie zużytkuję swojej mocy. Nie chciałam tego zrobić, ale moja dłoń poruszyła się, jakby kierowana własną wolą. Wyrwała się z jego uścisku i uniosła, aby dotknąć jego twarzy.

Luis spojrzał na mnie rozszerzonymi nagle oczami. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy na siebie. Zniknęły wszelkie przeszkody, wszelkie dzielące nas mury.

Nagle opuściłam dłoń, z trudem się podniosłam i ruszyłam na poszukiwanie białka i węglowodanów, których jego organizm tak bardzo potrzebował. W holu spotkałam detektywa Halleya. Właśnie szedł do naszego pokoju z tacą pełną jedzenia. Były tam hamburgery, hot dogi i jakiś gulasz w misce.

– Wyjdzie z tego? – zapytał Halley, trzymając tacę mocno w rękach.

– Nie dasz nam jedzenia, jeśli umrze? Zamrugał, pokręcił głową i podał mi tacę.

– Próbowaliście. Chyba nie można prosić o nic więcej.

– To się cieszę, bo Luis uważa, że ona wyzdrowieje. – Ruszyłam przed siebie, żeby zanieść jedzenie do pokoju, gdy odwróciłam się i zapytałam: – Skąd wiedziałeś?

– Niby co?

– No, że będziemy tego potrzebować. Wzruszył ramionami.

– Zapytałem bratową. Powiedziała, że jeśli przez to przejdziecie, będziecie głodni jak wilki. Uznałam, że mimo wszystko Halley będzie miał prawo żyć.

Dziewczynka obudziła się po głębokim, bo naturalnym, śnie.

Najważniejsze było to, jak się obudziła… z płaczem, krzykiem, przerażeniem i rozpaczą. Jej udręka wywołała w pokoju pożar.

Wszystko stało się bardzo szybko. Dziecko krzyczało z przerażenia, a za moment pościel, w której leżała, wybuchnęła pomarańczowym płomieniem. Zajęły się poduszki na stojących w pobliżu krzesłach i wesołe żółte zasłony wiszące w oknach. Kolorowe rysunki na ścianach gwałtownie pociemniały.

To było najgorsze, co mogło się stać. Moce Luisa pochodziły z Ziemi. Strażnik Pogody szybciej mógłby znaleźć sposób zgaszenia płomieni, ale dla Strażnika Ziemi to bardzo trudne zadanie.

Moje moce były ograniczone przez moce Luisa, ale mogłam je wykorzystać bardziej twórczo. Błyskawicznie zmieniłam strukturę naszej skóry i płuc, żebyśmy się stali ognioodporni, ale nie mogłam uczynić nas ogniotrwałymi. Dobrze zrobiłam, bo Luis rzucił się w płomienie, chwycił dziecko, ściągnął je z łóżka i przytulił do siebie. Gdyby był normalnym człowiekiem, poparzyłby się straszliwie.

W chwili, gdy dziewczynka znalazła się w ramionach Luisa, płomienie zaczęły gasnąć, z sykiem i strzelaniem, kiedy zadziałał umieszczony w suficie system przeciwpożarowy. Z góry polała się woda i włączył się alarm. Odcięłam przepływ mocy. Luis i ja wróciliśmy do poprzedniego stanu.

– Co u diabła…? Przy drzwiach do pokoju zebrał się spory tłumek, przez który przedarło się do środka dwóch mężczyzn. Sprawiali wrażenie ludzi pełniących ważne funkcje. Ten w białym fartuchu był lekarzem, za nim przeciskał się detektyw Halley. I to Halley odezwał się pierwszy.

– Co się tu stało? Lekarza nie interesowały takie szczegóły i ruszył, żeby odebrać dziewczynkę z rąk Luisa.

– Nie – sprzeciwił się Luis. – Zły pomysł.

– Muszę obejrzeć jej poparzenia.

– Nic jej się nie stało. Jest tylko wystraszona.

