Rozdział 11 Zbrodnie i kary

Huk wystrzału odbijał się echem wokół góry. Jeszcze głośniej brzmiał w głowie Daphne. Ataba runął na wznak jak padające drzewo.

Tylko Milo i Pilu wiedzieli, co się właśnie stało, pomyślała. Nikt inny stąd nawet nie widział broni palnej. Usłyszeli huk i starzec padł na ziemię. Może mi się uda nie dopuścić do tego, żeby zginęli wszyscy. Mau kucnął przy ciele Ataby i już miał się podnieść, gdy gorączkowymi gestami dała mu znak, żeby nie wstawał.

Potem Foxlip popełnił samobójstwo. Wtedy jeszcze o tym nie wiedział, ale tak to się zaczęło.

Wyciągnął drugi pistolet i warknął:

— Powiedz im, że mają się nie ruszać. Pierwszy, kto to zrobi, będzie martwym brudasem. No już, gadaj!

Zrobiła krok do przodu z podniesionymi rękami.

— Znam tych ludzi! Nazywają się Foxlip i Polegrave! Należeli do załogi Słodkiej Judy. Oni zabijają ludzi! Zastrzelili pana Wainsly’ego i pana Plummera! Robili sobie z tego żarty! Oni… Pilu, wyjaśnij im, co to jest broń palna!

— To źli ludzie! — zawołał Milo.

— Tak! To prawda! I mają więcej pistoletów. Spójrzcie! Za pasami!

— Masz na myśli sypacze iskier? — zapytał Mau, wciąż kucając.

Widziała, że jego mięśnie są napięte do skoku. Kurcze, pomyślała Daphne, świetny moment na popisywanie się dobrą pamięcią…

— Nie ma czasu na wyjaśnienia. Mogą wymierzyć w ciebie i zabić szybciej niż dzidą. I zrobią to, rozumiesz? Mnie prawdopodobnie nie zabiją. Jestem dla nich zbyt cenna. Nie mieszaj się do tego. To sprawa między… spodniowcami!

— Ale ty wtedy mierzyłaś do mnie…

— Nie ma czasu na wyjaśnienia! — syknęła Daphne.

— Ale żeś się rozgadała, królewno — przerwał jej Foxlip.

A tuż za Daphne Polegrave zachichotał. Poczuła lufę pistoletu przyciśniętą do krzyża.

— Widziałem kiedyś faceta, któremu strzelono w kręgosłup, panienko — szepnął. — Kula utknęła tam, jak babcię kocham! Najśmieszniejsze było to, że zaczął tańczyć, nogi latały mu jak szalone, a on darł się na całe gardło. Upadł dopiero po dziesięciu minutach. Natura to coś zdumiewającego.

— Dosyć tego! — krzyknął Foxlip, rozglądając się nerwowo po polanie. Tubylcy w większości pierzchli w zarośla, a ci, którzy zostali, nie wyglądali na uszczęśliwionych.

— Co ten głupi dziad chciał, że aż musiał dostać kulkę? Teraz wszyscy są wkurzeni!

— Banda obdartusów — powiedział Polegrave. — Moglibyśmy poczekać, aż przypłyną…

— Mówiłem, żebyś zamknął gębę!

Nie wiedzą, co teraz robić, pomyślała Daphne. Są głupi i przestraszeni. Kłopot w tym, że są głupi i przestraszeni, ale mają broń. I przypłyną następni. Mau mówił, że Imo dał nam mądrość. Czy nie jestem mądrzejsza od uzbrojonego głupca? Chyba jestem.

— Panowie — zwróciła się do nich — załatwmy sprawę jak ludzie cywilizowani.

— Jaśnie panienka raczy żartować? — odparł Foxlip.

— Zawieźcie mnie do Port Mercia, a mój ojciec nagrodzi was złotem i daruje karę. Kto da wam teraz lepszą ofertę? Spójrzcie na to z matematycznego punktu widzenia. Macie broń, owszem, ale jak długo możecie czuwać? Jest tu dużo więcej… — wydusiła z siebie to słowo — …brudasów niż was. Nawet jeśli jeden z was będzie czuwał, odda tylko dwa strzały, nim poderżną mu gardło. Oczywiście mogą nie zaczynać od gardła, jako że, jak zauważyliście, są dzikusami, nie tak cywilizowanymi jak wy. Pewnie macie swoją łódź. Radziłabym wam nie zostawać tutaj.

— Jesteś przecież naszą zakładniczką — przypomniał Polegrave.

— A może to wy jesteście moimi zakładnikami. Wystarczy, że krzyknę. Nie powinniście byli zabijać kapłana.

— Ten staruch był kapłanem? — przeraził się Polegrave. — Zabicie kapłana przynosi nieszczęście!

— Nie pogańskiego — zauważył Foxlip — i to chyba jemu nie dopisało szczęście, co?

— Ale oni znają się na czarach, potrafią zasuszyć głowę…!

— A twoją kiedy zasuszyli? — wycedził Foxlip. — Nie bądź, do cholery, takim kretynem! A jeśli chodzi o ciebie, królewno, idziesz z nami.

Królewno. Typowe dla buntowników, pomyślała. Wtedy też cały czas zwracali się do niej jak do dziecka. Nie znosiła tego. Aż jej cierpła skóra. Pewnie o to im chodziło.

— Nie, panie Foxlip, nie jestem królewną — artykułowała ostrożnie słowa — ale i tak idziecie ze mną. Trzymajcie się blisko.

— Chcesz nas wciągnąć w pułapkę?

— Zaraz zajdzie słońce. Chcecie tu zostać, gdy zrobi się ciemno? — Wyciągnęła rękę i dodała: — Poza tym będzie padać. — Wiatr przywiał deszcz i spadły pierwsze krople. — Tutejsi ludzie widzą w ciemności — ciągnęła dalej. — I poruszają się bezszelestnie jak wiatr. Mają tak ostre noże, że mogą odciąć…

— Dlaczego tak się dzieje? — Polegrave zapytał z wyrzutem Foxlipa. — Myślałem, że jesteś bardziej cwany! Mówiłeś, że się nieźle obłowimy. Mówiłeś…

— A teraz ci mówię, żebyś się zamknął — rozkazał Foxlip, po czym zwrócił się do Daphne: — Dobra, młoda damo, ja nie wierzę w te brednie. O świcie zabieramy cię z tej skałki. Może nawet odstawimy cię do kochanego ojczulka. Ale oby w zamian zabrzęczało złoto, bo inaczej… Tylko żadnych sztuczek, dobra?

— No, mamy cztery naładowane pistolety, paniusiu — przypomniał Polegrave, wymachując jednym z nich — i zatrzymają każdego, słyszysz?

— Nie zatrzymają piątego, panie Polegrave.

Zmiana wyrazu jego twarzy sprawiła jej przyjemność, gdy odwracała się do Foxlipa.

— Sztuczki? — spytała — Ja? Nie. Chcę wrócić do domu. Nie znam żadnych sztuczek.

— Przysięgnij na życie matki — zażądał Foxlip.

— Co?

— Na Judy wiecznie byłaś nadętym bachorem. Przysięgaj, jak ci kazałem. Wtedy może ci uwierzę.

