Rozdział 2 Nowy Świat

Ranek był jaśniejszym odcieniem nocy. Mau czuł się, jakby w ogóle nie spał, skulony na ziemi wśród szerokich liści palmy kokosowej, na pewno jednak chwilami jego ciało i umysł wyłączały się, jak gdyby robiły próbę generalną przed śmiercią. Obudził się, a może ożył przy martwym, szarym świetle, zesztywniały i zziębnięty. Fale ledwie się wybrzuszały przy brzegu, morze zaś miało tę samą barwę co niebo, które wciąż płakało.

Piasek, błoto i gałęzie drzew zatamowały strumień, który spływał z góry, i kiedy Mau próbował dokopać się do słodkiej wody, ta tylko się sączyła. W końcu był zmuszony spijać deszczówkę skapującą z liści — miała smak popiołu. Laguna zasypana była odłamkami rafy, w której wielka fala zrobiła szeroką wyrwę. Zaczął się przypływ. Mała Nacja, piaszczysta wysepka na skraju laguny, została pozbawiona wszystkich drzew prócz jednego, będącego teraz już tylko gołym pniem z pozostałymi na nim, na przekór wszystkiemu, kilkoma liśćmi.

Znaleźć żywność, znaleźć wodę, znaleźć schronienie… to należało zrobić w obcym miejscu, bo to było obce miejsce, mimo że Mau się tutaj urodził.

Widział, że wioska zniknęła. Wielka fala zmyła ją z wyspy. Kilka pali znaczyło miejsce, gdzie długi dom stał od… od zawsze. Wielka fala zdołała rozbić rafę. Taka fala nawet nie zauważyłaby osady.

Nauczył się lustrować wybrzeże, kiedy brał udział w wyprawach z ojcem i wujami. I teraz, podnosząc wzrok, odczytywał historię wielkiej fali zapisaną w przewróconych głazach i połamanych drzewach.

Osada była zwrócona na południe. Musiała. Z pozostałych trzech stron wyspę chroniły urwiste, kruszące się klify, w których huczały i pieniły się morskie groty. Fala nadeszła od południowego wschodu. Jej szlak wyznaczały połamane drzewa.

Wszyscy pewnie wylegli na brzeg, zebrani wokół wielkiego ogniska. Czy słyszeli ryk fali przy trzasku ognia? Wiedzieli, co zapowiada? Gdyby podjęli szybką decyzję, mogliby ruszyć Wielką Doliną Świń ku wyżej położonym terenom za polami. Ale część fali już by sunęła z rykiem po wschodnim zboczu (porośniętym tylko trawą, nic by jej tam nie spowolniło) i tam by się z nią spotkali.

A potem toczący się kocioł skał, piasku, wody i ludzi przebił się pewnie przez zachodnią część rafy, do głębokowodnego prądu, gdzie ludzie zamienili się w delfiny.

Coś jednak zostało. Fala zostawiła za sobą ryby, błoto i kraby ku wielkiej radości szynkowców, szarych kruków i oczywiście ptaków Praojców. Tego ranka na wyspie aż kłębiło się od ptactwa. Ptaki, których Mau nigdy nie widział, sprzeczały się z tymi znajomymi, zwyczajnymi.

Byli też ludzie, zaplątani w połamane gałęzie, na wpół pogrzebani w błocie i liściach, ot, kolejny element zrujnowanego świata.

Zajęło mu kilka długich sekund, nim zdał sobie sprawę, na co patrzy, że coś, co wydawało mu się złamaną gałęzią, było ramieniem.

Rozejrzałsię powoli i zrozumiał, skąd tu tyle ptakówi dlaczego się kłócą…

Zaczął biec. Nogi niosły go i biegł, wykrzykując imiona, długim zboczem pod górę, minął położone niżej pola, zasypane odpadkami, minął wyższe plantacje, za wysoko nawet jak na wielką falę, i dotarł prawie na skraj lasu. I tam usłyszał własny głos, jak odbija się echem od klifów.

Nikogo. Ktoś musi jednak być…

Wszyscy pewnie czekali na dole na kogoś, kto nie był już chłopcem i dopiero miał stać się mężczyzną.

