Rozdział 4 Układy, przymierza i obietnice

Daphne słyszała, że kiedy ktoś tonie, przed oczami przesuwa mu się całe życie.

Tymczasem tak się dzieje, kiedy się nie tonie — wtedy życie przemyka od samego początku do ostatniej zapamiętanej chwili. Większość jest zamazana, każde życie ma jednak swoje ważne momenty, które stają się tym barwniejsze, im dłużej pozostają w pamięci.

W jej przypadku jeden z nich związany był z mapą. Każde życie powinno mieć swoją mapę.

Mapa. O tak, mapa. Znalazła ją pewnego deszczowego zimowego popołudnia w wielkim atlasie w bibliotece. Po tygodniu potrafiła już narysować ją z pamięci.

Nosiła podpis Wielki Południowy Ocean Pelagialny.

Była pokrywającym pół świata niebieskim morzem sfastrygowanym szwami punkcików, maleńkich kropeczek, które ojciec nazywał „łańcuchami” wysp. Były ich setki, tysiące i na wielu z nich mogło się zmieścić najwyżej jedno drzewo kokosowe, powiedział. Zgodnie z przepisami na każdej wysepce musiało rosnąć jedno drzewo kokosowe, żeby w razie czego rozbitek miał przynajmniej trochę cienia{Palma samotna (cocos nucifera solitaria) występuje powszechnie na całym obszarze Oceanu Pelagialnego, a jej niezwykłość polega na tym, że dorosłe drzewo wydziela z korzenia truciznę groźną tylko dla innych palm. Dlatego często się zdarza, że na mniejszych wyspach występuje tylko jedna taka palma, czemu setki rysunków zawdzięczają swą botaniczną poprawność.}. Narysował córkę, jak siedzi w cieniu drzewa kokosowego, w białej sukience, z parasolką, ale szybko dodał, na ołówkowym horyzoncie, statek przybywający na ratunek.

Dużo później nauczyła się odczytywać nazwy archipelagów: „Poniedziałkowe Wyspy Świąteczne”, „Wyspy Wszystkich Świętych”, „Niedzielne Wyspy Krzyżowe”, „Niedzielne Wyspy Matczyne”, „Wyspy Sylwestrowe”… wydawało się, że po Wielkim Południowym Oceanie Pelagialnym żeglowano nie z kompasem i sekstantem, ale z kalendarzem.


Ojciec powiedział jej, że jeśli się wie, gdzie szukać, można znaleźć Wyspę Urodzinową Pani Ethel J. Bundy, i pożyczył jej duże szkło powiększające. Spędziła długie niedzielne popołudnia, leżąc na brzuchu i skrupulatnie oglądając każdy naszyjnik z kropek, i uznała, że Wyspa Urodzinowa Pani Ethel J. Bundy to typowy ojcowski żart, czyli niezbyt zabawny i głupiutki, ale mimo to całkiem uroczy. Za to teraz dzięki niemu znała na pamięć archipelagi z całego Oceanu Pelagialnego.

Chciała wtedy zamieszkać na zagubionej na morzu wyspie, tak małej, że nie byłoby wiadomo, czy to wyspa, czy może mucha zapaskudziła mapę.

Ale to nie wszystko. Z tyłu atlasu była jeszcze mapa gwiazd. Na następne urodziny poprosiła o teleskop. Wtedy jeszcze żyła matka i zaproponowała kucyka, ale ojciec tylko się zaśmiał i kupił jej piękny teleskop.

— Oczywiście, że powinna obserwować gwiazdy — powiedział. — A dziewczyna, która nie potrafi wskazać konstelacji Oriona, po prostu jest nieukiem!

A kiedy zaczęła zadawać trudniejsze pytania, zabierał ją na wykłady Towarzystwa Królewskiego, gdzie się okazało, że dziewięcioletnia dziewczynka, która jest blondynką oraz wie, czym jest precesja osi Ziemi, może zapytać, o co tylko zechce, słynnych uczonych z monstrualnymi brodami. Kto by chciał kucyka, kiedy można mieć cały wszechświat? Był dużo ciekawszy i nie trzeba było raz na tydzień czyścić stajni z gnoju.

— No, to był udany dzień — skomentował ojciec, kiedy wracali z jednego z takich spotkań.

— Tak, papo, sądzę, że doktor Agassiz dostarczył dostatecznie mocne dowody na poparcie teorii o epoce lodowcowej, a ja będę potrzebować większego teleskopu, jeśli mam zobaczyć Wielką Czerwoną Plamę Jowisza.

— Zobaczymy, cosię da zrobić — powiedział ojciec z beznadziejną rodzicielską powściągliwością. — Tylko proszę cię, niech babcia się nie dowie, że ściskałaś dłoń pana Darwina. Ona myśli, że to diabeł wcielony.

— Ojej! A jest nim? — Wizja ta wydawała się całkiem interesująca.

— Prawdę mówiąc — odpowiedział ojciec — uważam go za największego naukowca, jaki kiedykolwiek przyszedł na świat.

— Większego od Newtona? Nie sądzę, papo. Na wiele jego pomysłów wcześniej wpadli inni, między innymi jego dziadek!

— Aha! Znowu buszowałaś w mojej bibliotece. Cóż, z kolei Newton powiedział, że stał na barkach gigantów.

— No tak, ale… w ten sposób po prostu przemawiała przez niego skromność!

I tak spierali się przez całą drogę do domu.

To była gra. Uwielbiał, kiedy gromadziła fakty, a potem przypierała go do muru mocnym argumentem. Wierzył w potęgę racjonalnego myślenia i naukowego podejścia i dlatego nigdy nie wygrywał sporów ze swoją matką, która wierzyła, że ludzie powinni robić, co im rozkaże, a wierzyła w to z niezłomnym przekonaniem, które odrzucało wszelki sprzeciw.

Właściwie te wyprawy na wykłady zawsze cechował pewien element buntu. Jej babka była im przeciwna ze względu na to, że „namieszają dziewczynie w głowie i zacznie sobie wyobrażać nie wiadomo co”. Miała rację, Ermintrudzie nieźle szło wyobrażanie sobie nie wiadomo czego, ale nowe pomysły zawsze były mile widziane.

W tym momencie pędząca linia życia przyspiesza, żeby ominąć kilka mrocznych lat, o których sobie przypominała tylko w koszmarach i w chwilach, gdy słyszała płacz dziecka, i przeskakuje do dnia, kiedy się dowiedziała, że zobaczy wyspy pod nowymi gwiazdami…

Matka wtedy już nie żyła, co znaczyło, że rządy w rezydencji całkowicie przejęła babka, natomiast ojciec, człowiek cichy i pracowity, nie miał dość determinacji, by toczyć z nią boje. Cudowny teleskop został zamknięty na klucz, ponieważ „młodej damie z dobrego domu nie przystoi oglądanie księżyców Jowisza, którego życie rodzinne jakże się różniło od tego, jakie wiedzie nasz drogi król!” Nic nie dały cierpliwe wyjaśnienia ojca Daphne, że Jowisza, rzymskiego boga, od Jowisza, największej planety Układu Słonecznego, dzieli co najmniej 36 milionów mil. Nie słuchała. Nigdy nie słuchała. I albo trzeba było się z tym pogodzić, albo zdzielić ją w łeb toporem, ale ojciec nie robił takich rzeczy, chociaż jeden z jego przodków zrobił kiedyś coś straszliwego księciu Norfolk rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem.

Wizyty w Towarzystwie Królewskim zostały zakazane z uwagi na to, że naukowcy to banda nicponi, którzy zadają tylko niemądre pytania, i tyle. Ojciec przyszedł i przeprosił ją za to, co było okropne.

