Zastanawiałam się, czy nie ukraść kolejnego pojazdu, ale wszystkie były zajęte; kiedy myślałam nad tym, jak zmusić któregoś z kierowców, żeby się zatrzymał i żebym mogła go wywalić – nie robiąc mu krzywdy – ku mojemu zaskoczeniu, po cichu przy krawężniku tuż obok mnie zatrzymał się biały sedan. Przyciemniona szyba się opuściła.
– Hej, masz na imię Cassiel? Zajrzałam do środka, marszcząc czoło. Nie znałam kierowcy.
– Wsiadaj – rzucił. Zamki otworzyły się, a on pochylił się ponad siedzeniem, żeby otworzyć drzwi. – Powiedziałem, żebyś wsiadała. Twoi przyjaciele przysłali mnie, żebym cię zabrał.
Był dość młody, pewnie w wieku Luisa, chociaż w oczach miał coś, przez co wydawał się dużo starszy. Może ciężkie doświadczenia. Samochód był czysty, schludny, pachniał dymem i narkotykami. Mężczyzna skinął do mnie głową, kiedy wsuwałam się na siedzenie pasażera i zapinałam pas bezpieczeństwa, a potem zatrzasnęłam drzwi. Szyba podniosła się, zamykając mnie w dymie o zapachu narkotyków. Włączył się w ruch i niespiesznie skierował na północ.
– Nie zapytasz mnie, dokąd trzeba mnie zawieźć? – Obserwowałam nieruchomo jego profil.
– Nie – odpowiedział. – Bo jedziesz tam, gdzie ja ci powiem. – Spod fotela kierowcy wyciągnął z pochwy nóż długości swojego przedramienia i położył go sobie na nodze. – Po prostu siedź cicho, dobra? Nie rób kłopotów.
– Kto cię przysłał?
– Zawsze na widok noża zadajesz tyle pytań? Zamknij się, do cholery i daj mi to.
– To? – powtórzyłam.
– Wiesz, o czym mówię. Nieznajomy chciał, żebym dała mu listę. Na ułamek sekundy stanął mi przed oczami zniszczony telefon komórkowy, kapiąca woda, zanim Rashid zechciał go naprawić. Czy lista też się zniszczyła? Nie zwracałam uwagi na człowieka z nożem, chociaż mówił coś jeszcze, pewnie groźby, żebym nie miała wątpliwości, dlaczego muszę być mu posłuszna. Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam szkatułkę ze zwojem listy. Nie nosiła śladów najmniejszych zmian. Nie kapała z niej woda. Przejechałam palcem po krawędzi i otworzyłam ją. Odetchnęłam powoli z ulgą. Lista była sucha.
– Powiedziałem – odezwał się kierowca. – Daj mi to, bo inaczej cię skaleczę, suko. Twój wybór. Był nerwowy. Nieprzewidywalny. Zaciskał palce na kierownicy tak, że kostki miał białe.
Zamknęłam listę, włożyłam ją z powrotem do kurtki z uczuciem chłodnej ulgi i oparłam głowę o pachnącą narkotykami tapicerkę, a on przyśpieszył, pewnie po to, żeby przekonać mnie, że nie mam szans na bezpieczną ucieczkę. Uniósł groźnie nóż. Chwyciłam jego dłoń, wykręciłam ją i wbiłam ostrze w jego prawą nogę.
– Kto cię przysłał? – spytałam. – Kto ci powiedział, gdzie mnie szukać? Kto ci powiedział, jak mam na imię? Kto wie, że mam listę? Czy to Turner?
Wrzasnął, a twarz zrobiła mu się śmiertelnie biała. Lewą stopą nacisnął pedał hamulca, z hukiem i piskiem zatrzymując samochód na środku skrzyżowania. Ponad nami kołyszące się światła zmieniły się z zielonych, przez pomarańczowe na czerwone. Jęknął i wypuścił nóż, wpatrując się we mnie głupawo.
Pochyliłam się i wyciągnęłam go jednym, szybkim, skutecznym ruchem. Natychmiast zaczęła płynąć krew, która przesiąknęła przez dżinsy. Rana była głęboka, ale nóż ominął większe żyły. Nie planowałam tego zupełnie.
– Ty suko – zajęczał. – Ty suko, dźgnęłaś mnie!
– Z technicznego punktu widzenia, to nieprawda. Sam się dźgnąłeś. – Przyglądałam mu się bez najmniejszego współczucia. Być może jednak pozostałam dżinnem w większym stopniu, niż sądził Rashid. – A teraz odpowiedz mi na pytanie. Kto cię tu przysłał?
– Pieprz się.
Luis byłby pod wrażeniem, ale go tu nie było. Zareagowałam na chamstwo mężczyzny, wciskając mu w ranę stalowy palec. Zawył na całe gardło i zaczął mnie okładać. Powstrzymałam go jednak, wciskając głębiej palec w ranę.
– Dalej – odezwałam się dokładnie tym samym tonem. – Do kości jest jeszcze centymetr. Powiedz, kto cię przysłał.