Czyżby nie wiedział o mojej matce? — zastanawiała się Daphne, której spokojne myśli pływały po morzu wściekłości. Biedny kapitan Roberts pewnie wiedział, powiedziałam też Cookiemu, ale nawet Cookie nie plotkowałby o takich rzeczach z draniami pokroju Foxlipa. Tak czy inaczej, nikt nie ma prawa domagać się takiej przysięgi!

Foxlip warknął. Daphne milczała za długo jak na jego gust.

— Mowę ci odjęło? — zapytał.

— Nie. Ale to ważna przysięga. Musiałam się zastanowić. Obiecuję, że nie będę próbowała uciekać, nie będę was okłamywać i nie będę was próbowała oszukać. Może być?

— I przysięgasz na życie swojej matki? — upierał się Foxlip.

— Tak, przysięgam.

— To pięknie z twojej strony — stwierdził Foxlip. — Zgodzisz się, Polegrave?

Ale Polegrave rozglądał się właśnie po kapiącym lesie po obu stronach ścieżki.

— Tam coś jest — jęknął. — Tam coś się czai!

— Nie zdziwiłbym się, gdyby to były lwy, tygrysy i słonie — zażartował Foxlip. Podniósł głos: — A tu mam pistolet z bardzo czułym spustem, więc jeśli choćby pomyślę, że słyszę jakiś podejrzany dźwięk, panienka znajdzie się w bardzo kłopotliwym położeniu. Usłyszę jakiś krok i zara wyprawi się ją na tamten świat!


* * *

Gdy tylko Daphne i dwaj spodniowcy znaleźli się za zakrętem i zniknęli z pola widzenia, Mau zrobił krok do przodu.

— Moglibyśmy ich zaatakować. Mamy deszcz po swojej stronie — wyszeptał Pilu.

— Słyszałeś tego wielkiego. Nie mogę jej narażać. Uratowała mi życie. Dwa razy.

— Myślałem, że to ty uratowałeś ją.

— Tak, ale za pierwszym razem, kiedy uratowałem jej życie, ratowałem też swoje. Rozumiecie? Gdyby jej tutaj nie było, chwyciłbym największy kamień, jaki bym znalazł, i utopił się w mrocznej toni. Jeden człowiek jest nikim. Dwoje ludzi to już nacja.

Czoło Pilu zmarszczyło się w wyrazie konsternacji.

— A troje?

— Większa nacja. Dogońmy ich… ukradkiem.

I ocaliła mnie przed Locahą raz jeszcze, pomyślał, gdy ruszyli w drogę bezgłośnie jak duchy w deszczu. Obudził się wtedy z myślami pełnymi srebrnych ryb i staruszka opowiedziała mu wszystko. Biegł do białego miasta pod wodą, a potem zjawiła się Daphne, wyciągając go szybciej, niż pływał Locaha. Nawet staruszka była pod wrażeniem.

Dziewczyna-duch miała plan, ale nie mogła mu powiedzieć jaki. Mogli tylko ją śledzić, ze swoimi kijami i dzidami…

Nie, nie musieli jej śledzić, bo wiedział, dokąd zmierza. Wpatrywał się w jej bladą postać o zmierzchu, jak prowadzi mężczyzn opadającą ścieżką do Zakątka.


* * *

Kto tu teraz jest? — zastanawiała się Daphne. Widziała przy jaskini panią Bulgot, bo stawili się tam wszyscy, którzy chodzą o własnych siłach. W niektórych chatach zostali jednak chorzy. Musiała uważać…

Podpaliła kępkę suchej trawy w ognisku przed chatą i ostrożnie przeniosła płomień do jednej z lamp z Judy. Robiła to bardzo powoli, zastanawiając się nad każdym ruchem, ponieważ nie chciała myśleć o tym, co będzie robić później. Musiała zachować zimną krew. A mimo to trzęsła jej się ręka, ale przecież dziewczyna ma prawo drżeć, kiedy dwóch mężczyzn celuje do niej z broni.

— Siadajcie, proszę — powiedziała. — Na matach jest wygodniej niż na gołej ziemi.

— Uprzejmie dziękuję — rzucił Polegrave, omiatając wzrokiem chatę.

O mało jej tym nie rozbroił. A więc dawno temu jakaś kobieta nauczyła go dobrych manier, a on odwdzięczył jej się, wyrastając na gnidę, złodzieja i mordercę. I teraz, kiedy czuł się zaniepokojony i nieswój, resztki tej uprzejmości wypłynęły z głębin jak czysty bąbelek z bagna. Nie ułatwiało to sprawy.

Foxlip tylko chrząknął i usiadł plecami do wewnętrznej ściany z litej skały.

— To jakaś pułapka, co? — zapytał.

— Nie. Kazaliście mi przysiąc na życie mojej matki — przypomniała chłodno Daphne i pomyślała: I to był grzech. Nawet jeśli nie wierzy się w żadnego boga, to był grzech. Niektóre rzeczy są grzechem same w sobie. I zamierzam was zabić, co jest grzechem śmiertelnym. Tylko że to nie będzie wyglądało na zabójstwo…

— Napiją się panowie piwa? — zapytała.

— Piwa? — powtórzył Foxlip. — Masz na myśli prawdziwe piwo?

— Przypomina piwo. W każdym razie to szatański napój. Zawsze mam go trochę, niedawno warzyłam.

— Sama warzyłaś piwo? Ty, mała burżujka? — dziwił się Polegrave.

— Może warzę burżujskie piwo — odpowiedziała Daphne. — Czasem po prostu robi się to, co trzeba. Chcecie spróbować czy nie?

— Ona nas otruje! — przestrzegł Polegrave. — To jakaś sztuczka!

— Łykniemy trochę, królewno — zgodził się Foxlip — ale przedtem popatrzymy, jak sama je wypijasz. Nie urodziliśmy się wczoraj. — Mrugnął do niej jakoś tak nieprzyjemnie: przebiegle, hultajsko i bez krzty wesołości.

— Tak, ty zatroszczysz się o nas, panienko, a my zatroszczymy się o ciebie, kiedy ci ludożercy, kumple Coksa, przybędą na piknik! — powiedział Polegrave.

Usłyszała, jak Foxlip go za to ofuknął, kiedy wyszła na zewnątrz, ale ani przez minutę nie wierzyła, że zamierzają ją „uratować”. A więc Cox odnalazł Najeźdźców. Komu powinna współczuć? Jemu czy im?

Przeszła do sąsiedniej chaty i zdjęła z półki trzy bulgoczące skorupy z piwem. Starannie wybrała z nich wszystkie martwe muchy.

To, co zamierzam teraz zrobić, nie jest zabójstwem, powtarzała sobie. Zabójstwo jest grzechem. To nie będzie zabójstwo.

Foxlip dopilnuje, żeby pierwsza napiła się piwa i udowodniła im, że nie jest zatrute, a do tej pory nigdy nie wypiła go dużo, tylko odrobinę, kiedy eksperymentowała z nową recepturą.

Jedna kropla piwa zamieni cię w szaleńca, ostrzegała ją babka. Ten trunek przynosi hańbę, prowadzi do zaniedbywania dzieci, rozpadu rodzin i wielu innych strasznych rzeczy. Ale to przecież było jej piwo. Nie zrobiono go w jakiejś tam wielkiej warzelni z dodatkiem nie wiadomo czego. Zrobiono je porządnie z dobrej, zwyczajnej… trucizny.

