Rozdział 8 Trzeba całego życia, żeby nauczyć się umierać

Daphne jadła za panią Bulgot, która nie miała zębów. Odbywało się to w ten sposób, że przeżuwała dla niej jedzenie, by je rozdrobnić i zmiękczyć. Jakże inaczej, pomyślała, usłużnie międląc kawałek solonej wołowiny, wyglądało życie w domu.

Tak czy inaczej, tamto życie wydawało jej się teraz zupełnie nierealne. Domem była — tak naprawdę — mata w chacie, gdzie spała każdej nocy snem tak głębokim, że był on zupełnie czarny, oraz Zakątek Kobiet, gdzie mogła się do czegoś przydać. Tutaj rzeczywiście była potrzebna. Coraz lepiej też radziła sobie z miejscowym językiem.

Niestety, w ogóle nie rozumiała, co do niej mówi pani Bulgot. Nawet Cahle miała z tym trudności i wyjaśniła Daphne: „Bardzo stary język. Sprzed lat”. Panią Bulgot dobrze znano na tutejszych wyspach, ale wszyscy pamiętali ją zawsze jako sędziwą staruszkę. Mały Oto-I zapamiętał, że ściągnęła go z pływającej kłody i piła tylko morską wodę, żeby jemu wystarczyło słodkiej z bukłaka.

Staruszka klepnęła ją po ramieniu. Daphne w zamyśleniu wypluła kawałek mięsa i podała jej. Nie był to, musiała przyznać, najprzyjemniejszy sposób spędzania wolnego czasu; łączył się z pewną dozą blee i fuuuj, gdyby się nad tym zastanowić, na szczęście jednak staruszka nie przeżuwała jedzenia dla niej.

— Ermintrudo.

Słowo to zawisło na chwilę w powietrzu.

Rozejrzała się poruszona. Nikt na wyspie nie znał tego imienia! Widziała przed sobą kilka kobiet pielęgnujących rośliny w ogrodzie, większość ludzi pracowała jednak na polach. Obok niej staruszka ssała entuzjastycznie świeżo rozdrobnione mięso, czemu towarzyszyły odgłosy jak z zatkanego otworu odpływowego.

To był jej własny głos. Pewnie dała się ponieść wyobraźni, żeby nie myśleć o przeżuwaniu.

— Sprowadź tu chłopaka. Sprowadź chłopaka w tej chwili.

I znowu. Czyżby sama to powiedziała? Nie poruszała ustami — czułaby przecież. Nie to ludzie mają na myśli, kiedy mówią o „rozmawianiu ze sobą”. To był jej głos przemawiający do niej. Nie mogła zapytać „Kim jesteś?” własnego głosu.

Pilu mówił, że Mau słyszy głosy przodków, i pomyślała wtedy, cóż, musiało dojść do czegoś takiego po tym wszystkim, co ten chłopak przeszedł.

Czyżby i ona słyszała teraz swoich przodków?

— Tak — odparł jej głos.

— Dlaczego? — zapytała.

— Bo to jest święte miejsce.

Daphne zawahała się. Ktokolwiek się za tym krył, znał jej imię, a nikt tutaj nie znał jej prawdziwego imienia, nikt. Nie była to tajemnica, którą chciałoby się rozpowiadać. Chyba też nie zwariowała, bo ktoś szalony nie spędziłby ostatnich trzydziestu minut, przeżuwając posiłek dla pani Bulgot… mhm, może nie był to najlepszy przykład — babka i osoby jej pokroju powiedziałyby, że dla dziewczyny, która mogłaby zostać królową, gdyby umarło sto trzydzieści dziewięć osób, przeżuwanie jedzenia dla kogoś, kto wygląda, brzmi i pachnie jak pani Bulgot, to najbardziej szalona rzecz, jaką można sobie wyobrazić — z wyjątkiem ślinienia się.

Może to był Bóg, ale dziewczyna miała co do tego poważne wątpliwości. Próbowała wsłuchiwać się w głos Boga w kościele, zwłaszcza po tamtej strasznej nocy, ale oczywiście On był zajęty. Podobno jednak tutaj mieli mniejszych bogów. Może był jednym z nich.

Rozejrzała się. Nie było tu ław kościelnych, a już na pewno polerowanych mosiądzów, panował za to spokój pomimo ruchu, cisza o konsystencji bryzy. Tutaj, jak jej się wydawało, wiatr nigdy nie wiał mocno, a głośne dźwięki ginęły wśród drzew.