– Turner! – wrzasnął. Jego twarz nabrała koloru zepsutego mleka. – Ben Turner. Wisiałem mu to! Oparłam się, otarłam krew z mojej metalowej dłoni o tapicerkę jego samochodu i zastanowiłam się nad tym, co przed chwilą powiedział.
– Wysłał cię, żebyś mnie śledził.
– Tak. – Oddech miał krótki. – Miałem cię porwać i zabrać ci listę. To proste.
– A co się okazało? – zapytałam żartobliwie, nie oczekując odpowiedzi. – Skąd znasz agenta Turnera?
– Parę miesięcy temu odkrył tu wytwórnię amfy. Powiedział, że muszę wyświadczyć mu drobną przysługę, jeżeli nie chcę iść do paki. – Mężczyzna zachichotał szyderczo. – Drobną przysługę, niezłe.
– Nie ostrzegł cię przede mną? Wzruszył ramionami, jednocześnie obiema dłońmi ściskając krwawiącą nogę. Starał się nie patrzeć mi w oczy.
– Ach – powiedziałam, kiedy mnie oświeciło. – Nie słuchałeś. Ostrzegał cię, ale tobie się wydawało, że poradzisz sobie ze mną po swojemu. – Uśmiechnęłam się lekko. – I czym się to dla ciebie skończyło?
Nie był w stanie rzucać przekleństw. Zastanawiałam się, czy nie zostawić go na poboczu, ale wyciągnęłam rękę ponad nim, otworzyłam drzwiczki i rozpięłam mu pas.
– Obejdź samochód i wsiadaj na miejsce pasażera. Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi, dziwnie dziecinnymi niebieskimi oczami.
– Dlaczego?
– Bo jadę do szpitala porozmawiać sobie z agentem specjalnym Tunerem – oznajmiłam. – I mogę cię zabrać ze sobą. Tyle chyba mogę zrobić.
Trzymałam nóż. Chyba dzięki niemu zyskałam przewagę. Mężczyzna patrzył na mnie przez sekundę.
– Nie zabieraj mi samochodu – powiedział w końcu. – Potrzebuję go. Mam pracę, rodzinę i gówno.
– W takim razie współczuję twojemu pracodawcy i rodzinie. Przesiądź się, zanim zakrwawisz siedzenie. – Kazałam mu się szybko przesiąść nie dlatego, że przejmowałam się jego stanem, ale dlatego, że nie byłoby mi przyjemnie siedzieć na krwawej plamie. Kiedy wysiadł i pokuśtykał dookoła samochodu, ja zwinnie wsunęłam się na siedzenie kierowcy.
Zastanawiałam się, czy nie odjechać. Poważnie. Ale poczekałam, aż dokuśtykał do drzwi pasażera i wsiadł, łapczywie łapiąc oddech. Zostawił za sobą na chodniku szeroki, lśniący pas purpury, półkolem otaczający samochód.
– Zapnij pasy – nakazałam i sama też je zapięłam. Posłał mi zmęczone, pełne niedowierzania spojrzenie. – Takie są przepisy.
Nie mógł się zdecydować, czy ma się śmiać, czy płakać; widziałam obie reakcje, czające się w kącikach warg i w oczach.
Położyłam sobie nóż na udzie, podobnie jak on wcześniej. Oczy lśniły mi lekko ogniem dżinna. Wiem, bo widziałam dokładnie ich odbicie w jego szeroko otwartych oczach.
– Zapnij. Pasy – powiedziałam wyraźnie. Drżącymi palcami wsunął klamrę pasa w zatrzask. Skinęłam głową z satysfakcją, odpaliłam samochód i odjechałam, przekraczając ograniczenia prędkości i nie przejmując się żadnymi środkami bezpieczeństwa. Pędziłam na czerwonych światłach, przejeżdżałam pod prąd jednokierunkowymi ulicami i w rekordowym czasie znalazłam się przed izbą przyjęć szpitala, zaledwie siedem minut od chwili, kiedy wsiadłam do samochodu.
Wysiadłam, wrzuciłam zakrwawiony nóż do najbliższego kubła na śmieci i weszłam do szpitala. Drzwi kierowcy zostawiłam otwarte.
– Ej! – wrzasnął mężczyzna z samochodu. – Ty stuknięta suko! Nie możesz sobie tak pójść!
Dyżurna pielęgniarka uniosła głowę znad biurka, marszcząc brwi. Wskazałam dłonią wyjście.
– W samochodzie jest mężczyzna – poinformowałam. – Krwawi. Chyba został dźgnięty. Wydaje mi się też, że jest pod wpływem narkotyków. Wygaduje głupoty.
Nie była wcale zaskoczona. Lekko skinęła głową, powiedziała coś w stronę dwojga ratowników, siedzących przy biurku w innym pomieszczeniu i wyszli we troje, żeby zająć się moim nowym znajomym. Nie wiedziałam nawet, jak mu na imię. Wcale się tym nie martwiłam.