Wróciła, niosąc trzy płytkie gliniane miski, które postawiła na podłodze między matami.

— No, ale śliczne kokosiki — powiedział Foxlip tym swoim obrzydliwie niby-życzliwym tonem — ale powiem ci coś, panienko, wymieszasz to piwo tak, by każdy dostał to samo, dobra?

Daphne wzruszyła ramionami i zrobiła, co kazał, podich uważnym spojrzeniem.

— Wygląda jak końskie siki — stwierdził Polegrave.

— Końskie siki nie są takie złe — powiedział Foxlip. Podniósł miskę stojącą przed nim, spojrzał na tę stojącą przed Daphne, zawahał się i wykrzywił twarz w tym swoim paskudnym uśmiechu.

— Pewnie jesteś za sprytna, żeby mieć truciznę w swojej misce, i oczekujesz, że będę na tyle głupi, żeby je zamienić — powiedział. — Do dna, księżniczko!

— Tak, za mamusię i tatusia! — zawtórował Polegrave. I znów kolejna maleńka strzała przeszyła jej serce. Kiedy nie chciała jeść brokułów, matka wypowiadała tę samą formułkę. To wspomnienie ją zakłuło.

— W każdej misce jest to samo piwo. Przysięgałam — przypomniała.

— Do dna, powiedziałem!

Daphne splunęła do swojej miski i zaczęła śpiewać pieśń piwa — wersję lokalną, a nie własną. „Mee, mee, czarny baranie” tym razem by się nie sprawdziło.

Odśpiewała więc Pieśń Czterech Braci, a ponieważ zaangażowała w tę czynność większą część umysłu, ta mniejsza skorzystała z okazji, żeby jej przypomnieć: Bóg Powietrza to planeta Jowisz, którą, jak wierzymy, tworzą gazy. To dopiero zbieg okoliczności! I na chwilę struchlała, nim znów wzięła się w garść, ponieważ maleńka część jej umysłu przeraziła ją tym, co miała zaraz zrobić.

Kiedy skończyła, zapadła pełna zdumienia cisza, po czym Foxlip zapytał:

— Co to, do cholery, było? Charknęłaś do swojego piwa!

Daphne przechyliła miseczkę i wypiła spory łyk. Piwo miało bardziej niż zwykle orzechowy posmak. Odczekała chwilę, żeby poczuć, jak spływa do żołądka, i zauważyła, że wciąż się na nią gapią.

— Trzeba splunąć do miski, a potem odśpiewać pieśń piwa. — Beknęła i przyłożyła dłoń do ust. — Pardon. Mogę was nauczyć. Albo możecie tylko nucić. Dobrze? To pradawny zwyczaj…

— Nie zamierzam śpiewać jakichś tam pogańskich pierdół! — oświadczył Foxlip, po czym chwycił miskę i pociągnął tęgi łyk.

Daphne powstrzymała się od krzyku.

Polegrave nie tknął swojego piwa. Wciąż był podejrzliwy! Świdrujące oczka wędrowały z kolegi na Daphne i z powrotem.

Foxlip odstawił miskę i głośno beknął.

— No, już dawno nie…

Cisza eksplodowała. Polegrave sięgnął po pistolety, lecz Daphne go uprzedziła. Jej miska uderzyła go z chrzęstem w nos. Mężczyzna krzyknął i przewrócił się do tyłu, a Daphne podniosła z podłogi jego broń.

Starała się myśleć i nie myśleć jednocześnie.

Nie myśl o tym, którego właśnie zabiłaś. (To była egzekucja!)

Myśl o tym, którego może będziesz musiała zabić. (Ale nie mogę udowodnić, że on też jest zabójcą! Nie zastrzelił Ataby!)

Manipulowała przy pistolecie, gdy Polegrave, plując krwią i pomstując, próbował się podnieść. Pistolet był cięższy, niż na to wyglądał, i Daphne stłumiła w sobie przekleństwo z Wielkiej Beczki Przekleństw z pokładu Słodkiej Judy, gdy niezdarne palce nie chciały jej słuchać.

W końcu odciągnęła kurek, tak jak nauczył ją kapitan Roberts. Pstryknął dwa razy, Cookie nazywał ten dźwięk dwufuntówką. Kiedy go zapytała dlaczego, wyjaśnił:

— Bo kiedy ktoś go słyszy w ciemności, traci dwa funty… wagi, szybko!

Niewątpliwie skutecznie uciszył Polegrave’a.

— Będę strzelać — skłamała. — Niech się pan nie rusza. Dobrze. A teraz proszę mnie posłuchać. Ma pan stąd odpłynąć. Nikogo pan tu nie zabił. Zabieraj się pan stąd. Ale już. Jeśli jeszcze raz pana tu zobaczę, wtedy ja… wtedy pan tego pożałuje. Pozwalam panu odejść, bo miał pan matkę. Ktoś pana kiedyś kochał i próbował nauczyć dobrych manier. Nie zrozumie pan tego. A teraz proszę wstać i wynosić się stąd. W tej chwili! Szybko, no już!

Próbując uciekać i przykucać jednocześnie, trzymając się za roztrzaskany nos, z którego spływały strumienie krwi i smarków, a już na pewno się nie oglądając, Polegrave pomknął ku zachodowi słońca jak krab szukający schronienia w wodzie.

Daphne usiadła, wciąż trzymając przed sobą pistolet, i odczekała chwilę, aż chata przestała wirować.

Spojrzała na milczącego Foxlipa, który w ogóle się nie poruszył.

— Dlaczego musiałeś być taki… taki głupi? — zapytała, dźgając go pistoletem. — Dlaczego zabiłeś starca, który wywijał przed tobą kijem? Strzelasz do ludzi bez zastanowienia i to ich nazywasz dzikusami? Dlaczego jesteś aż tak głupi, żeby pomyśleć, że ja jestem głupia? Dlaczego mnie nie posłuchałeś? Powiedziałam ci, że śpiewamy pieśń piwa. Zanucenie jej tak bardzo by bolało? Ale nie, ty byłeś mądrzejszy, bo oni są dzikusami! A teraz to ty jesteś martwy, z głupim uśmieszkiem na tej twojej głupiej twarzy! Nie musiałeś umierać, ale nie posłuchałeś mnie. Teraz masz czas, żeby mnie posłuchać, ty ośle! Chodzi o to, że piwo robi się z bardzo trującej rośliny. Paraliżuje człowieka natychmiast. Ale w ludzkiej ślinie jest pewien związek chemiczny, dzięki czemu jeśli się splunie do piwa, a potem odśpiewa pieśń, trucizna zamienia się w nieszkodliwy napój o cudownym orzechowym smaku, który, nawiasem mówiąc, bardzo poprawiłam, jak twierdzą wszyscy. Żeby piwo stało się bezpieczne, potrzeba niecałych pięciu minut, i tyle trwa oficjalna pieśń piwa, ale „Mee, mee, czarny baranie” odśpiewane szesnaście razy daje ten sam efekt, bo widzisz, nie chodzi tak naprawdę o pieśń, ale o czas. Doszłam do tego, stosując podejście naukowek — beknęła — przepraszam, chciałam powiedzieć: naukowe.