To było święte miejsce i wcale nie ze względu na tego czy innego boga. Było po prostu… święte, bo istniało, bo ból, krew, radość i śmierć odbijały się echem w czasiei uczyniły je takim.

Głos znów się odezwał:

— Szybko, raz-dwa!

Daphne rozejrzała się po Zakątku. Parę kobiet uprawiało ogród i nawet nie podniosło wzroku. Ale w tym „Szybko, raz-dwa!” było coś, co poszło jej prosto w nogi.

Pewnie mówiłam do siebie, pomyślała, pospiesznie opuszczając Zakątek. Ludzie często tak robią. To zupełnie normalne, gdy się jest rozbitkiem, jestem pewna.

Zbiegła ze wzgórza. Zebrał się tam mały tłumek. Początkowo myślała, że przybyli kolejni rozbitkowie, a potem dostrzegła postać leżącą w kącie nowej chaty.

— Co wyście z nim zrobili? — krzyknęła, nie przestając biec.

Pilu odwrócił się, gdy reszta grupy cofnęła się pospiesznie w obliczu jej gniewu.

— My? Próbowałem go namówić, żeby się położył, ale nie chciał mnie słuchać! Mógłbym przysiąc, że śpi, ale nie widziałem jeszcze, żeby ktoś spał w taki sposób!

Daphne też nie. Mau miał szeroko otwarte oczy, odniosła jednak niepokojące wrażenie, że jeśli patrzą one na plażę, to na pewno nie na tę. Jego ręce i nogi podrygiwały, jak gdyby chciały się poruszać, ale nie mogły.

Klęknęła przy nim i przyłożyła ucho do klatki piersiowej. Nie musiała tak blisko. Serce waliło, jakby próbowało się wyrwać na wolność.

Pilu podszedł bliżej i szepnął:

— Mieliśmy kłopoty!

Dał jej do zrozumienia, że to nie on je spowodował, zdecydowanie nie on, i że jest przeciwko jakimkolwiek kłopotom, zwłaszcza tym w zasięgu ręki. Odkąd usłyszał piosenkę o Migoczu, Daphne wzbudzała w nim pewien niepokój. Była kobietą o wielkiej mocy.

— Jakie kłopoty? — zapytała, rozglądając się. Nie musiała jednak czekać na odpowiedź, bo Ataba stał nieopodal z dzikim wyrazem twarzy. Najwyraźniej doszło do „sprzeczania”, jak by to ujął kucharz w domu.

Starzec odwrócił się i spojrzał na nią z miną klepniętego tyłka (znowu kucharz), a potem prychnął i zwrócił twarz w stronę laguny.

W tym momencie woda się wybrzuszyła i ukazał się ociekający wodą Milo, który dźwigał na barku kamień bogów, krocząc po pochyłym białym dnie.

— Chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje! — zawołała Daphne. Zignorowano ją. Wszyscy wpatrywali się w nadchodzącego Milo.

— Mówiłem wam! Zabraniam wynosić je na brzeg! — ryknął Ataba. — Jestem kapłanem Wody!

Milo rzucił mu przeciągłe spojrzenie i nie zatrzymał się — jego mięśnie poruszały się pod skórą jak naoliwione orzechy kokosowe. Daphne słyszała chrzęst piasku pod jego stopami, gdy brnął do kotwic bogów i z jękiem zrzucił ciężar. Kamień zapadł się lekko w piasku.

Na plaży leżały już cztery. Coś tu chyba nie gra, pomyślała. Czy nie miały być trzy, a jeden się zgubił? Skąd się wzięły pozostałe?

Potężny mężczyzna przeciągnął się z trzaskiem stawów, nim odwrócił się do grupki ludzi i ogłosił powolnym i uroczystym głosem człowieka, który sprawdza prawdziwość każdego słowa przed jego wypowiedzeniem:

— Jeśli ktokolwiek dotknie tych kamieni, będzie odpowiadać przede mną.

— Ten kamień to sprawka demona! — krzyknął Ataba. Rozejrzał się po zebranych, spodziewając się poparcia, ale go nie znalazł.

Ludzie nie byli po niczyjej stronie, zauważyła Daphne. Po prostu nie lubili krzyków. Sytuacja i bez tego była wystarczająco zła.

