Rozdział 14 Pojedynek

Za nimi ucichł gwar zgromadzenia. Nad wypełnionymi łodziami wojennymi, nad grupką wodzów Najeźdźców na brzegu, nad ludźmi, którzy zakradli się nad klif i stamtąd podglądali rozwój sytuacji, zapadła cisza. Słońce świeciło zbyt jasno, żeby na nie patrzeć, i już wygotowywało wszystkie kolory z krajobrazu. Świat wstrzymywał oddech.

Miało nie być odliczania ani sygnału. Nie było żadnych zasad. Istniała jednak tradycja. Pojedynek miał się zacząć, kiedy pierwszy z walczących podniesie broń. Dzida i nóż Mau leżały przed nim na piasku. W odległości czterech metrów Cox położył swoją broń, ale dopiero po długiej kłótni.

Teraz była to tylko kwestia obserwowania oczu przeciwnika.

Cox szczerzył zęby w uśmiechu.

Czy nie marzy o tym każdy chłopiec? Żeby stanąć przed wrogiem? Znalazły się tutaj wszystkie razem, pod rozpalonym do białości słońcem — wszystkie kłamstwa, wszystkie lęki, cała zgroza i przerażenie przyniesione przez wielką falę, wszystkie tutaj, w śmiertelnej postaci. Tutaj mógł je pokonać.

I liczyło się tylko jedno:Jeśli nie ośmielisz się pomyśleć, że ci się uda, nie uda ci się.

Oczy szczypały Mau od patrzenia. Oślepiało go ostre światło słońca, przynajmniej jednak w głowie nie słychać już było żadnych głosów…

Prócz…

Dobry dzień na to, by umrzeć, odezwał się Locaha.

Ramię Mau błyskawicznie wystrzeliło do przodu, ciskając garść piasku w oczy Coksa. Nie czekał, tylko chwycił nóż i zaczął biec, słysząc za plecami przekleństwa. Ale nawet kiedy nie ma zasad, nie można oszukiwać. Wziął do ręki tę broń, kiedy odkładał dzidę. Nie musiał mówić, że wybrał piasek. To też była dobra broń.

Nie zatrzymuj się. Nie oglądaj, tylko biegnij.

Planu nie było. Nigdy go nie było. Była tylko nadzieja, ale choć niewielka, wystarczała Mau, i było też coś, o czym powiedziała mu dziewczyna-duch pierwszego dnia, kiedy się spotkali: broń palna nie lubi wody.

Laguna była teraz jego schronieniem i pędził ku niej zygzakiem. Woda była jego światem. Cox był postawnym, ciężkim mężczyzną i woda ciągnęłaby go za ubranie. Tak!

Usłyszał strzał i kula ze śpiewem przeleciała mu obok głowy. Ale on już znalazł się w lagunie i zanurkował, kiedy woda sięgała mu niewiele nad kolana. Będzie musiał wypłynąć, żeby zaczerpnąć powietrza, ale jego przeciwnik chyba nie odważy się wejść za nim do wody?

Zatrzymał się gdzieś pośrodku laguny, gdzie pływały uszkodzone kanu, i skorzystał z tej osłony, żeby nabrać powietrza. Wyjrzał zza kanu i zobaczył Coksa — stał na brzegu i już do niego celował.

Mau dał nura, lecz Cox to przewidział. Może to prawda. Ten człowiek potrafi czytać ludziom w myślach.

Obejrzał się za siebie. Nie mógł się powstrzymać. Mężczyźni spoglądają na przeciwnika, choćby raz…

I tym, co zobaczył Mau, była nadlatująca kula. Wpadła do wody kilkadziesiąt centymetrów przed nim, pozostawiając za sobą bąbelki — i zatrzymała się kilka centymetrów od jego twarzy. Delikatnie wyjął ją z wody, gdy zaczęła opadać, a potem puścił ją i patrzył z zaciekawieniem, jak osuwa się na dno.

Jak to się stało? Kule naprawdę nie lubią wody…

Wynurzył się po haust powietrza i usłyszał następny strzał, kiedy zanurkował z powrotem. Odwrócił się i zobaczył kolejny bąbelkowy sznur zbliżający się do niego. Kula odbiła się od jego ramienia. Odbiła się! Prawie jej nie poczuł!

Popłynął w stronę przerwy w rafie prowadzącej ku głębinom; dzisiaj była na wpół zasłonięta pływającymi wodorostami. Przynajmniej dawała jakieś schronienie. Ale co się działo z tymi kulami? Kula z pewnością nie odbiła się od Ataby. Zrobiła w nim dziurę, pojawiło się dużo krwi.

Musiał znowu się wynurzyć, bo Cox był prawdopodobnie jeszcze bardziej niebezpieczny, kiedy nie widziało się, gdzie jest.