Udał się do Zakątka Kobiet — oczywiście całkowicie zakazanego dla wszystkich mężczyzn — i zaryzykował szybki rzut oka przez wielki żywopłot otaczający ogrody, nietknięte tutaj, wysoko, przez wodę, nie zauważył jednak, żeby coś się poruszyło, i żaden głos się nie odezwał w odpowiedzi na jego wołania.

Czekali na plaży. Widział ich wyraźnie w myślach, jak rozmawiają, śmieją się, tańczą wokół ogniska, nie było jednak srebrnej nici, niczego, co by ich mogło przyciągnąć z powrotem.

Czekali na nowego mężczyznę. Fala musiała na nich spaść jak wielki młot.

Gdy schodził na pola, podniósł złamaną gałąź i zaczął nią wymachiwać, bezskutecznie próbując odegnać ptaki. Tuż nad zalanym lądem, gdzie wcześniej leżała osada, wszędzie natykał się na ciała. Początkowo trudno je było rozpoznać, tak zaplątane były w gałęzie i zszarzałe, jak zmieszane z popiołem błoto. Będzie musiał ich dotykać. Trzeba było je przenieść. Wkrótce nadejdą świnie. Myśl o świniach pożerających… Nie!

Za chmurami na wschodzie dostrzegł pewną jasność. Jak to możliwe? Minęła kolejna noc? Czyżby zasnął? Gdzie był? Ale zmęczenie z pewnością dopadło go teraz. Przeciągnął kilka liściastych gałęzi i oparł o dużą skałę, żeby się pod nimi schronić. Wpełznął do środka i poczuł, jak szarość błota, deszczu i posiniaczonego nieba po cichu się sączy, wypełnia go i zalewa.

I zaczął śnić. To musiał być sen. Czuł, jak staje się dwiema osobami. Jedna z nich, szare ciało z błota, zaczęła szukać szczątków tych, których nie zabrała wielka fala. Robiła to ostrożnie i jak najdelikatniej, gdy tymczasem drugi Mau został w środku, zwinięty w kłębek, i śnił.

Kim jestem, robiąc to wszystko? — zastanawiał się szary Mau. Kim jestem teraz? Stałem się podobny do Locahy, odmierzam zarysy śmierci. Lepiej dzisiaj być nim niż Mau… bo tutaj leży ciało. I Mau go nie zobaczy, nie podniesie go i nie zajrzy mu w oczy, boby oszalał, więc ja to zrobię za niego. A to ciało tutaj ma twarz, którą oglądał każdego dnia swego życia, ale nie pozwolę mu jej zobaczyć.

Pracował tak długo, aż niebo pojaśniało i zza smugi pary na wschodzie wyszło słońce, a wtedy las eksplodował pieśnią ptaków, pomimo lekkiego deszczu. Szary Mau przeczesywał niższe zbocza, a gdy znalazł jakieś ciało, zaciągał je albo zanosił (niektóre były na tyle małe, że dawał radę je udźwignąć) na plażę i do miejsca w wodzie, skąd widać było prąd. Zwykle można tam było spotkać żółwie, ale nie dzisiaj.

On, szary cień, znajdował kawałki skał i duże bryły rafy, a było ich wszędzie naprawdę dużo, i przywiązywał je do ciała pędami papierośli. A teraz muszę wziąć nóż i wyciąć otwór dla duszy, myślał szary Mau, żeby dusza szybko opuściła ciało, a potem oddać je falom tam, skąd prąd zabierze je w morskie głębiny.

Pogrążony we śnie Mau pozwalał, by myśleniem zajmowało się jego ciało. Podnosisz w ten sposób, ciągniesz w ten sposób. Tniesz pędy w taki sposób i nie krzyczysz, bo jesteś ręką, ciałem i nożem, a one nie uronią nawet łzy. Jesteś zamknięty w grubej szarej skórze, która niczego nie czuje. I nic się przez nią nie przebije. Zupełnie nic. I puszczasz ciało, które powoli opada z mrocznym prądem, coraz dalej od ptaków, świń i much, tam wyrośnie mu nowa skóra i zamieni się w delfina.

Znalazł też dwa psy i to go niemal złamało. Ludzie, no cóż, wrażenie było tak okropne, że czuł w głowie zupełną pustkę, lecz skręcone ciała psów wykręciły też jego duszę. Były przy ludziach, podenerwowane, choć nie wiedziały dlaczego. Owinął je pędami, obciążył i je również posłał z prądem w toń. Psy pewnie by chciały zostać przy ludziach, bo i one na swój sposób były ludźmi.