— Demon! — zagrzmiał Milo. — Podoba się wam to słowo, Atabo? Nazywacie go małym demonem. A on uratował was przed rekinem, zgadza się? I sami mówiliście, że to my stworzyliśmy kotwice bogów. Tak było! Dobrze słyszałem!

— Tylko niektóre — odrzekł Ataba, cofając się. — Tylko niektóre!

— Nie mówiliście, że „niektóre”! — odparował szybko Milo. — Nie mówił „niektóre” — oświadczył zebranym. — Mówił prawdę, jakby od tego zależało jego życie, i nie powiedział „niektóre”. Mam dobry słuch i nie powiedział „niektóre”!

— Kogo obchodzi, co powiedział? — wtrąciła Daphne. Odwróciła się do najbliższej kobiety. — Przynieście koce dla Mau! Jest zimny jak lód!

— Mau naprawdę uratował Atabę przed rekinem — potwierdził Pilu.

— To kłamstwo! Nic mi nie groziło… — zaczął kapłan i przerwał, bo Milo zaczął warczeć.

— Trzeba było to widzieć! — zawołał szybko Pilu, odwracając się do tłumu z szeroko otwartymi oczami i rozpostartymi ramionami. — Tak wielkiego w życiu nie widziałem! Był długi jak dom! Miał zęby jak, jak… potężne zęby! Kiedy do nas płynął, powstały takie fale, że o mało nie zatopiły kanu!

Daphne zamrugała i spojrzała z ukosa na zebranych. Otwierali oczy tak szeroko jak Pilu. Wszyscy stali z rozdziawionymi ustami.

— A Mau tylko czekał, unosząc się w wodzie — ciągnął Pilu. — Nie odwrócił się, żeby zwiać! Nie próbował uciekać! Spojrzał mu prosto w oko, tam, na jego własnym terytorium! Pomachał do rekina, rekina o zębach jak maczety, do rekina o zębach ostrych jak igły, żeby go do siebie przywołać! Przywoływał go do siebie! Tak! Byłem w wodzie i widziałem! Czekał na niego! I rekin zaczął płynąć w jego stronę coraz szybciej! Jak dzida! Płynął coraz szybciej i szybciej!

Wśród widowni ktoś zaczął zawodzić.

— A potem zobaczyłem coś zdumiewającego! — kontynuował Pilu, oczy miał szeroko otwarte i błyszczące. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego! I nie zobaczę, nawet jeśli dożyję stu lat! Gdy rekin nacierał na niego, gdy rekin z wielkimi zębiskami pędził w jego stronę, gdy rekin długi jak dom ciął wodę jak nóż, Mau… zsikał się!

Drobne fale w lagunie rozbijały się o piaszczysty brzeg, czemu towarzyszył chlupot, nagle głośny w chwili całkowitej ciszy.

Kobieta, która wynosiła brudny koc z chaty, o mało nie wpadła na Daphne, nie mogąc oderwać oczu od Pilu.

O, dziękuję ci, Pilu, pomyślała z goryczą Daphne, gdy czar prysł. Tak dobrze ci szło, miałeś ich serca w dłoni, ale musiałeś wszystko zepsuć…

— I wtedy właśnie pojąłem — wyszeptał Pilu, zniżając głos i rozglądając się po kręgu twarzy, przechwytując każde spojrzenie. — Wtedy dowiedziałem się. Wtedy zrozumiałem. Że nie jest demonem! Nie jest bogiem ani bohaterem. Nie. Jest jedynie człowiekiem! Przerażonym człowiekiem! Człowiekiem takim jak wy i ja! Ale czy my byśmy czekali, przerażeni, gdyby rekin z wielkimi zębiskami chciał nas pożreć? On czekał! Widziałem to! I kiedy rekin zaatakował, krzyknął do niegoz pogardą! Krzykną! te słowa: Da! Na! Ha! Pa!

— Da! Na! Ha! Pa! — wymamrotało kilkoro ludzi jak we śnie.

— I rekin odwrócił się i uciekł. Rekin bał się spojrzeć mu w oczy. Rekin odpłynął i byliśmy uratowani. Byłem tam. Widziałem to.

Daphne uświadomiła sobie, że pocą jej się ręce. Czuła, jak rekin ociera się o nią. Widziała jego potworne oko. Mogła narysować jego zęby. Ona też tam była. Też to widziała. Głos Pilu wszystko jej pokazał.