Weszłam po schodach do pokoju, gdzie zostawiłam Briannę z Luisem i Tunerem. Był pusty. Puściłam się niezdarnym biegiem, mijając przerażonych pacjentów i lekarzy, pielęgniarki i techników. Wreszcie dotarłam do sali, w której zostawiliśmy Glorię Jensen z rodzicami. Nie było ich. Wszyscy – Jensenowie, Brianna, Luis i Turner – zniknęli, jakby nigdy w ogóle nie istnieli. Chwyciłam pielęgniarkę, przechodzącą obok pokoju Glorii.
– Ta mała Gloria Jensen – zagadnęłam. – Gdzie ją zabraliście?
– Została wypisana – powiedziała pielęgniarka, marszcząc brwi i uwalniając się z mojego uścisku. – Czuje się dobrze. Wyczułam w niej coś dziwnego. Bardzo dziwnego. Kiedy przyjrzałam jej się wewnętrznym wzrokiem, dostrzegłam zniszczenie w jej aurze, psychiczne rany w miejscu, w którym ktoś brutalnie i zręcznie zakłócił jej wspomnienia. Będzie chora – najpierw fizycznie, później umysłowo, jeżeli nie upora się z tym wtargnięciem.
Nie mogłam jej pomóc. Nie miałam czasu. Istniała jeszcze szansa, że wyczuję Luisa, jeżeli jest blisko, więc odwróciłam się od niej na pięcie i skupiłam się na połączeniu z nim, na moich wspomnieniach.
Nie wyczułam nic poza narastającą paniką, nad którą najwyraźniej nie potrafiłam zapanować.
Oparłam się o ścianę, pochyliłam głowę i usiłowałam sobie przypomnieć, jak to było, kiedy Luis, za pomocą wszystkich swoich ziemskich sił, komunikował się ze mną bez słów. To nie to, co ludzie uważają za telepatię; było to dokładne odtwarzanie wzorów dźwięku, łącznie z intonacją. Skomplikowana robota, ale dość powszechna wśród Strażników Ziemi.
Skoro Luis to potrafił… to ja też. Ale nie zostałam wyszkolona, nie miałam pojęcia, jak skierować energię do osoby, z którą chciałam rozmawiać.
Mogłam jedynie próbować.
Luis.
Nic. Skupiłam się na jego eterycznej istocie, na wszystkim, co o nim wiedziałam i co od niego wyczuwałam. Na połączeniu nadal między nami istniejącym – mocy i wzmagającym się, ogromnym odczuciu pragnienia.
Luis.
Nic. Zalewały mnie ogromna frustracja i bezradność. Skupiłam się jeszcze bardziej, odsuwając cały świat na bok.
Luis Rocha!
Z wielkiej odległości usłyszałam szept. Cass?
Ulga, przelotna i słodka, a po chwili znów brutalna rzeczywistość. Poczułam, że jest zamroczony, niepewny i słaby. Nigdy go takiego nie słyszałam.
Cass, uważaj, nie jest tak, jak myślisz…
Luis nagle wewnętrznie krzyknął, a ja poczułam, że połączenie się przerywa nie dlatego, że ktoś je wykrył i zniszczył, ale przez jego ból, który nie pozwalał mu się skupić.
Otworzyłam oczy i wpatrywałam się nieruchomo w ścianę, w przerażoną twarz pielęgniarki stojącej kilka kroków ode mnie, która patrzyła na mnie z otwartymi ustami. – Idę – powiedziałam głośno. – Nie rozłączaj się. Tylko się nie rozłączaj. Ruszyłam biegiem.
Na parkingu miałam nieograniczony wybór, ale zamiast motocykla znalazłam karetkę, zaparkowaną i milczącą, na tyłach przy warsztacie. Zatknięta za wycieraczkę kartka mówiła, że wszystkie naprawy zostały wykonane, ale pojazd miał być zwrócony do użytku dopiero następnego dnia.
Medyczne wyposażenie może mi się przydać. Albo solidny transport dla paru osób. Karetka była idealna, jeżeli pominąć nieuniknione przerażenie, jakie czekało mnie na poziomie zmysłów. Chociaż została wysprzątana i wysterylizowana, nic nie było w stanie całkowicie usunąć zapachu krwi, potu, wymiotów i śmierci, które czyhały w tylnej części samochodu, choć niewykluczone, że wszystko to wyczuwałam na poziomie psychicznym.
Luis jakoś utrzymał połączenie, ale w niewielkim stopniu wskazywało mi kierunek. Nie przestawał miarowo szeptać, czasami bardziej gwałtownie, co uświadamiało mi, że zmaga się z bólem. Dwa razy połączenie się zerwało, zostawiając mnie w milczeniu i rozpaczy, ale Luisowi udało się ponownie nawiązać kontakt.
Wiedziałam, że jestem jego kołem ratunkowym.
Tylko nie wiedziałam, czy zdążę go uratować.
– Przyzywam dżinny – powiedziałam. – Chcę zawrzeć układ: przysługi i obowiązki w zamian za pomoc. Ja, Cassiel, to przyrzekam.