Istniały jednak inne możliwości badania wszechświata…

Jedną z zalet bycia spokojną dziewczynką w bardzo dużym domu jest to, że przy odrobinie wysiłku można stać się niewidzialną dla innych, i to zdumiewające, ile rzeczy można podsłuchać, kiedy jest się grzeczną dziewczynką, która pomaga w kuchni przy wycinaniu różnych kształtów z surowego ciasta. Na herbatkę ciągle wpadali dostawcy albo robotnicy z majątku, albo przyjaciółki kucharki na pogaduszki. Cały sekret w tym, żeby nosić we włosach wstążki i biegać w podskokach. Wszyscy się na to nabierali.

Ale niestety nie babka, która skończyła z jej wizytami na dole, gdy przejęła prowadzenie domu.

— Dzieci należy widzieć, ale nie jak podsłuchują! — oznajmiła. — Już cię tu nie ma! W tej chwili!

I tak to się skończyło. Ermi… Daphne większość czasu spędzała na haftowaniu w swoim pokoju. Szycie — pod warunkiem że nie zajmowano się nim w celu wykonania czegoś pożytecznego — było jedną z niewielu rzeczy, którymi dziewczyna „mająca kiedyś zostać damą” mogła wypełniać czas, przynajmniej tak twierdziła babka.

A jednak nie zajmowała się tylko tym. Przede wszystkim znalazła starą windę do transportu posiłków z kuchni, której nie używano od czasów, kiedy w pokoju Daphne na ostatnim piętrze mieszkała siostra jej prababki i wszystkie posiłki trzeba było wciągać z kuchni pięć pięter wyżej. Daphne nie wiedziała zbyt wiele o tej staruszce, podobno jednak jakiś młodzian uśmiechnął się do niej w jej dwudzieste pierwsze urodziny, po czym od razu położyła się do łóżka z waporami — i już w nim została, wciąż cierpiąc na delikatne spazmy, aż te ją wykończyły, gdy miała osiemdziesiąt sześć lat, podobno dlatego, że jej ciało miało już dość nicnierobienia.

Od tamtej pory windy oficjalnie nie używano. Daphne odkryła jednak, że usunięcie kilku desek i naoliwienie kół pozwala ją wciągać i opuszczać, umożliwiając podsłuchiwanie w kilku pokojach. Winda stała się czymś w rodzaju dźwiękowego teleskopu badającego wewnętrzny system słoneczny obracający się wokół jej babki.

Daphne dobrze ją wyszorowała, raz i drugi, bo — fuj — skoro służące nie musiały wnosić po schodach na ostatnie piętro tacy z jedzeniem, nie zamierzały też — fuj — niczego znosić, łącznie z nocnikiem.

Było to pouczające doświadczenie, przysłuchiwanie się temu wielkiemu domostwu, gdy nie zdawało sobie z tego sprawy, ale zrozumienie go przypominało wysypanie na podłogę elementów układanki i próby odgadnięcia, co przedstawia, na podstawie tylko pięciu kawałków.

I właśnie kiedy przysłuchiwała się rozmowie dwóch służących o stajennym Albercie i o tym, jak bardzo był niesforny (najwyraźniej jednak ten stan rzeczy nie do końca im przeszkadzał i Daphne zaczynała bardzo mocno podejrzewać, że nie miał nic wspólnego z jego pracą przy koniach), usłyszała kłótnię w jadalni. Głos babki wcinał się w ucho jak diament w szkło, ojciec natomiast mówił spokojnym, bezbarwnym głosem, jak zawsze kiedy był bardzo zdenerwowany i nie chciał tego po sobie pokazać. Zanim udało jej się podciągnąć windę, żeby lepiej słyszeć, kłótnia najwyraźniej trwała już od jakiegoś czasu:

— …a ty skończysz w kotle ludożerców! — To było charakterystyczne brzmienie babcinego głosu.

— Ludożercy zwykle opiekają mięso, matko, a nie gotują. — A to z pewnością był spokojny głos ojca, który w trakcie rozmowy z matką zawsze sprawiał wrażenie, jak gdyby strasznie zależało mu na tym, żeby nie podnieść wzroku znad gazety.

— I rozumiem, że to ma mnie uspokoić?

— Raczej nie, matko, ale przynajmniej będzie zgodne z prawdą. A zresztą z tego, co nam wiadomo, nigdy nie słyszano, żeby na Niedzielnych Wyspach Krzyżowych ugotowano kogoś al fresco, bez względu na rodzaj naczynia.

— Nie rozumiem, dlaczego musisz jechać na drugi koniec świata. — Teraz babka zmieniała kierunek ataku.

— Ktoś musi pilnować interesów naszego kraju.

— Ale dlaczego, bądź łaskaw mi wyjaśnić.

— O Boże, matko. Dziwię ci się. Chodzi o naszą ojczyznę.

— Pamiętaj jednak, że tylko sto trzydzieści osiem osób musi umrzeć, byś został królem!

— Wciąż mi to powtarzasz, matko, chociaż ojciec zawsze uważał, że nasze prawa do tronu są wątpliwe, kiedy pomyśli się o tym, co się wydarzyło w 1421. Tak czy inaczej, w oczekiwaniu na ten zupełnie nieprawdopodobny pomór, mogę równie dobrze zrobić coś pożytecznego w służbie imperium.

— Ale czy tam jest towarzystwo? — Babka potrafiła jak mało kto wymówić coś z naciskiem. Przez „towarzystwo” rozumiała osoby bogate lub wpływowe, a najlepiej i takie, i takie. Chociaż nie bogatsze i nie bardziej wpływowe od niej.

— No cóż, jest biskup… ponoć bardzo przyzwoity jegomość. Porusza się kajakiem i mówi miejscowym językiem jak tubylec. Nie nosi obuwia. Jest jeszcze McRather, zawiaduje portem. Uczy miejscowych chłopców gry w krykieta. No właśnie, mam zabrać kilka kijów. I oczywiście często będą przypływały do nas statki, więc jako gubernator będę musiał zadbać o rozrywkę dla oficerów…

— Porażeni słońcem szaleńcy, nagie dzikusy…

— Właściwie to noszą nagolenniki.

— Co? Co? O czym ty mówisz? — Kolejną cechą babki było przekonanie, że rozmowa polega na słuchaniu jej przez drugą osobę, toteż nawet najłagodniejsze wtrącenia wydawały jej się jakimś dziwacznym, zdumiewającym odwróceniem naturalnego porządku, jak latające świnie. Była zaskoczona.

— Nagolenniki — wyjaśnił uprzejmie — i inne ochraniacze. McRather twierdzi, że myli im się uderzanie w bramkę z uderzaniem wybijającego.

— No niech ci będzie, w takim razie porażeni słońcem szaleńcy i półnagie dzikusy, do tego Królewska Marynarka Wojenna. I naprawdę sądzisz, że pozwolę wnuczce narażać się na te wszystkie niebezpieczeństwa?

— Królewska Marynarka Wojenna nie jest zbyt groźna.

— Powiedzmy, że będzie się chciała wydać za marynarza!

— Jak ciocia Pathenopa?

Daphne mogła sobie wyobrazić lekki uśmieszek na twarzy ojca, który zawsze denerwował jego matkę, jak zresztą praktycznie wszystko inne.

— To był kontradmirał! — odburknęła babka. — A to nie to samo!

— Matko, nie ma się o co awanturować. Powiedziałem już królowi, że jadę. Ermintruda dołączy do mnie za miesiąc lub dwa. Dobrze nam zrobi taki wyjazd na jakiś czas. Ten dom jest zbyt wielki i zimny.

— Jednakowoż zabraniam…

— Czujemy się też w nim zbyt samotni. Łączy się z nim zbyt wiele wspomnień! Stłumione śmiechy, niesłyszalne kroki, bezszelestne echa, za dużo ich tutaj od chwili, kiedy ucichły! — Słowa dudniły jak grzmoty burzy. — Podjąłem decyzję i nic jej nie zmieni, nawet ty! Poprosiłem, żeby przysłano do mnie córkę, gdy tylko się urządzę. Rozumiesz? Myślę, że moja córka zrozumie! I może na drugim końcu świata jest miejsce, gdzie nie słychać tamtych krzyków, a ja zdobędę się na udzielenie Bogu rozgrzeszenia!