Przerwała, żeby zwymiotować piwo, a zaraz potem, takie miała wrażenie, wszystko, co zjadła przez ostatni rok.

— To mógł być taki przyjemny wieczór — jęknęła. — Wiesz, co to za wyspa? Masz jakiekolwiek pojęcie, co to za wyspa? Oczywiście, że nie, bo jesteś głupi! I martwy! A ja jestem morderczynią!

Zalała się łzami, które były wielkie i lepkie, i zaczęła się spierać sama ze sobą:

— Słuchaj, to byli buntownicy! Gdyby znaleźli się w sądzie, zawisnęliby na szubienicy!

(Zawiśli, nie zawisnęli. Ale od tego są sądy. Żeby powstrzymywać ludzi przed zabijaniem innych tylko dlatego, że wydaje im się, iż sobie na to zasłużyli. Jest sędzia i ława przysięgłych i gdyby uznano ich za winnych, kat by ich powiesił, szybko i sprawnie. Najpierw by zjadł śniadanie, bardzo spokojnie, i może by zmówił modlitwę. Powiesiłby ich spokojnie i bez gniewu, bo w tej chwili byłby ręką prawa. Tak to wygląda.)

— Ale wszyscy widzieli, jak zastrzelił Atabę!

(Zgadza się. Dlatego wszyscy powinni zdecydować, co zrobić.)

— Ale jak? Nie wiedzieli tego, co wiem ja! I wiesz, jacy są tamci! Mieli razem cztery pistolety! Gdybym ich stamtąd nie zabrała, zastrzeliliby innych! Mówili o przejęciu całej wyspy!

(Owszem. Co nie zmienia faktu, że to, co zrobiłaś, jest morderstwem.)

— A kat? Czy onnie popełnia morderstwa?

(Nie, bo wystarczająco dużo osób twierdzi, że tak nie jest. Po to zbiera się sąd. To sąd wymierza sprawiedliwość.)

— I to rozwiązuje problem? Przecież Bóg powiedział „Nie zabijaj”.

(Owszem. Ale potem sprawy się skomplikowały.) Dostrzegła jakiś ruch w drzwiach i jej ręka uniosła pistolet. Potem jej mózg go opuścił.

— Teraz lepiej — powiedział Mau. — Wolałbym, żeby do mnie nie strzelano po raz drugi. Pamiętasz?

Łzy znów popłynęły.

— Przepraszam za tamto. Myślałam, że jesteś… Myślałam, że jesteś dzikusem — wydusiła Daphne.

— Co to jest dzikus?

Wskazała pistoletem na Foxlipa.

— Ktoś taki jak on.

— Nie żyje.

— Przykro mi. Koniecznie chciał się napić piwa.

— Widzieliśmy, jak ten drugi ucieka w stronę niższego lasu. Krwawił i chrząkał jak chora świnia.

— Nie chciał pić! — zaszlochała Daphne. — Przepraszam. Sprowadziłam tu Locahę.

Oczy Mau zabłysły.

— Nie, to oni go sprowadzili, a ty go stąd przegoniłaś — wyjaśnił.

— Przypłyną następni! Wspominali o tym — wydusiła z siebie Daphne. Mau nic nie powiedział, tylko otoczył ją ramieniem. — Jutro chcę procesu — oświadczyła.

— A co to jest? — zapytał Mau. Czekał przez chwilę, ale jedyną odpowiedzią było chrapanie. Posiedział przy dziewczynie, patrząc, jak ciemnieje niebo od wschodu. Potem ostrożnie położył ją na macie, przerzucił sobie przez ramię sztywne ciało Foxlipa i zszedł na plażę. Nieznajoma patrzyła, jak Mau wrzuca ciało do kanu i wypływa na ocean, gdzie Foxlip z koralową bryłą przywiązaną do stopy przeleciał przez burtę jako żer dla czegoś, co będzie na tyle głodne, żeby skonsumować padlinę.

Widziała, jak wraca i wspina się z powrotem na górę, gdzie Milo i Cahle czuwali przy ciele Ataby, żeby nie zamienił się w ducha.

Rano udali się z nim na plażę, gdzie dołączyła do nich Nieznajoma i kilkoro innych. Słońce już wstawało i Mau nie zdziwił się, kiedy ujrzał obok szary cień, przez który w pewnym momencie przeszedł Milo, niczego nie zauważając.

Dwa kolejne zgony, krabie pustelniku, podsumował Locaha.

— Zadowolony jesteś? — warknął Mau. — W takim razie poślij kapłana do Idealnego Świata.

Jak możesz mnie prosić o coś takiego, mały krabie pustelniku, ty, który nie wierzysz?

— Bo on wierzył. I zależało mu, czego nie można powiedzieć o jego bogach.

Żadnych układów, Mau, nawet za następnego.

Ja przynajmniej się staram! — krzyknął Mau.

Wszyscy wpatrywali się w niego.

Cień zniknął.

Na skraju rafy, nad mroczną tonią, Mau przywiązał kawałek korala do ciała starca i patrzył, jak znika pod wodą poza zasięgiem rekinów.

— Był dobrym człowiekiem! — krzyknął w stronę nieba. — Zasłużył na lepszych bogów!


* * *

Wśród mgieł niższego lasu ktoś dygotał.

To nie była dobra noc dla Arthura Sesptimusa Polegrave’a, który zwany byłby przez przyjaciół — gdyby ich posiadał — „Septimuskiem”. Wiedział, że umiera, po prostu to wiedział. Na pewno. Nie było ani jednej rzeczy w tej dżungli, która by nie próbowała go ukąsić, dziobnąć albo użądlić w czasie tej ostatniej, ciemnej, gęstej od mgły godziny. Były tam pająki — gigantyczne obrzydlistwa dybiące na wysokości nosa na każdej ścieżce — były też owady, a każde z nich uzbrojone, tak mu się wydawało, w rozpalone do czerwoności igiełki. Coś pogryzło mu uszy i wpełzło pod nogawki. Coś po nim chodziło. W środku nocy coś paskudnego zwaliło mu się z drzew na głowę, którą potem próbowało odkręcić. Gdy tylko poprawi się widoczność, zamierzał zaryzykować — pobiec do łodzi i dać stąd dyla. W sumie, pomyślał, wyciągając z ucha coś, co miało zdecydowanie za dużo nóżek, gorzej być chyba już nie może.

W drzewach nad nim zaszumiało, zadarł więc głowę akurat w chwili, kiedy obżarty ptak Praojców zwymiotował przed śniadaniem, i Polegrave przekonał się, że nie miał racji.


* * *

Później tego samego dnia Daphne podeszła do Pilu z dziennikiem pokładowym Słodkiej Judy w dłoni i oświadczyła:

— Chcę sprawiedliwego procesu.

— To dobrze — odparł Pilu. — Idziemy właśnie obejrzeć nową jaskinię. Idziesz z nami?

Większość mieszkańców wyspy zebrała się wokół niego; wiadomość o bogach rozeszła się szybko.

— Nie wiecie, co to proces?

— Hm, nie — przyznał Pilu.

— Podczas procesu podejmuje się decyzję, czy ktoś zrobiłcoś złego i czy powinien zostać ukarany.

— Cóż, ukarałaś tego spodniowca — rzucił wesoło Pilu. Zabił Atabę. Był piratem!