Przypomniała sobie, jak poproszono pana Griffitha z kaplicy nonkonformistycznej, żeby wystąpił w ich kościele parafialnym. Kazanie było dosyć wilgotne, bo spryskiwał wiernych deszczykiem śliny, był jednak tak przepełniony Bogiem, że zalewał nim wszystko.

Wygłaszał kazanie, jak gdyby dzierżył, w dłoni płonący miecz. Spośród krokwi wyleciały nietoperze. Organy same zaczęły grać. Woda w chrzcielnicy zabulgotała. Ogólnie rzecz biorąc, to wszystko bardzo się różniło od kazań wielebnego Fleblow-Poundupa, który w pogodny dzień, gdy przy ambonie czekały już na niego siatka i słoik na motyle, potrafił w pół godziny uwinąć się z całym nabożeństwem.

Kiedy wrócili do domu, babka stanęła w holu, wzięła głęboki wdech i powiedziała: „Pięknie!” I to wszystko. W kościele parafialnym ludzie zwykle zachowywali się bardzo cicho. Może obawiali się, że zbudzą Boga, a wtedy zacznie zadawać im podchwytliwe pytania albo poddawać ich jakiejś próbie.

Ale Pilu przedstawił historię o rekinie tak, jak kiedyś pan Griffith głosił kazanie. Narysował w powietrzu obraz, a potem sprawił, że zaczął się on ruszać. Tak to było? Naprawdę? Ale jakże to nie może być prawda? Przecież byli tam. Widzieli wszystko. Uczestniczyli w tym razem.

Spojrzała na Mau. Oczy wciąż miał otwarte, a jego ciałem wstrząsały drgawki. Po chwili podniosła wzrok i jej spojrzenie natknęło się na twarz Cahle.

— Zabrał go Locaha — powiedziała.

— To znaczy, że on umiera?

— Tak. Spoczywa na nim zimna dłoń Locahy. Znasz go. Nie wysypia się. Nie dojada. Dźwignie każdy ciężar, przebiegnie każdy dystans. Za dużo myśli. Czy ktoś kiedykolwiek widział, żeby nie pracował, nie pilnował, nie kopał, nie dźwigał? Chce przenieść na barkach cały świat! I kiedy tacy ludzie słabną, Locaha rzuca się na nich.

Daphne pochyliła się nad Mau. Miał sine usta.

— Ty nie umierasz — wyszeptała. — To niemożliwe.

Potrząsnęła nim delikatnie i z jego ust wypłynął strumieńpowietrza, słabiutki jak kichnięcie pająka:

— Nie…

— Nie dzieje się! — dokończyła triumfalnie. — Widzicie? Locaha jeszcze go nie zabrał! Spójrzcie na jego nogi! On nie umiera! Wydaje mu się, że biegnie!

Cahle popatrzyła uważnie na drgające nogi Mau i przyłożyła dłoń do jego czoła. Jej oczy otworzyły się szerzej.

— Słyszałam o tym — powiedziała. — To choroba cieni. Zabije go i tak. Kobieta Niebo będzie wiedziała, co robić.

— Gdzie ona jest?

— Przeżuwasz dla niej jedzenie — uzmysłowiła jej Cahle, uśmiechając się.

Za nią zjawiła się Nieznajoma i z przerażeniem wpatrywała się w Mau.

— Pani Bulgot? — zapytała Daphne.

— Jest bardzo stara. Ma wielką moc.

— Więc lepiej się pośpieszmy!

Daphne włożyła ręce pod ramiona Mau i podciągnęła go. Ku jej zdumieniu Nieznajoma podała Cahle niemowlaka i chwyciła Mau za stopy. Spojrzała na Daphne wyczekująco.

Razem pobiegły na wzgórze i po chwili wysforowały się do przodu, zostawiając wszystkich za sobą. Kiedy dotarły do chaty, pani Bulgot czekała na nich z roziskrzonymi czarnymi oczkami.

Gdy tylko chłopca położono na macie, zmieniła się.

Do tej pory staruszka wydawała się Daphne dosyć dziwną, drobną osóbką. Straciła większość włosów na głowie, poruszała się czasem na czworakach jak szympans i wyglądała, jakby zszyto ją ze starych skórzanych worków. Poza tym, szczerze mówiąc, była pazerna, jeśli chodzi o jedzenie, i często puszczała gazy w sposób, jaki nie przystoi damie, chociaż to akurat była wina głównie solonej wołowiny.