Nie wiedział natomiast, co zrobić z prosiątkiem. Zostało zupełnie samo. Może locha uciekła do wyższego lasu, bo tam zawsze się chroniły, kiedy na swój świński sposób wyczuwały nadchodzącą wodę. Ta jedna świnka nie zdążyła. Żołądek podpowiadał mu, że to jedzenie, ale powtarzał sobie: nie, nie tym razem, nie to małe porzucone stworzonko. Puścił je z prądem. Niech bogowie się nim zajmą. On był zbyt zmęczony.

Słońce prawie już zachodziło, kiedy zaciągnął ostatnie ciało na plażę, i już miał wejść do wody, kiedy własne ciało podpowiedziało mu: Nie, zostaw. To przecież ty i choć jesteś bardzo zmęczony, nie jesteś martwy. Musisz jeść, pić i spać. A przede wszystkim musisz przestać śnić.

Stał przez chwilę, aż te słowa dotarły do niego, a potem powlókł się plażą do prowizorycznego schronienia i rzucił się do środka.

Sen przyszedł, ale nie przyniósł nic dobrego. Raz za razem Mau znajdował ciała i zanosił je na brzeg, bo były tak lekkie. Próbowały coś do niego mówić, nie słyszał ich jednak, bo słowa nie przebijały się przez szarą skórę. Ujrzał też coś dziwnego, dziewczynę-ducha, zupełnie białą. Próbowała coś do niego powiedzieć kilka razy, ale tak jak inni rozpływała się we śnie. Słońce i księżyc przemykały po niebie, a on kroczył przez szary świat, jedyna poruszająca się istota pośród zasłon milczenia, bez końca.

Wtem ktoś przemówił do niego z tej szarości.

CO ROBISZ, MAU?

Rozejrzał się. Ląd wyglądał dziwnie, pozbawiony koloru. Słońce świeciło, ale było czarne.

Kiedy głosy znowu się odezwały, wydawało mu się, że dobiegają ze wszystkich stron jednocześnie, niesione wiatrem.

NIE MA CZASU NA SEN. JEST TYLE DO ZROBIENIA.

— Kim jesteście?

JESTEŚMY PRAOJCAMI!

Mau zadrżał i tylko na tyle mógł się zdobyć. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa.

— Przyszła wielka fala — wydusił z siebie. — Nikt nie przeżył! Część posłałem w mroczną toń!

MUSISZ ODŚPIEWYWAĆ PIEŚŃ MROCZNEJ TONI.

— Nie znam jej!

MUSISZ PRZYWRÓCIĆ NA MIEJSCE KOTWICE BOGÓW.

— Jak mam to zrobić?

MUSISZ ODŚPIEWYWAĆ PIEŚŃ PORANNĄ I PIEŚŃ WIECZORNĄ.

— Nie znam słów! Nie jestem mężczyzną! — zawołał rozpaczliwie Mau.

MUSISZ BRONIĆ NACJI! MUSISZ ROBIĆ TO WSZYSTKO, CO ROBIONO OD ZAWSZE!

— Ale zostałem tylko ja! Reszta nie żyje!

JESTEŚ TERAZ WSZYSTKIM, CZYM BYŁA NACJA! DOPÓKI JESTEŚ TY, NACJA ISTNIEJE! DOPÓKI PAMIĘTASZ, NACJA ŻYJE!

Nastąpiła zmiana ciśnienia w powietrzu i Praojcowie… odeszli.

Mau zamrugał i obudził się. Słońce żółciło się w połowie drogi po niebie, obok leżał jakiś płaski, okrągły przedmiot z metalu, a na nim kokos z odciętym czubkiem i owoc mango.

Wpatrywał się w nie.

Był sam. Niemożliwe, żeby ktoś go tu odwiedził, nie teraz. Niemożliwe, żeby ten ktoś zostawił jedzenie i się wymknął.

Spojrzał na piasek. Dostrzegł ślady stóp, nieduże, ale bez palców.

Wstał bardzo ostrożnie i rozejrzał się. Istota bez palców u nóg obserwowała go, był tego pewien. Może… może przysłali ją Praojcowie?

— Dziękuję — rzucił w powietrze.