— No, tak… ale chodzi o to, czy powinnam była to zrobić. Nie zostałam do tego upoważniona.

Zza pleców brata wyłonił się Milo, który pochylił się i szepnął mu coś do ucha.

— Ach tak — rzekł Pilu — brat przypomina mi o naszym pobycie w Port Mercia, kiedy to przyłapano na kradzieży jednego z marynarzy. Przywiązali go do masztu i wychłostali czymś skórzanym. O tym mówimy? Myślę, że skóra się gdzieś znajdzie.

Daphne zadrżała.

— Eee… nie, dziękuję. Ale, hm, czy na tych wyspach nie popełnia się przestępstw?

Minęło trochę czasu, nim umysł Pilu przyswoił sobie to pojęcie.

— Ach, już wiem — ucieszył się. — Chcesz, byśmy powiedzieli, że nie zrobiłaś nic złego, tak?

— Dziewczyna-duch mówi, że muszą istnieć jakieś zasady i muszą istnieć jakieś powody — odezwał się tuż za nią Mau.

Nawet nie wiedziała, że tam stał.

— Tak, ale macie nie mówić, że zrobiłam dobrze, tylko dlatego, że mnie lubicie — dodała.

— No cóż, jego nie polubiliśmy — stwierdził Pilu. — Zabił Atabę!

— Chyba wiem, o cojej chodzi — powiedział Mau. — Spróbujmy. To brzmi… interesująco.

I tak na Nacji odbył się pierwszy proces. Nie było mowy o sędzim ani ławie przysięgłych; wszyscy usiedli w kółku, dzieci też. W tym kręgu usiadł także Mau. Nikt nie był ważniejszy od pozostałych… Mau siedział w kole jak cała reszta.

Wszyscy mieli podjąć decyzję… także Mau siedzący w kole. Ani duży, ani choćby wytatuowany, ani wykrzykujący rozkazy — ale jakimś sposobem będący kimś więcej niż pozostali. I miał kapelusz. Był kapitanem.

Daphne słyszała, jak niektórzy z nowo przybyłych rozmawiają o nim. Posługiwali się jakimś szyfrem, mówiąc o „biednym chłopcu”, jak bardzo musi mu być ciężko, i gdzieś z tego wszystkiego przebijała niewypowiedziana, a jednak obecna sugestia, że Mau jest za młody na wodza — w tym momencie pojawiali się Milo lub Cahle, niczym zaćmienie słońca, i rozmowa schodziła na temat połowów lub dzieci. I każdego dnia Mau stawał się trochę starszy i wciąż pozostawał wodzem.

Sądem kierował Pilu. Był wprost urodzony do takich rzeczy. Potrzebował jednak pomocy…

— Musimy mieć oskarżyciela — wyjaśniła Daphne. — To ktoś, kto uważa, że mój czyn był zły, i obrońcę, który utrzymuje, że to, co zrobiłam, było słuszne.

— W takim razie ja będę obrońcą — zaproponował radośnie Pilu.

— A oskarżycielem? — zapytała Daphne.

— Ty nim będziesz.

— Ja? — zdziwiła się. — Ja muszę być kim innym!

— Ale wszyscy wiedzą, że ten człowiek zabił Atabę. Widzieliśmy to! — upierał się Pilu.

— Słuchajcie, czy na tych wyspach nikt nigdy nikogo nie zabił?

— Czasem wypije się za dużo piwa, pobiją się o kobietę, takie rzeczy. Bardzo smutne. Jest jedna historia, bardzo stara, o dwóch braciach, którzy się pokłócili. Jeden zabił drugiego, ale w walce mogło stać się inaczej i zginąć mógł ten drugi. Zabójca zbiegł, znając karę. Sam ją sobie wymierzył.

— Była straszna?

— Zesłano by go z wysp daleko, daleko od jego ludu, od rodziny, żeby już nigdy nie mógł stąpać śladami przodków, odśpiewać ojcu pieśni żałobnej, usłyszeć piosenek swego dzieciństwa ani powąchać słodkiej wody z rodzinnej wyspy. Zbudował kanu i wypłynął na dalekie morza, gdzie słońce przemalowuje ludzi na inne kolory i na połowę każdego roku umierają drzewa. Przeżył wiele żywotów i widział wiele rzeczy, ale pewnego dnia znalazł miejsce najlepsze ze wszystkich, bo to była wyspa jego dzieciństwa, wyszedł więc na brzeg i umarł, szczęśliwy, bo wreszcie dotarł do domu. Potem Imo zamienił braci w gwiazdy i umieścił ich na niebie, żebyśmy pamiętali o bracie, który odpłynął tak daleko, że wrócił.

O rany, pomyślała Daphne, gdy obraz umierającego brata zacierał jej się w umyśle, ale to smutne. I ta historia jest o czymś jeszcze, o odpłynięciu tak daleko, że się wraca… Och, muszę wrócić do tej jaskini!

— Ale dziewczyna-duch została już zesłana — zauważył Mau. — Wielka fala zesłała ją na naszą wyspę. — I tak wywiązała się kolejna dyskusja.

Pół godziny później sytuacja wcale nie była lepsza. Wszyscy mieszkańcy wyspy siedzieli w kręgu wokół Daphne i starali się być pomocni. Usiłowali zrozumieć kolejne etapy procesu.

— Twierdzisz, że to byli źli spodniowcy — powiedział Mau.

— Tak. Najgorsi z możliwych — odparła Daphne. — Mordercy i zbiry. Mówisz, że kroczysz śladami Locahy, ale oni chodzili w jego przepasce na biodra, choć nie kąpał się od wielu miesięcy.

To wywołało wybuch śmiechu. Pewnie źle się wyraziła.

— Jak to chodzili w przepasce Locahy? — zapytał Pilu i wywołał nieco cichszą salwę śmiechu ku swemu wyraźnemu rozczarowaniu.

— Złe pytanie — stwierdził Mau. Śmiechy umilkły. — Twierdzisz, że powiedziałaś im o pieśni piwa, a oni cię nie posłuchali? Nie twoja wina, że ten człowiek był głupcem, prawda?

— Tak, ale widzisz, to była sztuczka — tłumaczyła Daphne. — Wiedziałam, że nie będą mnie słuchać!

— Dlaczego nie mieliby cię posłuchać?

— Bo… — Zawahała się, nie było jednak możliwości, żeby przed tym uciec. — Lepiej powiem wam wszystko. Powinniście wiedzieć, co się wydarzyło na Słodkiej Judy. Powinniście usłyszeć o delfinach, motylu i mężczyźnie w kanu!

I gdy ludzie z kręgu słuchali z rozdziawionymi ustami, zrelacjonowała im, co widziała na własne oczy, co usłyszała od Cookiego i co biedny kapitan Roberts zapisał w dzienniku pokładowym. Opowiedziała im o pierwszym oficerze, który nazywał się Cox, o buncie i o mężczyźnie w kanu…

…który był brązowy i jak pani Bulgot wyglądał, jakby uszyto go ze starej skóry. Słodka Judy dogoniła go wśród wysp, gdy bardzo mozolnie wiosłował w małym kanu w stronę horyzontu.

Jak utrzymywał pierwszy oficer Cox, człowiek ten wykonał niegrzeczny gest. Foxlip i Polegrave potwierdzili, ale kapitan, który rozmawiał z każdym z nich z osobna, zanotował w dzienniku, że nie potrafili sprecyzować, co to był za gest.