Teraz ostrożnie pełzała wokół Mau, dotykając go delikatnie tu i ówdzie. Przysłuchiwała się uważnie jego uszom i unosiła jego nogi jedna po drugiej, przyglądając się drgawkom z taką koncentracją, jak gdyby obserwowała nowy gatunek dzikiego zwierzęcia.

— On nie może umrzeć! — wyrwało się Daphne, która nie mogła już znieść napięcia. — On po prostu nie śpi. Całe noce pilnuje wyspy! Ale przecież nie można umrzeć z braku snu! Prawda?

Sędziwa kobieta posłała jej szeroki uśmiech i chwyciła stopę Mau. Krótkim czarnym paznokciem przesunęła wolno po drgającej podeszwie i wydawała się rozczarowana tym, czego w ten sposób się dowiedziała.

— On nie umiera, prawda? On nie może umrzeć! — nalegała Daphne, gdy weszła Cahle. Przy drzwiach zbierali się inni.

Pani Bulgot nie zwracała na nich najmniejszej uwagi i rzuciła Daphne spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „O? A ty co, wszystkie rozumy pozjadałaś?”, i nie przestawała podnosić i skrobać nóg chłopca, żeby pokazać, kto tu rządzi. Potem spojrzała na Cahle i powiedziała coś bardzo szybko. W pewnym momencie Cahle roześmiała się i pokręciła głową.

— Mówi, że chłopak jest w… — przerwała i jej wargi poruszały się, gdy próbowała znaleźć słowo, które Daphne mogłaby zrozumieć. — W miejscu pomiędzy — dokończyła. — W miejscu cieni. Nie jest ani żywy, ani martwy.

— Gdzie to jest? — chciała wiedzieć Daphne.

Kolejne trudne pytanie.

— Miejsce i nie miejsce… nie można tam pójść. Nie można tam popłynąć. Na morzu… nie. Na lądzie… nie. Jak cień. Tak! Miejsce cieni!

— Jak się tam dostanę? — Pytanie zostało przekazane pani Bulgot i odpowiedź była obcesowa.

— Ty? Nie można!

— On mnie uratował przed utonięciem! Uratował mi życie, rozumie pani? Poza tym taki macie zwyczaj. Jeśli ktoś komuś ratuje życie, to jest jak dług. Trzeba go spłacić. Ja chcę to zrobić!

Wydawało się, że pani Bulgot nie ma nic przeciwko temu, kiedy przetłumaczono jej słowa Daphne. Powiedziała coś.

Cahle pokiwała głową.

— Mówi, że musisz umrzeć, jeśli chcesz się dostać do świata cieni — przetłumaczyła. — Pyta, czy umiesz.

— To znaczy jest to coś, co się ćwiczy?

— Tak. Wielokrotnie — potwierdziła spokojnie Cahle.

— Myślałam, że ma się tylko jedno podejście! — zdziwiła się Daphne.

Pani Bulgot nagle znalazła się przed dziewczyną. Wbijała w nią poważne spojrzenie, przekręcając głowę w jedną i drugą stronę, jak gdyby starała się w jej twarzy coś znaleźć. I zanim Daphne zdążyła się ruszyć, staruszka nagle chwyciła jej rękę, przycisnęła ją sobie do serca i przytrzymała.

— Bum-bum? — powiedziała.

— Bicie serca? Hm… czuję — przyznała Daphne, starając się bardzo mocno i bez skutku nie czuć zażenowania. — Dosyć słabo… to znaczy ma pani bardzo… dużo…

Serce przestało bić.

Daphne próbowała wyrwać rękę, ale staruszka trzymała ją pewnie. Twarz pani Bulgot była teraz pozbawiona wyrazu i lekko zaabsorbowana, jak gdyby próbowała wykonać w głowie jakieś skomplikowane obliczenia, wydawało się też, że w pokoju pociemniało.

Daphne nie mogła się powstrzymać. Zaczęła liczyć pod nosem.

— …piętnaście… szesnaście…

I wtem… bum… tak słabe, że można go było nie zauważyć… bum… tym razem trochę głośniejsze… bum-bum… wróciło. Staruszka uśmiechnęła się.

— Hm… mogłabym spróbować… — zaczęła Daphne. — Proszę mi tylko pokazać, co mam robić!

— Mówi, że nie ma czasu na naukę — przetłumaczyła Cahle. — Powiedziała, że trzeba całego życia, żeby nauczyć się umierać.

— Ja się bardzo szybko uczę!

Cahle pokręciła głową.