Usłyszała, jak podchodzi do drzwi, gdy strumienie łez spotkały się na jej podbródku i skapywały na koszulę nocną.

Babka powiedziała:

— A co ze szkołą dla dziecka, jeśli wolno zapytać?

Jak jej się to udawało? Jak mogła wyskoczyć z czymś takim, kiedy srebra stołowe i żyrandole wciąż pobrzękiwały echem jego słów. Czyżby nie pamiętała trumien?

Może pamiętała. Może wydawało jej się, że syna trzeba zakotwiczyć. To wtedy zadziałało, bo zatrzymał się z ręką na klamce i odpowiedział głosem, który prawie nie drżał.

— Będzie miała korepetytora w Port Mercia. To dobrze jej zrobi, poszerzy horyzonty. Widzisz? Pomyślałem o tym.

— Wiesz, że to nie przywróci im życia. — Cała babka. Wstrząśnięta Daphne zasłoniła dłonią usta. Jak ta kobieta mogła być tak… głupia?

Wyobrażała sobie twarz ojca. Usłyszała, jak podchodzi do drzwi jadalni i otwiera je. Czekała na trzaśnięcie, ale to nie byłoby podobne do ojca. Szybkie i ciche stuknięcie zamykanych drzwi w jej głowie zabrzmiało głośniej niż jakiekolwiek trzaśnięcie.

W tym momencie Daphne obudziła się, zadowolona, że tak się stało. Poszerzony horyzont czerwienił się, lecz niebo powyżej pełne było gwiazd; zesztywniała do kości i czuła się, jakby nigdy w życiu niczego nie jadła. Dobrze się zresztą składało, bo z kotła dolatywał rybny, korzenny zapach, od którego do ust napłynęła jej ślinka.

Chłopak stał niedaleko z dzidą w ręku, spoglądając w stronę morza. Ledwo go widziała w świetle ognia.

Wcześniej dorzucił do ogniska. Polana szumiały, trzeszczały i eksplodowały parą, posyłając ku niebu gęstą chmurę dymu i pary wodnej. Strzegł plaży. Przed czym? To była prawdziwa wyspa, dużo większa od wielu, które widziała w czasie podróży. Niektóre składały się jedynie z piaszczystego brzegu i rafy. Czy w promieniu stu mil ktoś ostał się przy życiu? Czego on się boi?


* * *

Mau wpatrywał się w morze. Było tak płaskie, że przez całą noc widział odbijające się w nim gwiazdy.

Gdzieś tam z krańca świata nadlatywało ku niemu jutro. Nie miał pojęcia, jaki przybierze kształt, obawiał się go jednak. Mieli żywność i ogień, ale to za mało. Potrzebna jest woda, żywność, schronienie i broń — mawiali ludzie. I uważali, że nic więcej im nie trzeba, bo przyjmowali za coś pewnego rzecz najważniejszą. Trzeba też mieć miejsce, które uważa się za swoje.

Nigdy nie liczył ludzi na wyspie. Było ich… w sam raz. W sam raz, żeby poczuć się częścią czegoś, co widziało wiele dni wczorajszych i ujrzy wiele dni jutrzejszych, z zasadami, które wszyscy znali i które się sprawdzały, bo wszyscy je znali do tego stopnia, że stawały się częścią tego, jak żyli. Ludzie rodzili się i umierali, ale Nacja miała trwać wiecznie. Brał udział w długich wyprawach ze swymi wujami — setki mil — ale Nacja zawsze tam była, gdzieś za horyzontem, czekała na jego powrót. On to czuł.

Co ma zrobić z dziewczyną-duchem? Może przypłyną po nią spodniowcy? A wtedy zostawi go i znów zostanie sam. To byłoby straszne. Nie przerażały go duchy, przerażały go wspomnienia. A może to jedno i to samo? Jeśli kobieta wydeptuje codziennie tę samą ścieżkę do wodospadu, żeby napełnić kalebasę, czy ścieżka ją pamięta?

Kiedy Mau zamykał oczy, wyspa wypełniała się ludźmi. Czy pamiętała ich kroki i twarze i teraz wkładała mu je do głowy? Praojcowie powiedzieli, że on jest Nacją, ale to nie mogła być prawda. Wielu może stać się jednością, lecz jeden nie może się stać wieloma. Będzie o nich jednak pamiętał, więc jeśli przybiją tu ludzie, opowie im o Nacji, a ta znów ożyje.

Cieszył się z obecności dziewczyny. Bez niej zanurzyłby się w mrocznej toni. Słyszał szepty, gdy zanurkował za nią w tamtym wrzasku srebrnych bąbelków. Jakże łatwo było dać posłuch podstępnym słowom Locahy i zanurzyć się w czerni, ale wtedy i ona by utonęła.

Nie zamierzał zostawać tu sam. Nie mógł do tego dopuścić. Sam na sam z głosami dawno zmarłych starców, którzy cały czas wydają mu rozkazy i nigdy go nie słuchają? O nie.

Nie… zostaną tu we dwójkę, a on nauczy ją swojego języka, żeby oboje pamiętali, żeby mogli powiedzieć, gdy przybędą inni: Kiedyś żyło tu wielu, a potem przyszła wielka fala.

Usłyszał, jak dziewczyna-duch się porusza, i wiedział, że na niego patrzy. Wiedział jeszcze jedno — że zupa pachnie smakowicie, a on tylko dla siebie pewnie by jej nie upichcił. Powstała z białej ryby złowionej przy rafie, garści skorupiaków, imbiru z Zakątka Kobiet i drobno posiekanego taro, żeby nadać jej wyrazistego smaku.

Pomagając sobie kilkoma gałęziami, zsunął kociołek z ognia i podał dziewczynie połówkę dużej muszli, żeby użyła jej jako łyżki.

I to było… zabawne, głównie dlatego, że oboje musieli dmuchać na zupę, żeby ostygła, poza tym dziewczyna wyglądała na mocno zaskoczoną, że on wypluwa ości do ogniska, gdy ona starannie odkasływała je do falbaniastego kawałka materiału zesztywniałego od soli i piasku. Jedno z nich zaczęło chichotać, a może oboje jednocześnie, i po chwili Mau śmiał się już tak bardzo, że nie mógł w ogóle wypluć następnej ości, zamiast tego odkaszlnął ją do dłoni z tym samym cichym odgłosem, czymś w rodzaju „a-hu”, przez co dziewczyna o mało się nie udławiła. Udało jej się jednak powstrzymać od śmiechu na tyle długo, żeby podjąć próbę wyplucia ości, co zupełnie jej nie wychodziło.

Nie wiedzieli, dlaczego te rzeczy są dla nich tak śmieszne. Czasem się śmiejemy, bo nie mamy już siły na płacz. Czasem się śmiejemy, bo zasady poprawnego zachowania przy stole na plaży wydają się zabawne. A czasem się śmiejemy, bo żyjemy, chociaż nie powinniśmy.

A potem położyli się i oglądali niebo, gdzie po wschodniej stronie iskrzyła żółtobiała gwiazda Powietrza, a ognisko Imo czerwieniło się mocno nad ich głowami, i sen natarł na nich jak fala.


* * *

Mau otworzył oczy.

Świat rozbrzmiewał śpiewem ptaków. Słychać go było wszędzie, wszelkiego rodzaju dźwięki, od charkotu ptaków Praojców wymiotujących resztki z poprzedniej nocy do — z kierunku niższego lasu — czegoś, czego tak naprawdę nie powinno się zaliczać do ptasich treli, bo brzmiało: „Polly chce figę, ty stary nawiedzony dewocie! Uaark! Pokaż gacie!”