Mau chwycił krawędź rafy i znalazł oparcie dla nóg na korzeniu starego drzewa, które zaklinowało się w wyrwie. Podciągnął się bardzo ostrożnie.

Zobaczył Coksa, jak biegnie, biegnie cyplem starego korala od brzegu do Małej Nacji i nowej przerwy w rafie. Mau słyszał, jak jego buty trzeszczą na rafie, gdy biegł coraz szybciej, a przyglądający mu się Najeźdźcy schodzili mu z drogi.

Mężczyzna podniósł wzrok, wycelował i strzelił dwa razy, cały czas biegnąc po rafie.

Kula przeszła przez ucho Mau. W pierwszej kolejności, gdy wpadł do wody, pomyślał o bólu. W drugiej kolejności też pomyślał o bólu, bo był tak wielki. Woda zaróżowiła się. Sięgnął ręką do ucha i większej jego części nie było. Trzecia myśl: rekiny. I następna myśl, która pojawiła się w jakimś własnym małym świecie, brzmiała: Wystrzelił już pięć razy. Kiedy zużyje wszystkie naboje, będzie musiał naładować broń. Ale na jego miejscu poczekałbym, aż wystrzelę ostatni nabój z dużego pistoletu i wtedy go załaduję, trzymając drugi pistolet w pogotowiu na wypadek, gdyby mały brudas nagle wyskoczył z wody.

To była dziwna, mrożąca krew w żyłach myśl, błąkała się po jego głowie jak biała nić na… potwornym czerwonym tle. Ciągnęła się dalej: On może myśleć jak ty. Ty musisz myśleć jak on.

Ale jeśli będę myślał jak on, on wygra…

I nowa myśl odpowiedziała: Dlaczego? Myśląc jak on, nie stajesz się nim! Myśliwy poznaje zwyczaje świń, ale sam nie zamienia się w szynkę. Zgłębia tajniki pogody, ale nie staje się chmurą. A kiedy atakuje go groźna bestia, przypomina sobie, kto jest myśliwym, a kto zwierzyną! Nurkuj teraz! Już!

Zanurkował. Na zaklinowanym drzewie zatrzymało się mnóstwo wodorostów, które splotły się z liśćmi podczas kolejnych pływów. Skrył się w jego cieniu.

Drzewo stworzyło już własny świat. Pozbawione było wielu gałęzi, lecz zostało skolonizowane przez wodorosty i w ten zielony gąszcz wpływały małe rybki. Najlepsze było jednak to, że gdyby Mau wsunął się między drzewo i skraj przerwy w rafie, mógłby wystawić z wody twarz, niewidzialny w tej gęstwinie.

Zszedł niżej pod powierzchnię; woda wokół niego stawała się różowa. Ile krwi może się mieścić w jednym uchu? Ile? Wystarczy, żeby ściągnąć rekiny.

Rozległ się głuchy odgłos i całe drzewo się zatrzęsło.

— Mam cię teraz, koleżko — powiedział głos Coksa. Brzmiał, jak gdyby był tui nad Mau. — Nie masz gdzie uciec, co? — Drzewo znów się zabujało, gdy mężczyzna kroczył po jego pniu w ciężkich butach. — A ja nie spadnę, nie martw się. Ten kawałek drewna jest dla marynarza szeroki jak Bond Street!

Kolejny głuchy odgłos. Cox podskakiwał, wprawiając drzewo w kołysanie. Przetoczyło się lekko i kula przeleciała obok twarzy Mau, nim zdążył znowu skryć się w cieniu.

— Aha. Widzę, że krwawimy — powiedział Cox. — Świetnie. Poczekam tu sobie tylko, aż zjawią się rekiny. Lubię patrzeć, jak rekin wcina obiad.

Mau przesuwał się pod kłodą, pomagając sobie rękami. Za nim ciągnęła się różowa wstęga.

Padło już sześć strzałów. W schronieniu kępy wodorostów podniósł głowę i usłyszał trzask.

— Wiesz, ci kanibale naprawdę mnie rozczarowali — odezwał się Cox tuż nad jego głową. — Za dużo gadaniny, za dużo zasad, o wiele za dużo ecie pecie. Ecie pecie srecie, cha, cha. Brakuje im ikry, wszystkim. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to skonsumowali za dużo misjonarzy. — Rozległ się kolejny trzask. Cox załadowywał broń. Potrzebne mu były do tego dwie ręce, prawda?

Trzask…

Mau sięgnął po nóż, ale przy pasku nic nie znalazł.

…Trzask.

Popłynął więc twarzą do góry wzdłuż dolnej części pnia, z nosem jedynie jakieś ćwierć metra od kory pokrytej maleńkimi krabami.