— Ojciec cię szuka. Jest wodzem spodniowców, tak? Jeśli umrzesz, co mu powiemy? Kiedy matka będzie po tobie płakać, co jej powiemy?

Daphne poczuła napływające łzy i próbowała je powstrzymać.

— Moja matka… nie może płakać — wykrztusiła.

Raz jeszcze ciemne oczka pani Bulgot przyjrzały się twarzy Daphne, jak gdyby była przejrzystą taflą wody — i Daphne znów się tam znalazła, na schodach, w koszuli nocnej w małe niebieskie kwiatki, z rękami wokół kolan, wpatrzona z przerażeniem w małą trumnę ustawioną na dużej, zapłakana, bo chłopiec miał być pochowany zupełnie sam w trumnie zamiast przy matce i na pewno będzie się bał.

Słyszała zniżone głosy mężczyzn rozmawiających z ojcem i stukot karafki z brandy, wyczuwała zapach bardzo starego dywanu.

Komuś zaburczało w brzuchu i oto ujrzała panią Bulgot — siedziała na dywanie i przeżuwała soloną wołowinę, przyglądając się dziewczynie z zainteresowaniem.

Staruszka wstała i sięgnęła po małą trumienkę, którą postawiła ostrożnie na dywanie. Znów wyciągnęła rękę i uniosła wieko dużej trumny, po czym spojrzała na Daphne wyczekująco.

Niżej, w holu, zastukały kroki służącej, gdy przeszła po wykafelkowanej podłodze i zniknęła za zielonym suknem w kuchennych drzwiach, łkając.

Daphne wiedziała, co robić. W wyobraźni robiła to tysiące razy. Wyjęła malutkie zimne ciałko z samotnej trumny, ucałowała twarzyczkę braciszka i ułożyła go przy matce. Płacz ustał…

…przed nią znów ukazały się błyszczące oczy pani Bulgot. Uszy wypełniał jej szum morza.

Staruszka odwróciła się do Cahle, po czym wybełkotała i wycharczała coś, co brzmiało jak długa przemowa, a może było to tylko jakieś polecenie. Cahle zaczęła odpowiadać, ale staruszka podniosła palec, bardzo surowo. Coś się zmieniło.

— Mówi, że to ty musisz go sprowadzić — przekazała Cahle, nieco poirytowana. — Mówi, że gdzieś tam, na drugim końcu świata, zniknęło cierpienie.

Daphne była ciekawa, jak daleko sięgają te ciemne oczy. Gdzieś tam, aż na drugi koniec świata. Może. Jak ona to robi? To nie wyglądało jak sen; raczej jak wspomnienie! Ale ból ustępował…

— Mówi, że masz moc, tak jak ona — dodała niechętnie Cahle. — Często odwiedzała świat cieni. Wiem o tym. Jest z tego znana.

Pani Bulgot posłała Daphne kolejny ze swych niewinnych uśmieszków.

— Mówi, że pośle cię między cienie — kontynuowała Cahle. — Że masz bardzo zdrowe zęby i byłaś dobra dla starej kobiety.

— E tam… żaden kłopot — zapewniła dziewczyna, cały czas zastanawiając się nerwowo: Skąd wiedziała? Jak ona to zrobiła?

— Mówi, że nie ma czasu na naukę, ale zna inny sposób, i kiedy wrócisz spośród cieni, będziesz mogła nadal przeżuwać dużo mięsa swoimi cudownymi białymi zębami.

Starowinka posłała jej uśmiech tak szeroki, że uszy o mało nie wpadły jej do ust.

— Na pewno!

— Teraz więc cię otruje — oświadczyła Cahle.

Daphne spojrzała na panią Bulgot, która zachęcająco kiwała głową.

— Otruje? Eee… naprawdę? Eee… dziękuję — wybąkała Daphne. — Dziękuję bardzo.


* * *

Mau biegł. Nie wiedział dlaczego; nogi same go niosły. A powietrze było… zupełnie jak nie powietrze. Gęste, gęste jak woda, i czarne, jego wzrok sięgał jednak daleko, a on sam poruszał się szybko. Z ziemi wokół niego wyrastały potężne słupy i wydawało się, że pną się w górę w nieskończoność, do samego spienionego sklepienia.

Coś srebrzystego i bardzo szybkiego przemknęło obok i zniknęło za słupem, potem jeszcze jedno i następne.

Chyba ryba albo coś w rodzaju ryby. Znajdował się więc pod wodą. Pod wodą, a nad nim fale…

Był w mrocznej toni.