– I niebezpieczna – dodałam. – A także zdezorientowana. Luis spojrzał na mnie. Tak jak ja wiedział, co jej dolega: moce dziecka powinny zostać uśpione do czasu, kiedy w organizmie dziewczynki wykształcą się odpowiednie kanały, przez które bezpiecznie popłyną. Była o wiele za mała – o wiele za mała – aby udźwignąć taki ciężar. Nawet w okresie dorastania nie poradziłaby sobie z tak ogromnymi wrodzonymi zdolnościami, których próbkę nam dała.

– Jak to się stało? – spytałam cicho. Luis tulił dziecko w ramionach, a ono przywarło do niego, otoczyło ramionkami jego szyję i patrzyło szeroko otwartymi, pełnymi przerażenia niebieskimi oczami. Wyciągnęłam z szafy gruby, ciepły pled. To było jedyne miejsce w pokoju, do którego nie miały dostępu płomienie ani woda z sufitu. Podałam pled Luisowi. Szczelnie owinął nim dziewczynkę.

– Nie chciałam – szepnęła z poważną miną. – Naprawdę nie chciałam.

– Wiem, mija – powiedział. – Nie martw się, nikt cię nie obwinia. Jestem Luis. A ty jak masz na imię? Zastanawiała się dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała:

– Pammy.

– Pammy, a nazwisko?

– A twoje? – zapytała. Luis się uśmiechnął.

– Rocha.

– Śmieszne.

– Być może. Hiszpańskie. A twoje jest śmieszne?

– Gegenwaller – oznajmiła z dumą. – To niemieckie nazwisko. Luis zerknął na detektywa Halleya, który skinął głową i przepchnął się przez tłum wciąż stojący przy drzwiach. Dostał potrzebną informację i mógł rozpocząć poszukiwania.

– Pammy Gegenwaller – powiedział Luis. – Gdzie są twoi rodzice? Jej twarz nagle przybrała zimny wyraz, przeobraziła się w nieruchomą, pustą maskę. Robiła wrażenie doświadczonej staruszki, a nie dziecka.

– Nie mają żadnego znaczenia – stwierdziła. – Tak mówiła pani.

– Pani – powtórzyłam. – Kim ona jest? Pammy odwróciła buzię, przytuliła się do szyi Luisa.

– Hej! – zawołał i delikatnie zakołysał dzieckiem. – To Cassiel. Jest miła. Nie zrobi ci krzywdy. – Zrobi – powiedziała Pammy. – Tak jak pani.

W końcu personel medyczny otrząsnął się z osłupienia i wszyscy wtargnęli do środka, jakby nagle zniknęła niewidoczna bariera na progu, zagradzająca wejście do pokoju. Pielęgniarka wyrwała Pammy z ramion Luisa. Gdy dziewczynka krzyknęła, protestując przeciwko temu, zauważyłam nagły grymas bólu i lęku na jego twarzy.

– Zaczekaj! – warknął. Pielęgniarka przystanęła, zmarszczyła brwi, usiłując powstrzymać machające rękami dziecko. Luis położył dłoń na czole Pammy. – Teraz zaśniesz, kochanie – wymruczał. – Jesteś bezpieczna. Musisz zaufać tym ludziom. Im zależy, żebyś wyzdrowiała. Dobrze?

Używał swojej mocy zdecydowanie, lecz subtelnie. Zastosował ją jako formę środka uspokajającego. Moc przeniknęła dziewczynkę i rozluźniła jej ciało. Pammy zamrugała oczami i zamknęła powieki. Oparła głowę na ramieniu pielęgniarki. Luis odsunął rękę.