Było to oficjalne wezwanie pomocy, skierowane do dżinnów. Nigdy w życiu z niego nie korzystałam, uchodziło za przyznanie się do słabości wobec innych dżinnów. Skoro dżinn prosił o układ innego równego sobie lub wyższego statusem dżinna, przyznawał tym samym, że nie jest w stanie w inny sposób uzyskać od kogoś pomocy.
Nikt nie odpowiedział.
Nikt.
Nie oczekiwałam, że na wezwanie odpowie Ashan; jasno się wyraził, wyrzucając mnie ze swoich szeregów, żebym nigdy więcej się do niego zbliżała, chyba że na kolanach, a mimo to tylko raz wypełniłam misję, którą mi dał. Inne prawdziwe dżinny nie odważą się mu sprzeciwić, może poza Venną, ale Venna miała swoje problemy, z tego co słyszałam.
Ale nowe dżinny powinny być zainteresowane na tyle, żeby chociaż zapytać, o co chodzi.
Krzyknęłam w ciemność, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Nie odpowiedziało mi nawet echo.
Nagle poczułam, że ciężar karetki się zmienia. Zerknęłam we wsteczne lusterko i zorientowałam się, że mimo wszystko jeden dżinn odpowiedział na moje wezwanie.
– Interesujące – rozległ się z tyłu głos Rashida. – Wiem, że jako człowiek musisz zarabiać na chleb, ale to chyba dość dziwna pora na to, żeby uczyć się nowego zawodu lekarza?
Zerknęłam we wsteczne lusterko i zobaczyłam, że siedzi na czystych, pustych noszach z tyłu, bezmyślnie zabawiając się przyrządami lekarskimi. Wyglądał lepiej. Nadal był nieokreślony… niezupełnie podobny do siebie. Walka z golemem czegoś go pozbawiła. Będzie potrzebował czasu, żeby dojść do siebie. A ja nie miałam czasu.
– Dlaczego odpowiedziałeś? – spytałam go. – Nikt inny nie odpowiedział.
– Wypowiedziałaś magiczne słowo – wyjaśnił. – Układ.
– Jesteś jeszcze ranny – zauważyłam. Nie było to pytanie, a on nie dyskutował z nim na próżno. – A inne nowe dżinny?
– Nie przyjdą.
– Ani jeden?
– Whitney sprzymierzył się w tym z Ashanem. Żaden dżinn nie przyjdzie ci z pomocą, Cassiel. Żaden. – Uśmiechnął się przelotnie, ukazując lśniące zęby. – No, może jeden. Jeżeli wynagrodzisz mi mój czas.
– Dlaczego? – Rzuciłam, wpatrując się w niego nieruchomo.
– Może po prostu lubię porządną walkę. – Uniósł wargi na moment. – Nie jestem po twojej stronie. Nie jestem po niczyjej stronie. Po prostu lubię, kiedy się coś dzieje.
– Rashid. – Usłyszałam rozpacz w swoim głosie i wiedziałam, że on też ją usłyszał, chociaż nie odrywał wzroku od zapieczętowanej paczki bandaży. – Zawrzyj ze mną układ.
– Dobrze. – Wyprostował się, skrzyżował nogi z taką wprawą, że mógłby być joginem, i oparł się o ścianę. – Układ.
– Chcę, żebyś pokierował mnie tam, gdzie jest przetrzymywany Luis Rocha, którego poznałeś, Strażnik, mój partner – wyjaśniłam szybko. Byłam kiedyś dżinem. To byłaby pierwsza luka do złośliwego wykorzystania, jaką dostrzegłam. – Chcę, żebyś walczył po mojej stronie przeciwko wszystkiemu, cokolwiek zagrozi życiu Luisa oraz innych Strażników i ludzi, których napotkamy. Idziesz na taki układ? Rashid zamknął na chwilę oczy, a później je otworzył. Lśniły opalizująco, zmieniając kolor.
– Jeżeli się zgodzę – odezwał się w końcu -… to tylko pod jednym warunkiem. Wiedziałam, czego chce. Ale nie mogłam wypuścić listy z rąk. Nie mogłam.
– Poproś o coś innego – powiedziałam.
– Wiesz, nie bardzo lubię, jak mi się rozkazuje. – Zęby Rashida zalśniły w smutnym uśmiechu. – W takim razie co proponujesz?
Nie były to próżne sprzeczki. Nie tym razem. Złożyłam oficjalną propozycję, a teraz prowadziłam pertraktacje… i a te dżinny uważały je za niezwykle ważne. Oczywiście była to cała sztuka negocjacji; dżinny uwielbiały szukać obejść i uników, które przechylą układ na ich korzyść, a na niekorzyść tych, z którymi miały do czynienia. Taka paranormalna gra umiejętności i sprytu. Jednak mimo mojego wieku – a byłam przecież dżinnem o wiele dłużej niż Rashid – niezbyt dobrze odnajdowałam się w tej grze. Do tej pory zawsze unikałam rodzaju ludzkiego.