Tak to się miało skończyć. Najlepiej byłoby wyskoczyć z wody i dać się zastrzelić. To na pewno lepsze od zębów rekina. I wtedy umarłby ostatni, który pamiętał Nację…

Zgłupiałeś do końca, Mau? To był nowy głos. Mówił dalej: Jestem tobą, Mau, jestem tylko tobą. Nie umrzesz. Zwyciężysz, jeśli będziesz uważał!

Trzask…

Bladozielone wodorosty przed nim poruszyły się i dostrzegł coś czarnego. W chwili, kiedy czas się zatrzymał, odsunął wodorosty i zobaczył go, był wbity mocno w pień… pień naznaczony mnóstwem małych nacięć, żeby pokazać, gdzie mężczyźni pomogli innym mężczyznom.

Tamtego dnia był z siebie dumny. Wbił topór alaki tak mocno, żeby następny chłopiec musiał wytężyć wszystkie siły, próbując go wyciągnąć. Następnym chłopcem był on.

Bez namysłu, jakby oglądając siebie z zewnątrz, chwycił rączkę i podniósł nogi, aż oparły się pewnie o spód pnia. Topór siedział mocno.

— Słyszę, jak się tam wijesz — powiedział nad nim głos. — Za chwilę będziesz się wiercił dużo szybciej. Widzę już płetwy. O cholewka, szkoda, że nie wziąłem kanapek.

Trzask…

Topór oddzielił się od pnia. Mau nic nie czuł. W jego głowie znów zagościła szarość. Nie myśl. Rób, co trzeba, jedno po drugim. Topór został uwolniony. Mau trzymał go teraz. Taki był fakt. Innym faktem było to, że Cox miał już naładowaną broń.

Mau, przytrzymując się gałęzi, dotarł do miejsca, gdzie mógł zaczerpnąć powietrza, nie zostając zauważonym. A przynajmniej taką miał nadzieję. Gdy zanurzył głowę, minęła ją kula. Zostało pięć i Cox tracił cierpliwość; znów wystrzelił (zostały cztery naboje, fakt) i Cox znalazł się nad Mau, wypatrując ruchu w plątaninie unoszącej się zieleni. Kula wpadła do wody prosto jak dzida, lecz szybko zgubiła drogę. Trudno się biega w wodzie, pomyślał Mau. Im bardziej się próbuje, tym trudniejsze się to staje. Fakt. Tak samo musi być z kulami. Nowy fakt.

— Trafiłem cię teraz? — zapytał Cox. — Mam nadzieję, że tak, bo są coraz bliżej. Tak naprawdę powiedziałem to tylko z uprzejmości, bo chcę widzieć, jak się wijesz. Chcę tu zostać i zobaczyć, jak rekinom się odbija, a potem wrócę tam i porozmawiam sobie z twoją kobietką.

Płuca Mau zaczęły go palić. Wprawił w chybotanie pień drzewa, a potem zszedł niżej. Nie usłyszał, co krzyknął Cox, ale cztery kule wpadły z pluskiem do wody wysoko nad nim. Zostawiły za sobą ślady z bąbelków i po chwili porwał je prąd.

Sześć strzałów. Został więc tylko pistolet. Nie, Cox musiał go załadować. A to wymagało dwóch rąk. Fakt.

Teraz potrzebne były kolejne fakty, jeden po drugim, wszystkie układające się w jedną całość jak małe szare kostki.

Mau szybko podpłynął ku powierzchni, ciągnąc za sobą topór. Chwycił wolną ręką kikut ułamanej gałęzi, na innej znalazł podparcie dla nóg i z płucami w ogniu pozwolił, żeby cały impet tego wynurzenia i cała siła pozostała w jego ciele przepłynęły do ramienia.

Topór wydostał się spod wody wielkim łukiem, poruszając się w przestrzeni, ale nie w czasie, z kropelkami wody wiszącymi w powietrzu i znaczącymi tor jego ruchu. Przysłonił światło słońca, zapalił gwiazdy, wywołał burze i dziwne zachody słońca na całym świecie (tak przynajmniej twierdził Pilu później, dużo później) — i gdy czas wrócił z podwójną prędkością, topór uderzył Coksa w pierś i mężczyzna upadł do tyłu. Mau widział, jak podnosi pistolet, zanurzając się, a potem na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech z krwią w kącikach ust, po czym wciągnęło go w skłębioną wodę.

Rekiny przybyły na obiad.

Mau leżał na kłodzie, dopóki wrzenie nie ucichło. I w jego głowie myśli jak małe białe literki odznaczały się na czerwonym tle bólu w płucach: To był naprawdę dobry topór. Ciekawe, czy go kiedyś odzyskam.

Dźwignął się na kolana i zamrugał, nie do końca pewien, kim jest. A potem spojrzał w dół i zobaczył szary cień.