— Locaha! — zawołał.

Witaj, Mau, rozległ się głos Locahy.

— Ja nie umarłem! To nie w porządku!

W porządku? Nie jestem pewien, czy wiem, co to znaczy, Mau. Poza tym już prawie nie żyjesz. Na pewno jesteś bardziej martwy niż żywy i z każdą chwilą umierasz coraz bardziej.

Mau próbował biec szybciej, ale już teraz biegł szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.

— Nie jestem zmęczony! Mogę tak biec bez końca! To jest jakaś sztuczka, prawda? Ale nawet przy sztuczkach muszą obowiązywać jakieś zasady!

Zgadzam się, rzekł Locaha. I to jest sztuczka.


* * *

Czy to aby bezpieczne? — chciała się upewnić Daphne. Leżała na macie obok Mau, który wciąż wydawał się bezwładny oprócz drgających nóg. — Uda się, prawda? — Starała się powstrzymać drżenie głosu, ale co innego być odważną albo odważną i zdecydowaną, kiedy to tylko tak naprawdę spontaniczny pomysł — a zupełnie inna para kaloszy, kiedy się widzi kątem oka panią Bulgot zajętą przygotowaniami.

— Uda się — uspokajała ją Cahle.

— Jest pani pewna? — dopytywała się Daphne. Och, zabrzmiało to tak płaczliwie. Było jej za siebie wstyd.

Cahle posłała jej lekki uśmiech i podeszła do pani Bulgot, która kucała przy ognisku. Kosze z wysuszonym… czymś ściągnięto z miejsca, gdzie wisiały w jednej z chat, i Daphne znała zasadę: im silniejsze i bardziej niebezpieczne, tym wyżej. To coś wisiało praktycznie pod samym dachem.

Kiedy Cahle przemówiła do pani Bulgot, zachowując się jak uczennica wobec szanowanej nauczycielki, staruszka przestała wąchać coś, co wyglądało jak zakurzone strączki, i spojrzała w stronę Daphne. Nie uśmiechnęła się ani nie pomachała do niej. To była pani Bulgot przy pracy. Bąknęła coś kącikiem ust i wrzuciła wszystkie strączki do małego trójnożnego kotła.

Cahle wróciła.

— Mówi, że nie jest pewne, czy bezpieczne. Bezpieczne nie pewne. Albo chcesz, albo nie.

Tonęłam, a on mnie uratował, pomyślała Daphne. Po co zadałam to głupie pytanie?

— Postarajcie się, żeby było pewne — powiedziała. — Naprawdę pewne. — Na drugim końcu pokoju pani Bulgot uśmiechnęła się szeroko. — Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Jak już będę… no wiecie, tam, co mam robić? Mam coś mówić?

Odpowiedź brzmiała:

— Rób, co należy. Mów, co trzeba.

I tyle. Pani Bulgot nie wdawała się w długie wyjaśnienia. Kiedy staruszka przykuśtykała z połówką muszli ostrygi, Cahle poinstruowała Daphne:

— Musisz wylizać to, co jest w muszli, i położyć się. Kiedy kropla wody spadnie ci na twarz… obudzisz się.

Pani Bulgot ostrożnie położyła muszlę na dłoni Daphne i wygłosiła bardzo krótką mowę.

— Mówi, że wrócisz, bo masz bardzo dobre zęby — pospieszyła z wyjaśnieniem Cahle.

Daphne spojrzała na muszlę. Po wewnętrznej stronie była matowobiała i pusta prócz dwóch zielonożółtych plamek. Po tylu zabiegach nie wyglądało to zbyt imponująco. Zbliżyła ją do ust i spojrzała na Cahle. Kobieta zanurzyła rękę w tykwie z wodą i teraz trzymała ją wysoko nad matą Daphne. Patrzyła w dół. Z kroplą wody lśniącą na czubku palca.

— Teraz — rozkazała.

Daphne wylizała muszlę (nie miało to żadnego smaku) i pozwoliła sobie opaść na matę.

I wtedy nastąpiła chwila grozy. Gdy jej głowa dotknęła maty, kropla wody zaczęła już spadać.

Próbowała krzyknąć: „Będę mieć za mało cza…”

Zapadła ciemność i gdzieś wysoko nad nią rozległ się huk fal.


* * *

Mau biegł dalej, leczgłos Locahy wciąż brzmiał bardzo blisko.