Rashid był weteranem takich potyczek. Istniało bardzo realne niebezpieczeństwo, że co najmniej stracę grunt pod nogami.
– Zanim przejdziemy do dalszych kwestii, podaj mi kierunek, w jakim mam jechać – powiedziałam.
– Dlaczego?
– Bo mam mało czasu, chcę przynajmniej jechać w dobrą stronę!
– Jedź do Różanego Kanionu. – Zgodził się spokojnym skinieniem głowy. – Tak jak przypuszczałaś. Właściwie już jechałam w tę stronę. Poczułam, że ciężki kamień spadł mi z serca, tak że w końcu mogłam spokojnie odetchnąć.
– Co proponujesz? – zapytał Rashid. Zerknęłam znów na niego we wstecznym lusterku, ale z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Oczy miał znów zamknięte, a ciało rozluźnione. W tej pozycji mógł siedzieć i tysiąc lat, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
– Przysługi w przyszłości – powiedziałam. – Kiedy odzyskam pozycję…
– Głupi układ. – Pokręcił głową. – Cassiel, prawdopodobnie umrzesz jako człowiek. A nawet jeżeli uda ci się odzyskać postać dżinna, zmiana formy zwolni cię z obowiązku dotrzymania obietnicy.
Miał rację, zgodnie z literą prawa dżinnów zmiana z człowieka w dżinna – konieczna, żebym miała szanse na odzyskanie mojej pozycji – będzie oznaczać, że pozbędę się też wszelkich obietnic i zobowiązań, które przyrzekłam, żyjąc w śmiertelnym ciele. Mogłabym ich dotrzymać, gdybym chciała, ale nie miałabym takiego obowiązku.
Rzeczywiście kiepski interes dla niego. Byłby całkowicie zdany na moją łaskę.
– W takim razie co mogę ci zaproponować jako człowiek, co miałoby dla ciebie jakąkolwiek wartość? – warknęłam. – Jestem istotą z krwi, kości i ciała. Jestem nikim.
Rashid szeroko otworzył oczy i w tej samej chwili zniknął. Nie było go. Nie.
Przeżyłam chwilę potwornego przerażenia, przekonana, że udało mi się zniszczyć układ tym wybuchem złości – ale wrócił, siadając na fotelu pasażera obok mnie. Odwrócił się plecami do drzwi, żeby patrzeć mi w twarz. Cały czas miał skrzyżowane nogi. Zastanawiałam się, czy kazać mu zapiąć pasy, ale doszłam do wniosku, że nie ma sensu.
– Nikim – powtórzył. – Czy tak właśnie myślisz, że odkąd stałaś się śmiertelnikiem, jesteś nikim? W takim razie, kim jestem ja? Cieniem nicości? Duchem niczyjej przeszłości? – Wywołałam ogień w jego oczach, pomarańczowoczerwony, wystawiając na próbę jego opanowanie. – Nic dziwnego, że stare i nowe dżinny toczą wojnę. Dżinny zawierały układy ze śmiertelnikami przez dziesiątki tysięcy lat. Skoro ludzie są nikim, jaki miało to sens?
Zamrugałam. Nie byłam przygotowana na wybuch furii, takiej konkretnej, uzasadnionej złości. Ani na jej konsekwencje.
– Nadal nie rozumiesz – ciągnął Rashid. – Uwięziona w ludzkim ciele, nie czujesz się człowiekiem. Być może zmierzasz w tym kierunku, tu i ówdzie widzę pewne oznaki. Ale gdybyś była prawdziwym człowiekiem, wiedziałabyś, że to, co możesz mi zaoferować, jest cenne. Ryzyko i prawdopodobieństwo są najwyższą stawką. Dżinny niewiele ryzykują. Ludzie, zawierając z nami układ, ryzykują wszystko.
– Chcesz ofiary z mojego życia?
– Nie – odpowiedział, a jego oczy nagle pociemniały. Przybrały tak głęboki odcień czerni, że miałam wrażenie, iż zaglądam w samo serce nocy. – Chcę poczuć twoje życie. Oto moja cena: obiecaj, że zwiążesz się ze mną jako kochankiem. Dzięki temu znów będę odczuwał emocje śmiertelników. Ich radości.
Rashid był samotny. Jakie to proste.
Chore, ale proste.
To, o co prosił, było niepokojące, ale nie nowe. Istniały dżinny, które miały kochanków wśród ludzi; obecnie najsłynniejszą taką parą byli David i Strażniczka Joannę. A Rashid wydawał mi się atrakcyjny, jako dżinn mógł stać się pociągającym mnie mężczyzną. Nie byłam w stanie stwierdzić, czy podobam mu się jako kobieta, czy fascynuje go moja eteryczna istota, czy to, że kiedyś posiadałam wielką moc.
– Możesz wybrać sobie jakiegokolwiek człowieka – odparłam. – Każdy byłby dobry. Wiesz, wiele kobiet skakałoby ze szczęścia, gdyby mogły stać się twoimi kochankami.