– Powinna spać przez jakiś czas – powiedział. – Niech ktoś stale będzie przy niej. Przekazałem jej sugestię, że ma wam zaufać, ale jeśli się wystraszy, to może się zmienić. Dbajcie o jej spokój, a nie powinniście mieć z nią kłopotów. Nie zostawiajcie jej samej. – Sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes, zanotował coś szybko i podał kobiecie kartkę. – Proszę zadzwonić pod ten numer. To numer alarmowy do Strażników. Wyznaczą kogoś o odpowiednim profilu mocy, żeby wam pomógł. Jeśli nie znajdą nikogo, wtedy tu wrócę. Zapisałem też numer do siebie.

– Przenieśmy ją do innego pokoju! Niech ktoś ściągnie konserwatora budynku! Zadzwońcie do straży pożarnej, muszą spisać raport! – ryknął naczelny lekarz. Pielęgniarka zabrała Pammy i wyszła z pokoju. Ruszyliśmy za nią z Luisem, ale gdy znaleźliśmy się na korytarzu, od razu przystanął. Powietrze tutaj nie cuchnęło dymem i roztopionym plastikiem. Odetchnęłam kilka razy z ulgą.

– Rozumiesz coś z jej słów? – zapytał. – Wiesz, co się przed chwilą stało?

– Dziecko jest uśpionym Strażnikiem – powiedziałam. – Ktoś obudził jej moce, ale zbyt wcześnie, aby to było bezpieczne. Jakaś kobieta. Ktoś podobny do mnie.

– Dżinn – stwierdził Luis. – Chyba oboje wiemy, o kogo chodzi. O Perłę. Pammy była na Ranczu, gdzie Perła szkoliła porwane dzieci Strażników. Ale w jakim celu to robiła? Co miałyby uczynić?

– Pammy odrzucono – domyśliłam się. Widzieliśmy już inne podobne przypadki. Dzieci przywiezione na Kanczo, do oceny lub na szkolenie, które nie spełniły nieznanych nam wymagań Perły, były albo odrzucone, albo wykorzystywane jako strażnicy pilnujący granic Rancza, które stało się ich twierdzą.

Pammy uciekła lub ją wypędzono, bo się rozchorowała i stała się bezużyteczna.

– Perła musiała zmienić miejsce pobytu – dodałam. – Być może zmieniła także taktykę. Znaleźliśmy kryjówkę Perły w Kolorado. Zanim zebraliśmy odpowiednie siły, żeby ją zaatakować, kryjówkę zniszczono. Zostali w niej tylko zbędni sojusznicy – ludzie. Dzieci zabrała ze sobą.

Poświęciliśmy kilka tygodni na poszukiwanie tropów, które by nam wskazały, dokąd uciekła.

– Może taki właśnie jest jej cel – zastanawiał się Luis. – Może Pammy wcale nie zawiodła. I dokładnie spełnia wymagania Perły. Jest małą bombą zegarową.

Zastanowiłam się przez chwilę i pokręciłam przecząco głową.

– Nie. Perlą nie jest zainteresowana przypadkowymi zniszczeniami. Ona ma cel, choć jeszcze nie wiemy dokładnie jaki. Ale jeśli pozbyła się tego dziecka, to tylko dlatego, że Pammy nie spełniła jej oczekiwań.

Oczy Luisa zapłonęły ponurym blaskiem.

– Chryste! – szepnął. – Ta mała mogłaby wysadzić szpital w powietrze, gdyby się zezłościła. Czyżby miała jeszcze za mało mocy?

– Pewnie dla Perły za mało – powiedziałam. Westchnął.

– Muszę wypić trzy szklaneczki whisky i przespać się z półtorej doby. Nie możemy tak walczyć dalej. Pora trochę zwolnić tempo.

Nie chciałam niczego zwalniać, ale też poczułam zmęczenie i słabe drżenie mięśni. Mój słabnący mózg interpretował obrazy i dźwięki na przemian jako zbyt wolne, ciemne i ciche lub zbyt szybkie, jasne i głośne. Musiałam odpocząć, a jeśli ja potrzebowałam odpoczynku, Luis potrzebował go stokroć bardziej.

– Do domu? – spytałam.

– Do domu – odparł. – Natychmiast.

Загрузка...