Usiadł.

Dziewczyna gdzieś zniknęła, ale jej dziwne, pozbawione palców ślady prowadziły do niższego lasu.

Mau zajrzał do glinianego garnka. Niewiele zostało po wyskrobaniu z niego muszlami resztek zupy, ale kiedy spali, coś małego wylizało garnek do czysta.

Mógł dzisiaj znowu zabrać się do oczyszczania pola. Można będzie więcej zasiać, żeby…

PRZYWRÓĆ KOTWICE BOGÓW! ODŚPIEWAJ PIEŚNI!

No tak… Do tej pory dzień był udany, na swój straszny sposób.

Kotwice bogów… cóż, były rzeczami. Gdy o nie pytał, słyszał w odpowiedzi, że jest za mały i nie zrozumie. Mau wiedział tylko, że nie pozwalały bogom odlecieć do nieba. Oczywiście bogowie i tak mieszkali w niebie, ale pytanie o to było niemądre. Bogowie mogą przebywać, gdzie chcą. Ale tak się jakoś działo, że z powodów, które były całkowicie jasne, przynajmniej dla kapłanów, bogowie pozostawali w pobliżu kotwic i przynosili szczęście ludziom.

Więc którzy bogowie sprowadzili wielką falę i cóż to za szczęście?

Wielka fala już kiedyś przyszła, tak twierdzili wszyscy. Pojawiła się w historiach o „czasach, kiedy wszystko wyglądało inaczej i księżyc nie był taki sam”. Starsi tłumaczyli to tym, że ludzie źle postępowali, ale starcy zawsze tak mówią. Fale przychodziły, ludzie umierali, a bogów nic to nie obchodziło. Dlaczego Imo, który stworzył wszystko i był wszystkim… Czy stworzyłby bezużytecznych bogów? — no i proszę, z owej ciemności we wnętrzu Mau nadleciała kolejna myśl,której jeszczekilka dni temu nie potrafiłby ująć, tak niebezpieczna, że chciał ją wyrzucić z głowy jak najszybciej.

Co musi zrobić z kotwicami bogów? Ale Praojcowie nie odpowiadali na pytania. Na całej wyspie było wiele kamieni bogów, z gliny i drewna. Ludzie stawiali je w najróżniejszych celach, żeby bogowie mieli w opiece chore dziecko albo zapewnili obfite zbiory. A ponieważ przesunięcie kamienia przynosiło straszliwego pecha, nikt tego nie robił. Zostawiano je, by rozpadły się w sposób naturalny.

Widywał je tak często, że przestał je zauważać. Wielka fala musiała przemieścić ich setki i zmyła je z lądu. Jak miał je teraz przywrócić?

Spojrzał na plażę. Większość gałęzi i połamanych drzew już sprzątnął i po raz pierwszy zauważył, czego brakuje.

W osadzie stały trzy specjalne kamienie — kotwice bogów. Teraz trudno było mu sobie przypomnieć, gdzie dokładnie się znajdowały, ale z pewnością nie było ich tam teraz. Kotwice były dużymi kostkami z białego kamienia, zbyt ciężkimi, by mógł je unieść jeden mężczyzna, ale fala połamała nawet pale domów i przerzuciła przez lagunę bryły korala wielkości dorosłego człowieka. Poradziłaby sobie z kamiennymi blokami, bez względu na to, co przytrzymywały niczym kotwice…

Zaczął iść wzdłuż plaży, mając nadzieję zobaczyć znaki prowadzące go do któregoś z kamieni zakopanego w piasku. Nic takiego nie zobaczył. Zauważył natomiast kamień bogów na dnie laguny, woda stała się bowiem teraz nieco bardziej przejrzysta. Zanurkował, żeby go stamtąd wyciągnąć, był jednak tak ciężki, że wydobycie go z wody wymagało kilku podejść. Laguna została wymyta przez wielką falę i na jej zachodnim krańcu dno dość gwałtownie opadało. Musiał ciągnąć kamień, od czasu do czasu go puszczając, żeby wypłynąć na powierzchnię i zaczerpnąć powietrza, aż znalazł miejsce na tyle płytkie, żeby spróbować wynieść go na plażę. I oczywiście z jakiegoś magicznego powodu, którego nikt nie rozumiał, kamień ważył więcej poza wodą; kiedy Mau wytoczył go w końcu na piasek, brakowało mu tchu.

Pamiętał ten kamień. Stał przy domu wodza. To ten z wyrzeźbionym na nim dziwnym stworzeniem. Miało cztery nogi, jak świnia, ale znacznie dłuższe, i głowę jak elas-gi-nin. Ludzie zwali go Wiatrem i przed wypłynięciem w daleki rejs przynosili mu ryby i piwo dla boga Powietrza. Ptaki, świnie i psy zabierały ryby, a piwo wsiąkało w piasek, ale nie miało to żadnego znaczenia. Liczył się duch tych ryb i duch tego piwa. Tak mówiono.

Mau znowu zanurkował. Laguna była w strasznym stanie. Fala rozrzuciła wszędzie bryły korala wielkości chaty, a także przebiła w rafie nową wyrwę. Zauważył tam coś białego.

Zbliżając się, zobaczył, jak szeroka jest ta nowa wyrwa. Zmieściłoby się w niej bokiem dziesięcioosobowe kanu.

Kolejny kamień bogów znajdował się tuż pod jego stopami. Mau zanurkował i uciekła przed nim ławica srebrnych rybek.

Ach, to Ręka, kotwica boga Ognia. Ta była mniejsza, ale znajdowała się głębiej i dalej od plaży. Ponad godzinę zajęło mu wydarcie jej morzu — poruszał się krótkimi, powolnymi susami po białym piasku.

Dostrzegł kolejny kamień w nowej wyrwie, gdzie morze kłębiło się niebezpiecznie. To była pewnie Woda i w tej samej chwili Mau pomyślał, że Woda zabrała ostatnio zbyt wiele ofiar. Woda mogła poczekać.

ZBIERZ KAMIENIE I PODZIĘKUJ POKORNIE, INACZEJ ŚCIĄGNIESZ NA NACJĘ NIESZCZĘŚCIE! — grzmieli w jego głowie Praojcowie.

Jak oni dostawali się do jego umysłu? Skąd wiedzieli o różnych rzeczach? I dlaczego niczego nie rozumieli?

Nacja była kiedyś silna. Istniały większe wyspy, ale leżały daleko i nie miały tak korzystnych warunków. Były za suche albo zbyt wietrzne, albo nie miały dość ziemi uprawnej, albo położone były w miejscu, gdzie płynęły niekorzystne prądy i połowy były słabe, albo za blisko Najeźdźców, którzy ostatnio zapuszczali się coraz dalej.

Nacja natomiast miała górę, a także słodką wodę przez cały rok. Można tu było uprawiać wiele warzyw, które na większości wysp nie rosły. Było też mnóstwo dzikich świń i tropikalnego ptactwa. Uprawiano korzenie szalejowca i mieszkańcy posiedli tajemnicę warzenia piwa. Mogli zajmować się handlem. Stąd się wzięły paciorki jadeitu, dwa stalowe noże, trójnożny kocioł i materiał z daleka. Nacja była bogata i silna i niektórzy mówili, że to dzięki kotwicom z białego kamienia. Na innych wyspach nie było takich kamieni. Nacja ma szczęście, powtarzano.

I teraz kręcił się po tej wyspie chłopiec, starał się, jak mógł, ale wiecznie coś mu nie wychodziło.

Rzucił blok zwany Ręką na piasek przy ognisku. Ludzie zostawiali coś na kotwicy Ręki, jeśli pragnęli powodzenia podczas polowania lub wojny. Jeśli im się poszczęściło, dobrze było też ofiarować coś po powrocie.