– Nie są takie jak ty – powiedział, a mnie dech zamarł w płucach. Było to zwykłe stwierdzenie, ale bardzo wymowne. On, jakby to wyczuł, odwrócił się do mnie. – Nie chodzi o ludzką miłość, Cassiel. Chodzi o podziw. Ty płoniesz. Mnie jest zimno. To wszystko.
Była to rozsądna cena. A jednak.
– Nie – odparłam po prostu. Nic więcej. Nic poza tym. Tylko pozbawiona emocji odmowa.
– Powiedziałem ci, że nie proszę cię o miłość. – Oczy Rashida były cały czas czarne. – Nie chciałbym jej nawet.
– A ja ci jej nie mogę dać. W żadnej postaci. – Z trudem przełknęłam ślinę. – Wybierz coś innego. Milczał. W jego ciele zaszła subtelna zmiana. Nadal sprawiał wrażenie spokojnego i medytującego, ale wyczułam gotowość ruchu, działania, niespokojny głód, niepasujący do jego zewnętrznego spokoju.
– Jesteś pewna? Jeżeli to po prostu kwestia twoich skrupułów, mogę udawać łajdaka. Wymusić na tobie posłuszeństwo.
– Nie – powiedziałam krótko. – Nie ma układu.
– Nawet za cenę życia tego, kogo kochasz? – Wiedział. Rozumiał, dlaczego odmówiłam. Stąd zimna ciemność w jego oczach. Dżinny nie rozumieją odrzucenia. Niezbyt dobrze je znoszą. – On teraz cierpi. I to bardzo. Niedługo umrze, i na co ci wtedy twoja moralność? To kwestia ciała, niczego więcej.
– Gdyby nie chodziło o nic więcej, to dlaczego miałbyś tego chcieć? – odparłam i dostrzegłam, że twarz mu się zmieniła. Oczy delikatnie zalśniły gorącym błękitem. – Wybierz coś innego, Rashid. Cokolwiek innego poza listą albo tym, żebym została twoją kochanką.
– Twój pierworodny. – Wzruszył ramionami. Na pewno żartował. Była to pradawna ludzka opowieść. Dżinny nie zbierają dzieci, nie mają co z nimi zrobić. Myśl, że Rashid chciałby zrobić sobie maskotkę z mojego dziecka – zakładając w ogóle, że byłabym w stanie począć takie życie, a miałam wrażenie, że to niemożliwe – wydawała mi się niedorzeczna i zmroziła mi krew w żyłach.
– Mój pierworodny – powtórzyłam. – Nie mówisz poważnie.
– Owszem – odpowiedział. – Twoje pierworodne dziecko. Oddasz mi je. Przysięgnij.
– Nie.
– Odmówiłaś mi dwa razy. – Uniósł brwi. – Jeszcze raz i znikam.
– Więc zmień to, czego chcesz!
– Nie – powiedział. – Pierworodny. Albo znikam. Dla nas obojga był to głupi układ. Po pierwsze, nie ciągnęło mnie do tego, żeby zostać matką w pierwotny, ludzki sposób, chociaż małą Ibby darzyłam wielką czułością. Po drugie, nie mogłam sobie wyobrazić okoliczności, które skłoniłyby Rashida do wyegzekwowania swojej części układu, niezależnie od tego, czego się domagał.
Minęłam znak, mieniący się w światłach reflektorów na zielono i biało, który informował, że zbliżam się do Różanego Kanionu. Okolica sprawiała wrażenie wyludnionej, śpiącej w zimnym blasku księżyca. Drzewa kołysały się, chmury płynęły, ale nic poza nimi się nie poruszało.
Był to olbrzymi, pusty obszar. Bez pomocy Rashida nie zdążę znaleźć Luisa. I nie będę wystarczająco silna, żeby go uratować.
Rzeczywistość wyglądała tak, że Rashid był jednym dżinnem, który jeszcze chciał mieć ze mną do czynienia, a według zasad pertraktacje kończyły się po trzykrotnej odmowie.
To była moja ostatnia szansa. Całkiem ostatnia. I z nieodgadnionych przyczyn Rashid najwyraźniej obstawał przy swoim żądaniu.
– Tak – powiedziałam. – Moje pierworodne dziecko oddaję w zamian za to, żebyś doprowadził mnie do Luisa Rochy i za twoją pomoc w walce o ocalenie Strażników i ludzi. Zgoda?
– Zgoda – powiedział Rashid, a po jego skórze przemknął srebrzysty blask, który zalał jego oczy, aż zamrugał. – Skręć w lewo.
Przede mną był zjazd. Pojechałam nim, zjeżdżając z równej asfaltowej drogi na taką, która nadal była asfaltowa, ale już mniej równa – popękana, miejscami wybrzuszona, słabo załatana. Od razu przywołała wspomnienie ciszy i odosobnienia tej okolicy w Kolorado, którą Perła wcześniej wybrała na swoją fortecę – coś ledwie żywego w tym miejscu, jakby duch Matki był bliższy światu tutaj niż w innych zakamarkach Ziemi. Może po prostu z powodu braku ludzkiej obecności, dzikości tej okolicy.