Cox strzelił do tego mężczyzny i trafił. Foxlip też wystrzelił. Daphne pamiętała, że się zaśmiał. Polegrave strzelił jako ostatni, cały on. Był tego rodzaju tchórzem, który kopnąłby trupa, wiedząc, że ten mu nie odda. Polegrave cały czas chichotał i ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Daphne, gdy wyszła na pokład. Był jednak prawdopodobnie bystrzejszy od Foxlipa, tylko że pomijając butę i zuchwalstwo tego ostatniego, można by pewnie znaleźć bystrzejsze od niego homary.

Ta dwójka zwykle trzymała się Coksa w sposób, jaki trudno było zrozumieć, dopóki się nie odkryło, że istnieją ryby, które towarzyszą rekinowi, zapuszczają się nawet do jego paszczy, gdzie chronią się przed innymi rybami, i nigdy nie zostają pożarte. Nikt nie wie, co ma z tego rekin; może ich nie zauważa albo zatrzymuje je na potajemną przekąskę o północy.

Oczywiście Cox nie przypominał rekina. Był jeszcze gorszy. Rekiny to tylko maszyny do pożerania. Nie mają wyboru. Pierwszy oficer Cox miał wybór, codziennie, i wybierał bycie pierwszym oficerem Coksem. Dziwny wybór, bo gdyby zło było chorobą, pierwszy oficer Cox wylądowałby w izolatce na jakiejś ponurej wyspie. A i wtedy skubiące trawę króliczki rzuciłyby się sobie do gardeł. Bo od Coksa można się było naprawdę zarazić. Tam, gdzie padał jego cień, zrywały się wieloletnie przyjaźnie i wybuchały małe wojny, kwasiło się mleko, wołki uciekały z ostatniego stęchłego suchara na statku, a szczury ustawiały się w kolejce do skoku za burtę. Tak przynajmniej ujmował to Cookie, chociaż miał skłonność do delikatnej przesady.

I Cox uśmiechał się szeroko. Nie był to paskudny, irytujący uśmieszek Polegrave’a, który sprawiał, że każdy, kto go widział, chciał natychmiast umyć ręce. Był to uśmiech człowieka, któremu jego praca sprawia przyjemność.

Wszedł na pokład w Port Adwent po tym, jak pięciu członków załogi nie wróciło z lądu. To się często zdarza, kucharz poinformował Daphne. Kapitanowi, który surowo zabrania gry w karty, gwizdania, alkoholu i przeklinania, trudno utrzymać załogę nawet najwyższym żołdem. Strasznie jest patrzeć, mawiał Cookie, jak religia tak mocno trzyma w ryzach porządną duszę. Ale właśnie dlatego, że Roberts był porządną duszą, a do tego dobrym kapitanem, duża część załogi zostawała przy nim rejs po rejsie, mimo iż powstrzymywanie marynarzy od przeklinania było czymś potwornym (radzili sobie w ten sposób, że w spływniku trzymali starą beczkę i wykrzykiwali do niej przekleństwa, kiedy już nie mogli wytrzymać; chociaż nadstawiała uszu, Daphne nie wychwytywała wszystkich słów, ale pod koniec trudnego dnia woda w beczce tak się podgrzewała, że można się było w niej myć).

Wszyscy wiedzieli o Coksie. Pierwszego oficera Coksa się nie najmowało. Po prostu się zjawiał. Jeśli nie potrzebowaliście pierwszego oficera, bo już go mieliście, to wówczas temu nagle zaczynało bardzo zależeć na tym, żeby znów zostać drugim oficerem, tak, w rzeczy samej, bardzo będę zobowiązany…

I jeśli byliście naiwni, braliście wszystkie entuzjastyczne referencje innych kapitanów za dobrą monetę, nie zastanawiając się, dlaczego są tak szczęśliwi, widząc Coksa na statku kogoś innego. Cookie twierdził jednak, że Roberts wiedział wszystko o Coksie, ale przepełniał go misjonarski zapał na myśl o ocaleniu tak wielkiego, zatwardziałego grzesznika przed Otchłanią Potępienia.

I może Coksa, kiedy zaczął służyć kapitanowi, który trzy razy dziennie urządzał obowiązkowe modlitwy, przepełnił zapał innego rodzaju, otoczony czarnymi płomieniami. Zło lubi towarzystwo, mawiał Cookie.

Zadziwiające było to, że Cox na msze chodził chętnie, przyłączał się do innych, a nawet słuchał. Ci, którzy go znali, byli ostrożni. Cox karmił się krzywdą i jeśli nie potrafiliście rozgryźć, co knuje, najprawdopodobniej było to coś naprawdę podłego.

Kiedy nie miał nic innego do roboty, strzelał. Do ptaków, latających ryb, małp, do czegokolwiek. Pewnego dnia na pokład sfrunął wielki niebieski motyl, którego przywiało z jednej z wysp. Cox strzelił tak celnie, że zostały tylko dwa skrzydła, a potem mrugnął do Daphne, jak gdyby zrobił coś mądrego. Miała podobnego kuzyna — o imieniu Botney — który rozgniatał wszystkie napotkane żaby, kopał koty i rozdeptywał pająki. W końcu „przypadkowo” złamała mu dwa palce pod koniem na biegunach i zagroziła, że jeśli się nie poprawi, wpuści mu do spodni osę, a kiedy nadbiegli dorośli, wybuchła płaczem. Gdy się pochodzi z tak starej i walecznej rodziny, nie można nie mieć w sobie tej szczypty bezwzględności.

Niestety nie było tam nikogo, kto skierowałby Coksa na właściwą drogę i umieścił jego palce w gipsie. Część załogi szeptała jednak, że się zmienił. Wciąż lubił strzelać, ale podczas mszy zawsze siedział w pierwszym rzędzie, obserwując starego Robertsa, tak jak botanik obserwuje rzadki okaz chrząszcza. Zupełnie jakby Cox był zafascynowany kapitanem.

Co do kapitana Robertsa — może i chciał ocalić duszę Coksa przed Ogniem Wiecznego Potępienia, ale nie znosił tego człowieka i chętnie mu to okazywał. Cox nie był tym zachwycony, ale zastrzelenie kapitana statku zawsze wywoływało zbyt duże zamieszanie, więc, jak powiedział Cookie, na pewno postanowił pokonać kapitana na jego własnym terenie, a raczej morzu, i zniszczyć go od środka.

Cox strzelał do różnych celów, bo były żywe, a dla niego było to tylko zabijanie czasu. W przypadku kapitana mierzył wyżej. Chciał zastrzelić w nim wiarę.

Zaczęło się od tego, że Cox siedział sztywno podczas modlitw i wykrzykiwał „Alleluja” albo „Amen” za każdym razem, kiedy kapitan kończył zdanie, i głośno klaskał. Albo zadawał pełne zdziwienia pytania typu: „Czym na arce karmili lwy i tygrysy, kapitanie?” i „Co się stało z tą całą wodą?” Pewnego dnia poprosił Cookiego, żeby spróbował przyrządzić dla całej załogi posiłek z pięciu bochnów i dwóch ryb. I kiedy kapitan powiedział, że tej opowieści nie należy traktować dosłownie, Cox zasalutował mu energicznie i zapytał: „A w takim razie którą można, kapitanie?”