Akurat teraz Mau ofiarował mu swój tyłek. Wyłowiłem cię z wody, pomyślał. Ryby nie zostawiałyby ci darów! Wybacz więc, jeśli ofiaruję ci swoje zmęczenie. Słyszał wściekłość Praojców, ale próbował ich zignorować.

Podziękuj bogom, inaczej ściągniesz nieszczęście, pomyślał. Czym teraz byłoby nieszczęście? Co takiego mogliby mu zrobić bogowie, co byłoby gorsze od tego, co już zrobili? Fala złości niczym żółć wezbrała w nim i poczuł, jak otwiera się w nim otchłań mroku. Czy ludzie wzywali bogów, kiedy runęła na nich wielka fala? Czy jego rodzina uczepiła się tych kamieni? Czy bogowie patrzyli na nich, gdy ludzie próbowali wspiąć się wyżej? Czy śmiali się z nich?

Zaszczękał zębami. Zrobiło mu się zimno pod gorącym słońcem. Ale jego głowę wypełnił ogień, podpalając myśli.

— Słyszeliście ich krzyki? — zawołał do pustego nieba. — Patrzyliście na nich? Pozwoliliście, żeby zabrał ich Locaha! Nie będę wam dziękował za życie. Mogliście ich oszczędzić!

Usiadł na Ręce, trzęsąc się ze złości i strachu.

Odpowiedź nie nadeszła.

Spojrzał w niebo. Nie pojawiły się burzowe chmury, nie zanosiło się na to, że zaraz spadnie deszcz węży. Zerknął na niebieski paciorek na przegubie. Podobno działał tylko za dnia. Czy kiedy spał, wstąpił w niego demon? Bo chyba tylko demon mógł podsunąć mu takie myśli!

Ale przecież miał rację.

A może ja w ogóle nie mam duszy, może ta ciemność we mnie to moja martwa dusza… Siedział skulony, czekając, aż minie drżenie. Musiał wypełnić myśli codziennymi sprawami, o tak. Wtedy będzie bezpieczny.

Siedział, patrzył na pustą plażę i myślał: Powinienem zasadzić palmy kokosowe, wiele z nich zmyła fala. I pandany, zasadzę też i je, żeby dawały cień. Nie brzmiało to zbyt demonicznie. Ukazała mu się wizja tego, jak to miało wyglądać, nałożona na potworne pobojowisko, w jakie zamieniła się plaża, a pośrodku tego obrazu zamajaczyła biała kropka. Mau zamrugał i okazało się, że nadchodzi dziewczyna-duch. Ubrana była na biało i trzymała nad głową coś białego i okrągłego, żeby osłonić się przed słońcem, a może żeby nie być widoczną dla bogów.

Na jej twarzy malowało się zdecydowanie, a pod ramieniem, które nie dzierżyło osłony przeciwsłonecznej, Mau zauważył coś, co wyglądało na klocek drewna.

— Dzień dobry, Mau — przywitała się.

— Daphne — wypowiedział jedyne słowo, którego był pewien.

Spojrzała znacząco na kamień, na którym siedział, i odkaszlnęła cicho. Potem jej twarz mocno się zaróżowiła.

— Bardzo przepraszam — powiedziała. — To w końcu ja jestem źle wychowana! Posłuchaj, musimy się jakoś porozumiewać i wpadłam na pewien pomysł, bo zauważyłam, że zawsze przyglądasz się ptakom…

Klocek drewna… nie był klockiem. Rozdzielił się, kiedy Daphne pociągnęła z jednej strony. W środku przypominał liście papierośli, które rozpłaszczono, zamiast je skręcić. Widniały na nich jakieś znaki. Mau nie umiał ich odczytać, ale Daphne przesunęła po nich palcem i powiedziała głośno:


Ptaki Wielkiego Południowego Oceanu Pelagialnego,

pułkownik H. J. Hookwarm.

Z szesnastoma ręcznie kolorowanymi ilustracjami autora.


Potem przerzuciła płachtę…

Mau wydał stłumiony okrzyk. Jej słowa nie miały w jego uszach żadnego sensu, ale znał mowę obrazów… Ujrzał ptaka Praojców! Tam, na papierze! Wyglądał jak prawdziwy! W cudownych kolorach! Nikt na wyspie nie stworzył takich kolorów i nigdy takimi nie handlowano. Rysunek wyglądał, jakby ktoś przeniósł na papier żywego ptaka!

— Jak to się robi? — zapytał.

Dziewczyna z Daphne postukała w rysunek palcem.

— Pantalonowiec! — powiedziała. Spojrzała wyczekująco na Mau, a potem wskazała na usta i wykonała kciukiem i palcem wskazującym gest przypominający kłapanie.

Co to może znaczyć, zastanawiał się Mau.

— Chcę zjeść krokodyla?

— Paaan-taaaa-lo-nooo-wiec — powtórzyła, bardzo powoli.

Myśli, że jestem małym dzieckiem, pomyślał Mau. Tak się rozmawia z dziećmi, kiedy chcemy, żeby zro-zu-mia-ły. Chce, żebym to powiedział!

— Pannnn-taaaa-loooo-no-wieeeec — powiedział.

Dziewczyna uśmiechnęła się, jak gdyby wykonał właśnie niezłą sztuczkę, i wskazała na mocno opierzone łapy ptaka.

— Pantalony — powiedziała i tym razem wskazała na swoje falbaniaste spodnie wystające spod podartej spódnicy. — Pantalony!

Dobra, wygląda na to,że „pantalonowiec” to inaczej „ptakspodniowiec”, pomyślał Mau. Te falbaniaste nogawki rzeczywiście wyglądały jak dziwne pierzaste łapy ptaka. Ale pomyliła nazwę!

Znowu wskazał na rysunek i powiedział tonem, jakby przemawiał do małego dziecka:

— Ptak Praaa-oooooj-ców!

— Praojców? Mau kiwnął głową.

— Praojców? — Dziewczyna wciąż wyglądała naoszołomioną.

Oj. Trzeba będzie jej pokazać. Nie zamierzał przetaczać wielkiego głazu dla nikogo, ale…

Dał niezłe przedstawienie. Głaskał się po niewidzialnej długiej brodzie, kuśtykał, wspierając się na nieistniejącej lasce, mamrotał ze złością, grożąc w powietrzu palcem i — z tego był najbardziej dumny — próbował żuć twardy kawałek wieprzowiny niewidzialnymi brakującymi zębami. Widział, jak jedzą starzy ludzie, i postarał się, żeby jego usta wyglądały jak dwa szczury próbujące uciec z worka.

— Starzec? — krzyknęła Daphne. — Ach tak! Zabawne! Ptak-starzec! Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć! One zawsze wyglądają na strasznie zirytowane!

Potem sprawy potoczyły się bardzo szybko — z wykorzystaniem piasku, patyka, kilku kamyczków i talentu aktorskiego. Niektóre rzeczy były proste, jak łódź, słońce i woda. Z liczbami też im poszło nie najgorzej, po pewnym falstarcie (jeden kamyczek, prócz tego, że jest kamyczkiem, jest jeden). Mocno się napracowali. Ptak, duży ptak, mały ptak, fruwający ptak… Gniazdo! Jajko!

Ogień, gotować, jeść, dobre, niedobre (dobre to uśmiech po zademonstrowaniu czynności jedzenia, niedobre to mało wytworne, ale realistyczne odegranie przez Daphne wymiotów). Poznali „tutaj” i „tam”, i coś, co prawdopodobnie miało znaczyć „to jest” lub „tu jest”. Mau nie miał pewności co do wielu z tych rzeczy, ale przynajmniej był to dla nich początek… czegoś.




Znowu piasek. Mau narysował ludzika i powiedział „człowiek”.

— Człowiek — powtórzyła Daphne i wzięła od niego patyk. Narysowała drugą postać, tym razem z grubszymi nogami.

Mau pomyślał o tym.