Jechaliśmy, wielka karetka podskakiwała i skrzypiała, kiedy prowadziłam ją przez wąskie, wijące się zakręty i przez most nad niewidocznym strumykiem. Nie było widać zbyt wielu szczegółów – blask księżyca pozwalał dostrzec niewyraźne zarysy kształtów, których subtelność znikała w świetle reflektorów samochodu. Zastanawiałam się, czy nie wyłączyć świateł, ale kiedy sięgnęłam ręką w stronę wyłącznika, zgasły bez mojego fizycznego udziału.
Rashid. Patrzył teraz przed siebie, w skupieniu obserwując okolicę przez przednią szybę, marszczył przy tym brwi. Zwolniłam i usiłowałam przyzwyczaić się do nagłej ciemności. Zerknął na mnie.
– Zmiana miejsc – oznajmił. – Ja poprowadzę. Skinęłam głową i przesiadłam się. Otarł się o mnie, a jego skóra była gorąca jak lato i bardziej niż skórę przypominała polerowany metal. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że była w dotyku taka, jak moja stalowa proteza lewej ręki. Miałam wrażenie, że najlżejszy jego dotyk wypali na mnie ślad. Poczułam mrowienie.
Samotne pragnienie Rashida było fizycznym doznaniem, które promieniowało od niego na mnie. Starałam się mu nie okazać, że to poczułam. Wcisnął gaz i karetka pognała do przodu. Opony trzymały się mocno nawierzchni, a silnik wył pod ciężarem, który musiał ciągnąć. Rashid jechał zbyt szybko jak na człowieka, zwłaszcza w ciemności, ale jako dżinn cechował się wyjątkowym refleksem. Byłam bezpieczna, wiedząc, że nic nie zyska, powodując wypadek.
Nie rozmawialiśmy. Znów skupiłam się na tym, aby odzyskać łączność z Luisem, ale chociaż słyszałam, jak nabiera tchu dziwnymi, niepewnymi haustami, nie próbował się ze mną porozumieć. Ani nawet krzyczeć. Strach zacisnął rozgrzane do białości pętle na moim żołądku i szyi. Pozostawało mi jedynie czekanie.
Po jakimś czasie Rashid dojechał do końca asfaltowej drogi, skręcił kierownicą i nagle wbił się karetką w kotłującą się zieloną masę listowia po prawej stronie.
Znajdowała się tam ukryta droga. Z początku żwirowa, potem piaszczysta – porządnie utrzymana, prawie płaska. Jej brzegi były dokładnie wytyczone, a poza krawędziami nie rosła trawa.
Była za bardzo dokładna jak na wytwór natury, co wskazywało na to, że o krajobraz dbają Strażnicy Ziemi. Wydawało się to idiotyczną stratą mocy, dopóki nie uświadomiłam sobie, że to ćwiczenie użyteczne dla kandydatów na Strażników Ziemi uczące ich, jak panować nad swoją mocą i ją wykorzystywać. Strażnicy, którzy potrafili starannie strzyc trawę, dbać, żeby drzewa i krzewy nie zarosły drogi, potrafili też – tymi samymi narzędziami – szybko zablokować lub zniszczyć drogę.
A to oznaczało, że niełatwo nam będzie się stąd wydostać, kiedy zdadzą sobie sprawę z naszej obecności. Ale już to wiedziałam.
Droga wiła się w dół stromego zbocza jak wąż po zdradzieckiej krętej ścieżce. Rashid mknął nią z szaloną prędkością, śmiejąc się przy tym, a jego oczy błyszczały czystą, ryzykancką radością.
– Uważaj. – Uśmiech na chwilę zniknął z jego warg. Tylko tyle zdążył powiedzieć, zanim zobaczyłam, jak ziemia przed nami wali się i znika w niespodziewanej, widowiskowej dziurze niecałe półtora metra od maski karetki. Dziura miała co najmniej sześć metrów szerokości i nie było szans, żeby się zatrzymać. Jeszcze mniejsze szanse mieliśmy na to, żeby ciężki, nieopływowy pojazd, taki jak karetka, jakimś cudem pokonał rozpadlinę.
Ale Rashidowi udały się obie te rzeczy. Zatrzymał samochód tak gwałtownie, że pęd uniósł tył samochodu do góry, wprawiając karetkę w szaleńcze, pełne, podwójne dachowanie. Chwyciłam się kurczowo deski rozdzielczej i rączki nad drzwiami, za wszelką cenę starając się nie wypuścić jej z rąk, kiedy siłą grawitacji leciałam najpierw w jedną stronę, a potem w drugą… a potem zobaczyłam, że po ostatnim koziołku pojawia się pod nami droga.
Jakimś cudem wylądowaliśmy odpowiednią stroną do góry. Zanim przednie koła dotknęły ziemi, Rashid już wcisnął gaz.