Zaczęło się robić nieciekawie. Kapitan stał się drażliwy. Załoga, która służyła pod jego rozkazami od dłuższego czasu, mówiła, że to porządny człowiek i dobry kapitan, i nigdy wcześniej nie widziała, żeby tak się zachowywał. Wszyscy cierpieli, mając drażliwego kapitana, który każdego się czepia i wszystkim uprzykrza życie. Daphne spędzała dużo czasu w swojej kajucie.

Do tego dochodziła jeszcze papuga. Nikt nie wiedział na pewno, kto nauczył ptaka pierwszego wulgarnego wyrazu, choć drżący palec podejrzenia wskazywał Coksa, wtedy jednak cała załoga była już podminowana. Cox miał swoich zwolenników, a kapitan własnych wiernych sojuszników. Wybuchały bijatyki i ginęły różne drobiazgi. Było to straszne, jak twierdził Cookie; nic nie dzieli załogi tak bardzo jak myśl, że cały czas trzeba pilnować swoich rzeczy. Przewidywał, że czeka ich wszystkich płacz i zgrzytanie zębów. Prawdopodobnie więcej płaczu niż zgrzytania zębów, dodał.

I następnego dnia Cox zastrzelił starca w kanu. Daphne chciałaby móc powiedzieć, że wszyscy marynarze z załogi przejęli się tym i w pewnym sensie tak właśnie było, wielu z nich mniej przejmowało się jednak świętością duszy niż groźbą, że starzec może mieć w pobliżu krewnych z szybkimi kanu, ostrymi dzidami i niechęcią do wysłuchiwania jakichkolwiek wyjaśnień. Kilkoro twierdziło nawet, że jeden starzec mniej lub więcej nie ma znaczenia, ale Cox i jego kumple strzelali też do delfinów, a to było okrutne i przynosiło pecha.

Ostatecznie rozpętała się wojna i zabulgotało tyle złej krwi, że Daphne wydawało się, iż jest więcej stron konfliktu niż dwie. Przeczekała go w swojej kajucie, siedząc na beczce z prochem, z nabitym pistoletem w dłoni. Kapitan powiedział jej, że gdyby ludzie Coksa zwyciężyli, powinna strzelić w beczkę, „żeby ocalić honor”, nie była jednak pewna, ile będzie wart ocalony honor, kiedy będzie spadał z nieba w maleńkich kawałeczkach razem ze szczątkami kajuty. Na szczęście nie musiała tego sprawdzać, ponieważ kapitan Roberts stłumił bunt, odłączając jedno z dział obrotowych Słodkiej Judy i wymierzając je w buntowników. Działo to służyło do ostrzeliwania ołowianymi kulami piratów, gdyby zechcieli spróbować dostać się na pokład. Nie było przeznaczone do ręcznego użytku, gdyby więc z niego wystrzelił, odrzut pewnie posłałby go w powietrze, a wszyscy zginęliby od śmiertelnych perforacji. Była w nim jakaś wściekłość, którą zauważył nawet Cox, opowiadał jej później Cookie. Kapitan miał spojrzenie Wszechmogącego stającego przed wyjątkowo zdemoralizowanym miastem i może Coksowi starczyło oleju w głowie, żeby pojąć, iż być może ma przed sobą kogoś jeszcze bardziej szalonego niż on sam, póki co zdolnego zamienić Coksa i jego kamratów w dużo mniejsze kawałki. Albo, jak powiedział Cookie, kapitan miał popełnić straszną zbrodnię, dopóki nie zdał sobie sprawy, że tego właśnie chce Cox, i ten szatan wcielony pociągnąłby za sobą do piekła duszę kapitana.

Ale kapitan nie odpalił działa, opowiadał Cookie. Położył je na pokładzie, wyprostował się ze skrzyżowanymi rękami i z posępnym uśmiechem na twarzy, a Cox po prostu stał ze skonsternowaną miną i po chwili każdy lojalny członek załogi z pistoletem w ręku wziął na cel jego głowę. Bunt stracił cały impet. Coksa i jego kumpli zapędzono do szalupy z jedzeniem, wodą i kompasem. Pozostawała jeszcze oczywiście kwestia broni. Buntownicy wciąż mieli przyjaciół wśród załogi, którzy przekonywali, że pozostawienie ich na niepewnych wodach bez broni to wyrok śmierci. Ostatecznie broń zostawiono im na małej wysepce w odległości mili, chociaż kapitan Roberts oświadczył, że jego zdaniem każdy pirat lub handlarz niewolników, który natknie się na Coksa i jego ludzi, bardzo szybko będzie miał nowego kapitana. Kazał nabić działa i trzymać je w pogotowiu dzień i noc, twierdząc, że jeśli łódź znów się pojawi, natychmiast zostanie ostrzelana.

Szalupę opuszczono na wodę i odpłynęła z milczącą i zatroskaną załogą, nie licząc Polegrave’a i Foxlipa, którzy szydzili i pluli. A to dlatego, że w swej głupocie nie rozumieli, powiedział Cookie, że kierują się ku niespokojnym wodom, mając za przywódcę okrutnego szaleńca.

Słodka Judy tak naprawdę już się nie pozbierała po tym incydencie, chociaż nadal trzymała kurs. Ludzie mało się odzywali i poza wachtą stronili od innych. Nie był to wesoły statek. Pięciu członków załogi uciekło już wcześniej w Port Henry i tak — bez buntowników — statek nie miał wystarczającej obsady, kiedy nadeszła wielka fala.

I taką historię opowiedziała Daphne. Starała się mówić szczerze, a jeśli opierała się na dość histerycznych relacjach Cookiego, informowała o tym. Żałowała, że nie ma talentu Pilu; on potrafił sprawić, że potknięcie się o kamień brzmi jak niesamowita przygoda.

Gdy skończyła, zapadła cisza. Większość ludzi odwróciła się w stronę Pilu i patrzyła na niego. Daphne posługiwała się obcym językiem, najlepiej jak umiała, ale dostrzegała skonsternowane spojrzenia.

Pilu opowiedział im tę historię raz jeszcze, wcielając się przy tym w różne role. Rozpoznała postać kapitana Robertsa, ciężką i majestatyczną, tym, który przemykał się chyłkiem, był z pewnością Polegrave, a tym, który tupał i grzmiał, był Cox. Cały czas krzyczeli jeden na drugiego, podczas gdy palce Pilu strzelały jak pistolety i w ten sposób historia się rozwijała, powstawała z niebytu.

Dodatkowy element nieco zwariowanego realizmu zapewniała papuga, która tańczyła jak szalona na wierzchołku palmy kokosowej i wykrzykiwała rzeczy w rodzaju:”A Darwin to co? Waaark!”

Tłumaczenie Pilu było bardziej obszerne od relacji Daphne, ale kiedy miał opowiedzieć o zastrzeleniu starca, przerwał i poprosił o wyjaśnienia.

— Zabił mężczyznę w kanu, bo ten nie był spodniowcem?

Była na to przygotowana.

— Nie. Ten, którego zabi… ten, który nie żyje, tak by zrobił, ale myślę, że Cox zabił tamtego starca, bo nie widział innego celu, do którego mógłby strzelić.