— Człowiek pantalonowiec? — spróbował.

— Spodniowiec — powiedziała dobitnie Daphne.

Co to znaczy, zastanawiał się Mau. Tylko spodniowcy są prawdziwymi ludźmi? Ja nie noszę spodni. Bo i po co? Jak niby miałbym w nich pływać?

Wziął patyk i nakreślił na piasku kobietę, wyglądała jak ludzik obok, ale miała spódniczkę z plecionej papierośli, a do tego dwa koła z kropkami pośrodku. Nad spódniczką.




Patyk został mu wyrwany z ręki i Daphne pośpiesznie narysowała nową postać. Była to prawdopodobnie kobieta, ale prócz spódnicy miała na sobie coś jeszcze, też jakby spódnicę, lecz zakrywającą górną część ciała, tak że wystawały tylko ramiona i głowa. Dziewczyna wbiła patyk w piasek i skrzyżowała buńczucznie ręce, zaczerwieniona.

Ach tak. Jest zupełnie jak wtedy, zanim jego starsza siostra zamieszkała w chacie niezamężnych dziewcząt. Nagle wszystko, co mówił i robił, było złe, a on nie wiedział dlaczego. Ojciec tylko się roześmiał, kiedy mu o tym opowiedział, i zapewnił go, że kiedyś zrozumie i że teraz najlepiej schodzić jej z drogi.

Cóż, teraz było to niemożliwe, chwycił więc patyk i spróbował, najlepiej jak umiał, dorysować drugą spódnicę swojej kobiecie. Nie wyszło mu to najlepiej, ale spojrzenie Daphne podpowiedziało mu, że zrobił rzecz słuszną, cokolwiek to było.

Coś się jednak popsuło. Fajnie było bawić się słowami i obrazkami — ta gra pochłonęła go bez reszty i nie dopuszczała wizji o ciemnej wodzie. Teraz jednak trafił na zasadę, której nie rozumiał, i świat na nowo stał się taki jak wcześniej.

Kucnął na piasku i spojrzał w stronę morza. Potem zerknął na mały niebieski paciorek na przegubie. Ach tak… do tego nie miał duszy. Jego chłopięca dusza zniknęła razem z wyspą i teraz nigdy już nie zdobędzie duszy mężczyzny. Był jak niebieski krab pustelnik biegnący od jednej skorupy do drugiej, tymczasem wielką skorupę, którą, jak mu się zdawało, widział, już zabrano. W każdej chwili mogła go chwycić kałamarnica, tylko że w jego przypadku to nie będzie kałamarnica, lecz jakiś demon albo duch. Wniknie do jego głowy i przejmie nad nim władzę.

Znowu zaczął rysować na piasku, tym razem małe postaci — mężczyzn i… tak… kobiety, kobiety, jakie pamiętał, niezasłonięte kobiety spodniowców, i drobniejsze figurki, ludzi wszelkich rozmiarów, wypełniających piasek życiem. Narysował psy, kanu i chaty, i…

…narysował wielką falę. Wydawało mu się, że patyk zrobił to sam. Była wspaniała, gdyby nie wiedzieć, czego dokonała.




Przesunął się trochę dalej i narysował jednego ludzika z dzidą spoglądającego w stronę płaskiego horyzontu.

— Myślę, że narysowałeś smutek — odezwała się za nim dziewczyna. Łagodnie wyjęła patyk z jego dłoni i narysowała drugą postać obok tej pierwszej. Trzymała w ręku przenośny dach i była ubrana w pantalony. Teraz dwie postaci wpatrywały się w bezmiar oceanu.




— Smutek — powtórzył Mau. — Smuuu tek. — Bawił się tym słowem. — Sssssssmu teeeek. — Brzmiało jak spadająca fala. Dzięki niemu można było usłyszeć w myślach mroczną toń. I nagle…

— Kanu! — zawołała Daphne.

Mau rozejrzał się po plaży, z głową wciąż przepełnioną smutkiem. Jakie kanu? Kanu już przerabiali, kilka godzin temu, prawda? Kanu mieli już omówione!

I wtedy zobaczył je, czteroosobowe kanu przepływające przez rafę. Ktoś próbował nim sterować i szło mu to całkiem nieźle, chociaż woda w nowej wyrwie kłębiła się i wirowała, a taka łódź potrzebowała co najmniej dwóch osób, żeby nad nią zapanować.

Mau dał nura do laguny. Kiedy się wynurzył, zauważył, że samotny wioślarz traci już kontrolę; przerwa w rafie była rzeczywiście wystarczająco szeroka, żeby mogło przez nią przepłynąć bokiem czteroosobowe kanu, ale każde kanu, które spróbowałoby dokonać czegoś tak głupiego podczas przypływu, czekała szybka wywrotka. Mau brnął dalej przez spienioną wodę, spodziewając się w każdej chwili, że kanu się rozbije.

Wynurzył się po tym, gdy przetoczyła się nad nim wysoka fala, i teraz wioślarz usiłował oddalić kanu od poszarpanych brzegów rafy. Był starszym mężczyzną. Ale nie był sam. Mau usłyszał płacz dziecka dobiegający z dna łodzi.

Kolejny silny prąd obrócił kanu i Mau uchwycił się burty. Przygniotło go do rafy, nim kanu znów się obróciło, kiedy jednak spróbowało po raz drugi go zmiażdżyć, był na to przygotowany i tuż przed trzaśnięciem łodzi o rafę podciągnął się i wskoczył do środka.

Ktoś jeszcze leżał pod kocem w kołyszącym się kanu. Nie zwracał na nich uwagi, tylko chwycił wiosło i zanurzył je w wodzie. Starzec miał trochę oleju w głowie, bo próbował oddalić kanu od skał, gdy Mau starał się przesuwać je w stronę plaży. Panika w niczym by tu nie pomogła; kanu trzeba było po prostu wydobyć ze skłębionej kipieli po kilka centymetrów naraz, długimi, cierpliwymi pociągnięciami wiosła, co stawało się łatwiejsze, kiedy minęło się największy wir, aż nagle kanu znalazło się na spokojniejszych wodach i od tej pory poruszało się szybko. Mau trochę się rozluźnił, ale nie za bardzo, bo nie był pewien, czy starczy mu sił, żeby znów wprawić je w ruch, gdyby się zatrzymało.

Wskoczył do wody, gdy kanu dobijało do plaży, i udało mu się wciągnąć je na piasek.

Mężczyzna o mało nie wypadł — i próbował podnieść drugą osobę spod koca. Kobietę. Ze starca została sama skóra i kości, przy czym dużo więcej kości niż skóry. Mau pomógł mu przenieść kobietę i dziecko do ogniska i położyć ich na kocu. Początkowo myślał, że kobieta nie żyje, ale drżały jej usta.

— Potrzebuje wody — wycharczał starzec — a dziecko mleka! Gdzie są wasze kobiety? One będą wiedzieć!

Nadbiegła Daphne z podskakującym parasolem.

— Ojej, biedactwa! — zawołała.

Mau odebrał dziecko kobiecie, która podjęła słabowitą i żałosną próbę zatrzymania go przy sobie, i przekazał je dziewczynie.

Gdy pobiegł do strumienia, usłyszał za sobą: „Ojej, ale śliczniusi… a fuj!” Wrócił z dwiema łupinami orzecha kokosowego napełnionymi po brzegi wodą, którawciąż miała posmak popiołu.

— Gdzie reszta kobiet? — dopytywał się starzec, gdy Daphne trzymała ociekające niemowlę jak najdalej od siebie i rozpaczliwie rozglądała się za miejscem, gdzie mogłaby je położyć.

— Jest tylko ona — odparł Mau.

— Ale to kobieta spodniowców! To nie są normalni ludzie! — oburzył się starzec.

Dla Mau była to nowina.

— Tutaj jesteśmy tylko my dwoje — poinformował. Starzec wyglądał na zawiedzionego.