Tylne koła zahaczyły o przepaść, ale pęd i chwyt przednich kół wyciągnął je z hukiem, a wtedy znów się unieśliśmy, przemieszczając się tak szybko, że świat migał obok nas jak niewyraźna plama.
– Pięć sekund – powiedział Rashid. – Przygotuj się. – Był nadzwyczaj skupiony i spokojny. Ja nadal z trudem łapałam oddech, zadziwiona, że przeżyliśmy ten nieprawdopodobny manewr. Zrobiłaś dobry interes, mówiła jakaś część mnie. Pewnie miała rację. Moja misja zakończyłaby się w tamtej rozpadlinie, gdybym nie schowała dumy i nie przyjęła pomocy Rashida.
Nie miałam pojęcia, co się stanie po zapowiedzianych pięciu sekundach, ale właśnie minęły.
Rashid wcisnął hamulce tak gwałtownie, że poleciałam do przodu, a potem do tyłu i zanim zdążyłam otworzyć drzwi, on stał już na zewnątrz i otwierał je, żeby mnie wyciągnąć. Kiedy to zrobił, karetka zniknęła. Oczywiście nadal tam była, ale jemu udało się ją ukryć, przenieść ją w czasie i przestrzeni. Była to rzadka umiejętność dżinnów, której ja nigdy nie nabyłam i nie wiedziałam, że Rashid potrafi takie rzeczy.
Dobrze, że potrafił. W kolejnej sekundzie, kiedy ciągnął mnie, żebym biegła z nim i oddaliła się od miejsca, w którym znajdowała się karetka, z ciemności wyłoniła się biała kometa ognia, która w locie stawała się coraz większa, a potem wybuchnęła na trawie w miejscu, w którym wcześniej stał samochód. Zostałby doszczętnie zniszczony, a my razem z nim. Poczułam na plecach falę ciśnienia i gorąca i owionął mnie lekki zapach spalenizny, kiedy poczerniały mi końcówki włosów. Wpadłam na Rashida, który przytrzymał mnie i pociągnął dalej, biegnąc przez zarośla. Smagały nas gałęzie i kłuły kolce, śledziło nas coś, co wyczuwałam pomiędzy drzewami, co biegało jak wataha czarnych psów. Nasi prześladowcy milczeli. Usiłowałam odwrócić się do nich przodem, ale Rashid mi nie pozwolił. Nie pozwolił mi nawet zwolnić, żebym mogła się rozejrzeć.
– Puść! – syknęłam na niego. Posłał mi palące spojrzenie lśniących oczu i nie usłuchał. Kiedy się potknęłam tak, że mało nie upadłam, skręciłam stopę w splątanych korzeniach, chwycił mnie i przerzucił sobie przez ramię, ręką przytrzymując mnie z tyłu za uda. Była to niedorzeczna, bezradna pozycja, ale nie ośmieliłam się szarpać. Poruszał się zbyt szybko. Starałam się podnieść głowę, żeby zobaczyć, co dzieje się za nami, ale w ciemności, spoza zasłony moich rozwianych włosów, nie widziałam zupełnie nic.
Nagłe, dość niespodziewanie, ciało Rashida naprężyło się, dokładnie tak, jak ludzkie ciało pod wpływem wielkiego wysiłku, a ja poczułam, jak wypływa z niego niewiarygodna moc. Odbił się od ziemi i przelecieliśmy łukiem w powietrzu nad głęboką, pełną ostrych skał i zabójczych spadów przepaścią. Była zbyt szeroka, żeby próbował pokonać ją człowiek, choćby nie wiem jaki ryzykant. Gdybym była sama, zatrzymałabym się.
Spojrzałam na drugą stronę przepaści i dostrzegłam, jak nasi prześladowcy wyskakują z zarośli na małą polanę pomiędzy krzewami a klifem. Byli czarni jak cień, kształtem przypominali psy, ale mieli siłę niedźwiedzia i prędkość pantery. Nic naturalnego. Chimery, stworzone przez wyjątkowo utalentowanych i szalonych Strażników Ziemi dysponujących potężną mocą. Dwie z nich, poruszające się szybciej niż pozostałe, schyliły się nad krawędzią klifu i spadły z ulewą kamieni i piachu na skały w dole. Obserwowałam to widowisko, kiedy Rashid po wylądowaniu z naprężonymi mięśniami nóg po drugiej stronie przepaści przystanął na ułamek sekundy, a potem znów ruszył biegiem.
Po kilku krokach zatrzymał się, pochylił i postawił mnie na ziemi. Cofnęłam się o krok, nie wiedząc, czy warknąć wściekle, czy okazać wdzięczność. Dopiero po chwili dotarło do mnie, dlaczego to zrobił.
– No i? – Spojrzał na mnie, unosząc brew. – Jestem na twoje rozkazy, śmiertelniczko. Chwilowo. Dobiegł nas zewsząd metaliczny odgłos przygotowywanej do wystrzału broni.