— Mhm… mój angielski nie jest zbyt dobry… — zaczął Pilu.

— Przykro mi, ale dobrze mnie zrozumiałeś.

— Zabija dla Locahy i dla chwały, jak Najeźdźcy?

— Nie. Po prostu chce.

Pilu spojrzał na nią, jak gdyby ten fragment był trudny do przełożenia. I tak było. Po dźwiękach wydawanych przez słuchaczy można było poznać, że ich zdaniem Pilu coś przekręcił.

Dodał wytrwale jeszcze kilka zdań i odwrócił się do Daphne.

— Ale nie delfiny — powiedział. — Żaden marynarz nie zabiłby delfina. Musiało ci się pomylić.

— Nie. Naprawdę.

— Ale to jest zabijanie duszy — protestował Pilu. — Kiedy umieramy, zamieniamy się w delfiny i jesteśmy nimi do czasu, aż będziemy mogli znów się narodzić. Kto by zabił delfina? — Po jego twarzy spływały łzy zdziwienia i złości.

— Przykro mi. Cox to robił. Foxlip też do nich strzelał.

— Dlaczego?

— Pewnie chciał naśladować Coksa. Upodobnić się dodużego.

— Do dużego?

— Jak remory. Eee, wyje nazywacie przyssawkami. Pływają z rekinami. Może nawet wydaje im się, że są rekinami.

— Nawet Najeźdźcy nie zrobiliby czegoś takiego, a oni czczą Locahę! Nie do wiary!

— Widziałam na własne oczy. A biedny kapitan Roberts napisał o tym w dzienniku pokładowym. Mogę pokazać. — Za późno przypomniała sobie, że Pilu nie czyta, najwyżej rozpoznaje pismo, kiedy mu się je pokaże. Jego spojrzenie wyrażało teraz błaganie o pomoc, stanęła więc blisko niego i odnalazła właściwy fragment: — I znów, Cox i jego kamraci strzelali do delfinów; wbrew wszelkiej przyzwoitości i uznanym prawom morza. Oby Bóg im wybaczył bo nie wybaczy im żaden prawy marynarz. Doprawdy podejrzewam, że w tym przypadku nawet Wszechmogący uzna, iż Jego miłosierdzie wystawione jest na zbyt wielką próbę!!!

Odczytała to na glos. Ludzie w kręgu zaczęli się burzyć. Rozległy się głośne szepty, których nie rozumiała, i wyglądało na to, że osiągnięto jakieś porozumienie. Skinienia i szepty krążyły w przeciwnych kierunkach, aż spotkały się przy Mau, którego twarz rozjaśnił słaby uśmiech.

— To byli ludzie, którzy bez powodu strzelali do brązowego człowieka — powiedział. — I strzelali do delfinów, które są szanowane nawet przez spodniowców. Mogłaś zajrzeć im do głów, dziewczyno-duchu. Prawda? Wiedziałaś, co myślą?

Daphne nie mogła spojrzeć mu w twarz.

— Tak — przyznała.

— Jesteśmy dla nich dzikusami. Zwykłymi zwierzętami. Brudasami.

— Tak. — Wciąż nie ośmielała się podnieść wzroku w obawie przed jego spojrzeniem. Wtedy, pierwszego dnia, pociągnęła za spust, pamiętała o tym. A on podziękował jej za dar ognia.

— Kiedy dziewczyna-duch zobaczyła mnie po raz pierwszy… — zaczął Mau.

O nie, chyba im teraz nie powie? — przeraziła się. No chyba, że nie. Ale ten jego uśmieszek, tak się uśmiecha, kiedy się naprawdę złości!

— …dała mi jeść — kontynuował Mau — a później dała mi broń, żeby mi pomóc rozpalić ogień, mimo iż była daleko od domu, przestraszona. Była też na tyle przezorna, że wyjęła kulę, która wylatuje i zabija, żeby nic mi się nie stało. I zaprosiła mnie na Słodką Judy, i poczęstowała pysznymi bułeczkami o smaku homarowym. Każdy z was zna dziewczynę-ducha.

Podniosła wzrok. Wszyscy się w nią wpatrywali. Mau wstał i wyszedł na środek kręgu.

— Ci mężczyźni byli inni — powiedział — a dziewczyna-duch umiała czytać im w myślach. Nie chcieli odśpiewać pieśni piwa, bo uważali nas za kogoś w rodzaju zwierząt, a byli zbyt dumni i wielcy, by śpiewać zwierzęcą pieśń. Ona wiedziała o tym. — Rozejrzał się po zebranych. — Dziewczyna-duch myśli, że zabiła człowieka. Zrobiła to? Musicie zdecydować.

Daphne starała się zrozumieć, co powiedziano później, ale wszyscy zaczęli mówić naraz, a ponieważ wszyscy zaczęli mówić naraz, wszyscy zaczęli też mówić głośniej. Coś się jednak działo. Ciche rozmowy przybierały na sile, wzmagały, a potem były podejmowane przez innych i toczyły się na językach w kręgu. Jakikolwiek ma być tego wynik, pomyślała Daphne, prawdopodobnie nie będzie to jedno proste słowo. Potem Pilu zaczął chodzić dookoła, przykucając tu i ówdzie, włączał się na chwilę, a potem przechodził dalej.

Nikt nie podnosił rąk, nie odbyło się żadne głosowanie, ale Daphne pomyślała: Ciekawe, czy tak to wyglądało w starożytnych Atenach. Oto demokracja w czystej postaci. Ludzie nie mają jedynie prawa do głosowania, mają głos…

Po jakimś czasie zaczęło się uciszać. Pilu podniósł się po ostatniej rozmowie i znowu wyszedł na środek kręgu. Dał Mau znak głową i zaczął mówić:

— Człowiek, który zabija kapłana albo innego człowieka dla przyjemności oglądania jego agonii, albo zabija delfina… — po tych słowach w kręgu rozległ się głośny pomruk — nie może być człowiekiem. Jak mówią, to musiał być zły demon w ludzkiej powłoce. Dziewczyna-duch nie mogłago zabić, bo już nie żył. Mau zakrył dłońmi usta.

— Tak właśnie myślicie?

Rozległ się ryk potwierdzenia.

— Świetnie. — Klasnął w dłonie i podniósł głos: — Musimy jeszcze dokończyć ogrodzenie, potrzebujemy też więcej drewna z Judy, a pułapka na ryby sama się nie zrobi!

Krąg powstał i zamienił się w wektory zdążających we wszystkich kierunkach ludzi. Nikt nie walił w stół drewnianym młotkiem ani nie nosił peruki. Po prostu zrobili, co trzeba, bez zbędnego zamieszania, a teraz, no cóż, trzeba było zreperować ogrodzenie.

— Tego chciałaś? — zapytał Mau, który nagle wyrósł obok Daphne.

— Słucham? Co? — Nie zauważyła nawet, jak do niej podchodził. — O, tak. Hm, tak. Dziękuję. Niezła, eee, mowa końcowa — przyznała. — A ty?

— Ja uważam, że podjęto decyzję i sprawa jest zamknięta — odparł rześko Mau. — Ten człowiek ściągnął tu Locahę i przybył ze służącymi mu pistoletami. Ale Locaha nie jest niczyim służącym.

Загрузка...