— Toż to jest Nacja! — jęknął. — Kamienna wyspa, ukochana przez bogów! Pobierałem tu nauki kapłańskie. Wiosłując, cały czas myślałem: Nacja na pewno przetrwała! A tu zastaję tylko chłopca i przeklętą dziewczynę z niedopieczonego ludu.

— Niedopieczonego?

— Niczego cię nie nauczono? Imo stworzył ich najpierw, kiedy dopiero się uczył, ale trzymał ich za krótko na słońcu. I przekonasz się, że są tak dumni, iż zasłaniają się przed słońcem. Są też wyjątkowo głupi.

Mają więcej kolorów niż my, pomyślał Mau, ale nie powiedział tego na głos.

— Na imię mam Mau — oznajmił, wiedząc, że przynajmniej ta informacja nie doprowadzi do kłótni.

— Muszę porozmawiać z waszym wodzem. Biegnij do niego, chłopcze. Przekaż mu, jak się nazywam. Możliwe, że słyszał o kapłanie Atabie. — W tym ostatnim zdaniu pobrzmiewała nadzieja zmieszana ze smutkiem, jak gdyby starzec nie uważał tego za zbyt prawdopodobne.

— Nie ma wodza, nie ma go od dnia wielkiej fali. Sprowadziła tu dziewczynę spodniowców, a wszystkich innych… zabrała. Mówiłem już panu.

— Przecież to taka wielka wyspa!

— Nie sądzę, żeby fala się tym przejęła.

Dziecko zaczęło płakać. Daphne próbowała je utulić, nie przygarniając zbyt blisko, i próbowała je uciszać z zakłopotaną miną.

— No to może ktoś starszy… — zaczął Ataba.

— Nie ma nikogo — tłumaczył cierpliwie Mau. — Jestem tylko ja i dziewczyna spodniowców. — Zastanawiał się, ile razy jeszcze będzie musiał to powtórzyć, zanim starzec znajdzie odpowiednie miejsce dla tej wiadomości w swojej łysej łepetynie.

— Tylko ty? — spytał Ataba ze zdumieniem malującym się na twarzy.

— Proszę mi wierzyć, czasem ja też w to nie wierzę — rzekł Mau. — Wydaje mi się, że się obudzę i to wszystko okaże się tylko snem.

— Mieliście wspaniałe białe kotwice bogów — przypomniał starzec. — Sprowadzono mnie tutaj, żeby je obejrzeć, kiedy byłem małym chłopcem, i wtedy właśnie postanowiłem, że zostanę…

— Myślę, że powinnam oddać tego malucha jego mamie — stwierdziła szybko Daphne.

Mau nie zrozumiał słów, ale ton determinacji nie wymagał tłumaczenia. Dziecko darło się na całe gardło.

— Matka nie może go karmić — powiedział Ataba. — Znalazłem ją z dzieckiem na wielkiej tratwie zaledwie wczoraj. Było na niej jedzenie, ale nie chciała jeść, więc dziecko nie ma od niej pokarmu. Niedługo umrze.

Mau spojrzał na twarzyczkę rozwrzeszczanego niemowlęcia i pomyślał: Nie. Nie dzieje się.

Napotkał spojrzenie dziewczyny, wskazał na dziecko i poruszał szczękami jak przy jedzeniu.

— Zjadacie małe dzieci? — zapytała Daphne i zrobiła krok do tyłu.

Mau dosłyszał nutę przerażenia w jej głosie i trzeba było sporo pomysłowej gestykulacji, żeby zrozumiała, że nakarmione ma zostać dziecko.

— Co? — dopytywała się Daphne. — Nakarmić je? Czym?

No dobra, pomyślał Mau, dziecko płacze, a ja będę miał kłopoty, cokolwiek się stanie. Ale… nie dzieje się. Machnął niedbale w stronę jej płaskiej klatki piersiowej pod przybrudzonymi białymi falbankami.

Daphne zrobiła się czerwona jak burak.

— Co? Nie! Jak śmiesz! Trzeba… — Zawahała się. Nie miała tak naprawdę pewności co do tego, jako że cała jej wiedza na temat wypukłości z przodu oparta była na podsłuchanych, pełnych chichotów rozmowach służących, które wydawały jej się niewiarygodne, i na dziwnym wykładzie wygłoszonym przez jedną z ciotek, w którym często występowało wyrażenie „kiedy będziesz starsza”, a cała reszta brzmiała mało prawdopodobnie.

— Trzeba być po ślubie — oznajmiła stanowczo. Nie miało znaczenia, że jej nie rozumiał, poczuła się lepiej, gdy to powiedziała.

— Czy ona zna się na czymkolwiek? Rodziła dzieci? — pytał Ataba.

— Wątpię!

— W takim razie mleka nie będzie. Przyprowadź, proszę, inną kobietę, taką, która niedawno… Och. — Starzec zapadł się w sobie, gdy sobie przypomniał.

— Mamy jedzenie — poinformował Mau.

— Potrzebne jest mleko — odparł stanowczo mężczyzna. — Dziecko jest za małe, żeby je karmić czymś innym.

— Przynajmniej możemy znaleźć chatę dla matki, w Zakątku Kobiet na górze. Niedaleko stąd. Mogę tam rozpalić ognisko — zaoferował się Mau.

— Śmiesz wchodzić do Zakątka Kobiet? — Kapłan wyglądał na wstrząśniętego, ale po chwili się uśmiechnął. — Ach, rozumiem. Jesteś tylko chłopcem.

— Nie. Zostawiłem duszę chłopca za sobą. Myślę, że zabrała ją wielka fala.

— Zabrała zbyt wiele rzeczy — stwierdził Ataba. — Ale nie masz tatuaży, nawet Fali Zachodu Słońca. Nauczyłeś się pieśni? Nie? Nie wyprawiono uczty? Nie dostałeś duszy mężczyzny?

— Nic z tych rzeczy.

— I ten interes z nożem, kiedy…?

— Też nie — wtrącił szybko Mau. — Mam tylkoto. — Mau wyciągnął przegub.

— Niebieski jadeit? One chronią tylko przezkilka dni!

— Wiem.

— W takim razie niewykluczone, że za twoimi oczamiczai się demon albo mściwy duch.

Mau zastanowił się. Zgodził się co do tego.

— Nie wiem, co się czai za moimi oczami — powiedział. — Wiem tylko, że jest bardzo rozgniewane.

— Z drugiej strony uratowałeś nas — dodał starzec, uśmiechając się do niego nieco nerwowo. — Nie słyszałem nigdy o takim demonie. I mam nadzieję, że złożyłeś podziękowania bogom za ocalenie?

— Podziękowania? — zapytał Mau.

— Mogą wiązać z tobą jakieś plany — stwierdził pogodnie kapłan.

— Plany — powtórzył Mau głosem zimnym jak mroczna toń. — Plany? Ach, rozumiem. Ktoś musi przeżyć, żeby pochować resztę, o to chodzi? — Zrobił krok do przodu, miał zaciśnięte pięści.

— Nie znamy powodów wszystkiego, co się dzie… — zaczął Ataba, cofając się.

— Widziałem ich twarze! Niektórych powierzyłem ciemnej wodzie! Przywiązywałem małe kamienie do drobnych ciał. Fala zabrała wszystkich, których kocham, i wszystko, czym jestem, chcę wiedzieć dlaczego!

— Dlaczego fala cię oszczędziła? Dlaczego oszczędziła mnie? Dlaczego oszczędziła niemowlę, które rychło umrze? Dlaczego pada deszcz? Ile gwiazd jest na niebie? Nie możemy wiedzieć wszystkiego! Ciesz się, że bogowie darowali ci życie! — krzyczał starzec.

— Nie będę! Dziękując im za życie, dziękowałbym im za śmierć innych. Chcę znać powody. Chcę zrozumieć! Ale to niemożliwe, bo nie ma żadnych powodów. Coś się dzieje albo nie, i tyle!