Będę kroczył twoimi śladami przez jakiś czas, rzekł głos tuż nad jego głową.

Mau stanął na nogi, nie mając w głowie ani jednej myśli, która nie byłaby poobijana, przeszedł do końca kłody i wkroczył na ścieżkę pokruszonej rafy. Powietrze wokół niego wypełniała szarość, a po obu stronach łopotały łagodnie wielkie skrzydła Locahy. Czuł się jak… metal, twardy, ostry, zimny.

Dotarli do pierwszego z wielkich kanu Najeźdźców i Mau wszedł do niego. Ci nieliczni wojownicy, którzy jeszcze nie wskoczyli do wody, padli przerażeni na kolana. Spojrzał im w oczy.

Oni mnie widzą. Oddają mi cześć, powiedział Locaha. Wiara to coś, w co trudno uwierzyć, prawda? Teraz, w tej chwili, tutaj, pod tymi gwiazdami — otrzymujesz dar. Możesz ich zabić dotykiem, słowem, swoim cieniem. Zasłużyłeś sobie. Jak chcesz, żeby umarli?

— Zabierzcie pojmanych na brzeg i zostawcie tam — Mau rozkazał tym, którzy byli najbliżej. — Przekażcie ten rozkaz dalej, a potem odpłyńcie. Jeśli tu zostaniecie, otoczę was swoimi skrzydłami.

I to wszystko? — zdziwił się Locaha.

Myśli układały się w chłodzie, jaki ogarnął umysł Mau, gdy chłopiec odwrócił się i ruszył dalej po rafie.

— Tak — odparł — to wszystko.

Ja bym postąpił inaczej, rzekł głos śmierci.

— A ja nie, Locaho. Nie jestem tobą. Mam wybór.

Mau szedł w ciszy i szarym cieniu.

Ten dzień okazał się dla ciebie całkiem udany, powiedział głos Locahy.

Mau nadal się nie odzywał. Za nimi flota Najeźdźców wszczęła pełen przerażenia tumult. Będzie tylu nowych do wykarmienia, pomyślał Mau. Tyle do zrobienia. Zawsze jest tyle do zrobienia.

Mnie mało co dziwi, rzekł Locaha, a ty się mylisz. W tej sytuacji ja też mam wybór…

Piasek pod stopami Mau poczerniał i z każdej strony otaczała go ciemność. Przed nim jednak rozciągała się ścieżka migoczących gwiazd.

Mau zatrzymał się i westchnął:

— Nie. Tylko nie kolejna pułapka.

Ale to jest droga do Idealnego Świata! — powiedział Locaha. Niewielu widziało ten szlak! Mau odwrócił się.

— Myślę, że jeśli Imo chce idealnego świata, to chce go tutaj, na dole — powiedział. Wciąż widział wokół siebie plażę, była jednak nieostra, jak gdyby za ścianą ciemnej wody.

Temu tutaj daleko do ideału! — stwierdził Locaha.

— Dzisiaj stał się trochę bardziej idealny. I przyjdą kolejne dni.

Naprawdę chcesz wrócić? Drugiej szansy nie będzie… żadnej szansy. Jest tylko to… co się dzieje.

— A to, co się nie dzieje? — zapytał Mau.

To? To też się dzieje, gdzie indziej. Wszystko, co może się stać, musi się stać, i wszystko, co może się stać, musi mieć świat, żeby się w nim stać. Dlatego Imo buduje tyle światów, że nie wystarczy liczb, żeby je zliczyć. Dlatego jego ogień plonie tak czerwono. Żegnaj, Mau. Z niecierpliwością czekam na nasze kolejne spotkanie. Ty wywracasz światy do góry nogami… Och, i jeszcze jedno. Ci inni, o których wspomniałem, którym ukazała się migocząca ścieżka? Wszyscy powiedzieli to samo, co ty. Zrozumieli, że idealny świat jest podróżą, nie miejscem. Ja mogę dokonać tylko jednego wyboru, Mau, ale jestem w tym dobry.

Szarość znikała i usiłowała zabrać ze sobą wspomnienia. Umysł Mau chwytał je, gdy odpływały, a szara zasłona rozstąpiła się i wpuściła światło, które natychmiast wszystko zalało.

Żył i to był fakt. Dziewczyna-duch biegła plażą z wyciągniętymi rękami i to był kolejny fakt. Nogi wydawały mu się dziwne i słabe i ten fakt stawał się z każdą mijającą minutą coraz bardziej realny. Ale kiedy go podtrzymywała, gdy patrzyli, jak wyładowywano tych nieszczęśników, i nie poruszyła się, aż ostatnia łódź wojenna zamieniła się w kropkę na nieskończonym horyzoncie… był to fakt wielki jak Nacja.

Загрузка...