Zaczynasz słabnąć, Mau? Czy twoje nogi nie domagają się odpoczynku?

— Nie! — zawołał Mau. — Ale… zasady. Powiedz mi o nich.

Och, Mau… Przyznałem tylko, że pewne zasady obowiązują. To nie znaczy, że muszę ci je wyjawiać.

Ale musisz mnie złapać, tak?

Twoje przypuszczenie jest słuszne, rzekł Locaha.

— Czyli co?

Zgadłeś. Na pewno się nie zmęczyłeś?

— Na pewno!

Siła wręcz wpływała do nóg Mau. Nigdy nie czuł w sobie tyle życia. Mijane słupy przesuwały się teraz szybciej. Wyprzedzał ryby, które rozpierzchały się w panice, pozostawiając za sobą srebrzyste smugi. Zajaśniało też jakieś światło na ciemnym horyzoncie. W oddali majaczyły budynki, białe budynki wielkie jak te w Port Mercia, o których opowiadał mu Pilu. Co one tu robiły?

Pod stopami zauważył coś białego. Spojrzał w dół i o mało się nie potknął. Biegł po białych kamiennych blokach. Były rozmazane przy takiej prędkości, lecz on nie śmiał zwolnić, choć zdawało się, że mają idealny rozmiar, by być kotwicami bogów.

Wspaniale, po prostu wspaniale, odezwał się znowu Locaha. Mau, nie przyszło ci do głowy, żeby się zastanowić, czy biegniesz we właściwym kierunku?

Słowa te wypowiedziały dwa głosy i teraz chwyciły go czyjeś ręce.

— Tędy! — wrzasnęła mu prosto do ucha Daphne, ciągnąc go w przeciwnym kierunku. — Dlaczego mnie nie słyszałeś?

— Ale… — zaczął Mau, próbując się obejrzeć na białe budynki. Unosiła się nad nimi jakby smuga dymu… a może to tylko kępa wodorostów poruszających się z prądem… albo płaszczka sunąca w ich kierunku.

— Powiedziałam tędy! Chcesz wiecznie umierać? Biegnij! Biegnij!

Ale gdzie podziała się szybkość jego nóg?Teraz rzeczywiście czuł, jakby biegł w wodzie, w prawdziwej wodzie. Spojrzał na Daphne, która praktycznie wlokła go za sobą.

— Skąd się tu wzięłaś?

— Podobno umarłam… możesz z łaski swojej spróbować dotrzymać mi kroku? I pod żadnym pozorem nie odwracaj się!

— Czemu nie?

— Bo ja właśnie to zrobiłam! Biegnij szybciej!

— Naprawdę umarłaś?

— Tak, ale wkrótce ma mi się polepszyć. No już, pani Bulgot! Kropla już spadała!

Zapadła cisza jak po uderzeniu młota z piór, który zostawiał wgłębienia w kształcie szumu morza.

Przestali biec, nie dlatego że tak postanowili, ale dlatego że musieli. Stopy Mau wisiały bezużytecznie nad ziemią. Powietrze poszarzało.

— Podążamy śladami Locahy — powiedział. — Rozpostarł nad nami swoje skrzydła.

Słowa pochwyciły język Daphne. Pierwszy raz usłyszała je zaledwie kilka tygodni wcześniej, na pogrzebie Scatterlinga, chłopca okrętowego, który zginął podczas buntu. Miał rude włosy, piegi i nie przepadała za nim, płakała jednak, kiedy owinięte w żagiel ciało zniknęło pod falami. Kapitan Roberts był członkiem bractwa, które uznawało Ewangelię Świętej Marii Magdaleny za, cóż, ewangelię{Daphne była pewna, że wśród uczniów Jezusa znajdowała się kobieta, jak wyjaśniła zdumionemu kapitanowi Robertsowi, ponieważ „Nasz Pan zawsze jest ukazywany w bieli, a ktoś musiał dbać o to, żeby zawsze miał czystą szatę”.}. Nigdy nie słyszała, żeby ten fragment czytano w kościele Świętej Trójcy, zachowała go jednak w pamięci i teraz wrócił, głośny jak okrzyk wojenny:

I ci, którzy giną na morzu, morze ich nie zatrzyma!

Choćby ich członki się rozproszyły, w jedno się zamienią!

Powstaną znów w ten dzień, ubrani w nowe szaty!

Na okrętach firmamentu wpłyną między gwiazdy!

— Pani Bul…!

Загрузка...