Ryk gniewu Praojców w głowie Mau był tak głośny, że chłopak zdziwił się, dlaczego Ataba go nie usłyszał.

URĄGASZ BOGOM, CHŁOPCZE. NIC NIE WIESZ. DOPROWADZISZ DO UPADKU ŚWIATA. ZNISZCZYSZ NACJĘ. BŁAGAJ IMO O PRZEBACZENIE.

— Nie! Oddał świat w ręce Locahy! — krzyknął Mau. — Niech on prosi o przebaczenie umarłych. Niech prosi mnie o przebaczenie. Tylko mi nie mówcie, że mam dziękować bogom za życie i świadomość, że wszyscy inni nie żyją!

Ktoś potrząsał Mau, wydawało mu się jednak, że to przytrafia się komuś innemu, gdzieś daleko.

— Przestań! Przez ciebie dziecko znowu się rozpłakało!

Mau wpatrywał się w rozwścieczoną twarz Daphne.

— Dziecko, jedzenie — powiedziała z naciskiem. Przekaz był wyraźny, nawet jeśli Mau nie rozumiał poszczególnych słów.

Brała go za czarodzieja czy co? To kobiety karmią niemowlęta, wszyscy o tym wiedzą! Na wyspie nie ma mleka. Nie rozumie tego? Nie ma… Przerwał, bo w jego wzburzonym umyśle właśnie otworzyła się pewna klapka i Mau coś zobaczył. Wpatrywał się w tę wizję i zastanawiał: Czy to się uda? Tak, trzymał ją, srebrną nić do małej cząstki przyszłości. Może się uda. Musi się udać.

— Dziecko, jedzenie! — powtarzała uparcie Daphne, próbując go podnieść.

Łagodnie odsunął od siebie jej ręce. Konieczne było przemyślenie sprawy i staranne zaplanowanie wszystkiego. Starzec patrzył na niego tak, jak gdyby Mau płonął, i cofnął się szybko, kiedy chłopiec wziął do ręki dzidę i wszedł do laguny. Starał się przynajmniej, żeby to wyglądało jak dziarski męski krok, lecz w środku jego umysł kipiał złością.

Czy Praojcowie oszaleli? Ataba oszalał? Czy naprawdę sądzili, że powinien dziękować bogom za życie? Gdyby nie dziewczyna-duch, oddałby się mrocznej toni!

Niemowlę i mleko to mniejszy problem, ale bardziej hałaśliwy i bliższy. Zobaczył odpowiedź. Zobaczył mały obrazek ukazujący rozwiązanie. Zależało od wielu rzeczy. Ale istniała ścieżka. Jeśli pójdzie tym szlakiem, powinien znaleźć mleko. Poza tym zdobycie mleka dla niemowlęcia musiało być łatwiejsze niż zrozumienie natury bogów.

Wpatrywał się w wodę, nie widząc tak naprawdę niczego prócz własnych myśli. Będzie potrzebował więcej bulw i może trochę piwa, ale nie za dużo. Najpierw jednak musi złowić rybę…

I dostrzegł jedną, przy swoich stopach, białą na tle białego piasku, toteż zdradził ją jedynie blady cień. Krążyła tam jak dar od bogów — nie! Przypłynęła, bo Mau stał zupełnie nieruchomo, jak przystało na myśliwego. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.

Nadział rybę na dzidę, oczyścił ją i zabrał do kapłana, który siedział między dwiema wielkimi kotwicami bogów.

— Wie pan, jak ugotować rybę?

— Przyszedłeś, żeby bluźnić przeciw bogom, mały demonie? — zapytał Ataba.

— Nie. Bluźnierstwem byłoby powiedzieć, że nie istnieją, tylko wtedy, gdyby istnieli naprawdę — rzekł Mau, zachowując spokój. — Więc jak, umie pan?

Wyglądało na to, że Ataba nie zamierza się spierać na tematy religijne, jeśli w pobliżu pojawia się świeże jedzenie.

— Umiałem, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie — oznajmił starzec, spoglądając łakomie na rybę.

— Niech dziewczyna-duch zje trochę i niech pan zrobi kleik dla kobiety.

— Nie będzie jadła — stwierdził kategorycznie. — Na tratwie miała jedzenie. Coś jej się poprzestawiało w głowie.

Mau spojrzał na Nieznajomą, która wciąż grzała się przy ognisku. Dziewczyna-duch ściągnęła ze Słodkiej Judy więcej koców i kobieta teraz przynajmniej siedziała. Daphne usadowiła się obok niej, trzymała ją za rękę i coś mówiła. Tworzą Zakątek Kobiet, pomyślał. Język nie ma tu znaczenia.

— Przybędą inni — powiedział za nim Ataba. — Trafi tu wielu.

— Skąd pan wie?

— Dym, chłopcze! Widziałem go z odległości wielu mil! Przybędą tu. Nie byliśmy jedynymi. Może też zjawią się Najeźdźcy ze swojego wielkiego kraju. Wtedy będziesz wzywać bogów, o tak! Będziesz się płaszczył przed Imo, kiedy przybędą tu Najeźdźcy.

— Po tym wszystkim? Co tu dla nich zostało? Co możemy im jeszcze dać?

— Czaszki. Ciała. Radość z naszej śmierci. To, co zwykle. Módl się do bogów, jeżeli strach cię jeszcze nie obleciał, żeby ci ludożercy nie zapuścili się tak daleko.

— Czy to pomoże? — zapytał Mau.

Ataba wzruszył ramionami.

— Cóż innego nam pozostało?

— W takim razie niech się pan pomodli do bogów, żeby zesłali mleko dla dziecka — zaproponował Mau. — No chyba są w stanie zrobić coś tak prostego?

— A co ty zrobisz, mały demonie?

— Coś innego! — Mau pohamował się i pomyślał: To stary człowiek. Pokonał wiele mil, a jednak zatrzymał się dla tej kobiety i jej dziecka. To ważne. Pozwolił, by gniew w nim przygasł. — Nie chciałem was urazić, Atabo — powiedział.

— Och, rozumiem — rzekł starzec. — Wszyscy czasem wściekamy się na bogów.

— Nawet pan?

— Nawet ja. Zaraz z samego rana, gdy chrupią mi kolana i bolą plecy. Przeklinam ich wtedy, możesz być tego pewien. Ale po cichu, rozumiesz. I pytam: „Dlaczego zesłaliście na mnie starość?”

— I co odpowiadają?

— To nie tak. Dzień mija, pojawia się może trochę piwa i wydaje mi się, że ich odpowiedź nabiera kształtów. Wydaje mi się, że mówią: „Bo wolisz to niż tę drugą możliwość”. — Spojrzał na zdziwioną minę Mau. — Nie umarłem, rozumiesz?

— Nie wierzę w to — oświadczył Mau. — Po prostu słyszy pan własne myśli.

— A zastanawiałeś się, skąd pochodzą?

— Na pewno nie od demona!

Ataba uśmiechnął się.

— Zobaczymy.

Mau wpatrywał się w starca. Musi zachowywać się dumnie. To jest wyspa Mau. Musi postępować jak wódz.

— Chciałbym spróbować coś zrobić — powiedział uroczyście. — Dla mojego ludu. Jeśli nie wrócę, możecie tutaj zostać. Jeśli zostaniecie, w Zakątku Kobiet są chaty. Jeśli wrócę, sprowadzę wam, starcze, piwo.

— Jest piwo, które się dzieje, i piwo, które się nie dzieje — rzekł kapłan. — Ja lubię to, które się dzieje.

Mau uśmiechnął się.

— Najpierw musi być mleko, które się dzieje — stwierdził.

— Sprowadź je, mały demonie — odparł Ataba — a uwierzę we wszystko!

Загрузка...