Praojcowie przemówili do niego. Myślał o tym, kiedy obgryzał mango wokół olbrzymiej pestki. Nigdy wcześniej ich nie słyszał. Ale to, czego żądali… jak chłopiec może temu podołać? Chłopcy nie mogą się nawet zbliżać do jaskini Praojców. Tej zasady surowo przestrzegano.

Ale chłopcy tam podchodzili. Mau miał osiem lat, kiedy przyczaił się za grupką starszych chłopaków. Nie widzieli go, kiedy dreptał za nimi przez wyższy las na łąki, skąd widać było kraj świata. Ptaki Praojców zakładały tam gniazda i dlatego nazywano je ptakami Praojców. Starsi chłopcy powiedzieli mu, że one są szpiegami Praojców, i jeśli za bardzo się zbliży, spadną na niego z powietrza i wydziobią mu oczy, conie mogło być prawdą, bo obserwował je i wiedział, że — o ile w pobliżu nie ma piwa — nie zaatakują niczego większego od myszy, jeśli będą podejrzewać, że to coś może stawiać opór. Niektórzy jednak powiedzą wszystko, jeśli tylko będzie im się wydawać, że mogą cię nastraszyć.

Na skraju łąk znajdowała się jaskinia Praojców, wysoko na wietrze, w słońcu, z widokiem na cały świat. Mieszkali za okrągłymi kamiennymi wrotami, do których przesunięcia potrzebowano dziesięciu chłopa — można było przeżyć sto lat i tylko kilka razy widzieć ich przesuwanie, bo tylko najlepsi, najwięksi myśliwi i wojownicy stawali się Praojcami po śmierci…

W dniu, kiedy śledził chłopców, Mau przycupnął za gęstym listowiem trawiastego drzewa i patrzył, jak podpuszczają jeden drugiego, żeby podejść do głazu, dotknąć go, pchnąć lekko — lecz nagle ktoś krzyknął, że coś usłyszał, i w ciągu kilku sekund pierzchli między drzewa, uciekli do domu. Mau odczekał chwilę, a kiedy nic się nie wydarzyło, zszedł niżej, zakradł się do głazu i nadstawił ucha. Usłyszał cichuteńki szelest, na skraju słyszalności, ale potem ptak Praojców na klifie zaczął wymiotować (te brzydactwa nie tylko wszystko pożerały, ale zżerały wszystko w całości, po czym starannie zwracały to, cosię nie mieściło, nie smakowało albo obudziło się i zaczęło protestować). Nie znalazł tam nic przerażającego. Nikt nigdy nie słyszał, żeby Praojcowie kiedykolwiek się pokazali. Ten głaz znajdował się tam nie bez powodu. Był ciężki nie bez powodu. Zapomniał o tym dźwięku; to pewnie owady w trawie.

Tamtej nocy, w chacie chłopców, starsi przechwalali się przed młodszymi, że przetoczyli wielki głaz, że Praojcowie zwrócili ku nim swe stare wyschnięte oblicza, żeby na nich spojrzeć, i próbowali stanąć na rozpadających się nogach, i że chłopcy (bardzo dzielnie) przetoczyli wielki głaz z powrotem na miejsce — w ostatniej chwili.

A Mau leżał w swoim kącie i zastanawiał się, ile razy opowiedziano tę historię w ciągu ostatnich kilkuset lat, żeby więksi chłopcy mogli poczuć się dzielni i żeby ci mniejsi mieli koszmary i sikali do łóżek.

Teraz, pięć lat później, siedział i obracał w rękach szary, okrągły przedmiot, który służył za podstawkę pod mango. Wyglądał jak z metalu, ale kto ma tyle metalu, żeby go marnować na coś, na czym trzyma się jedzenie?

Dostrzegł na nim znaki. Litery układające się w napis Słodka Judy naniesiony wyblakłą białą farbą — układały się jednak w Słodką Judy na próżno.

Mau dobrze sobie radził z odczytywaniem ważnych rzeczy. Umiał czytać z morza, z pogody, ze śladów zwierząt, tatuaży i nocnego nieba. W liniach popękanej farby nie było dla niego nic do odczytania. Każdy umiał czytać z wilgotnego piasku. Istota bez palców u nóg wyszła z niższego lasu i wróciła tą samą drogą.

Kiedyś w przeszłości coś rozszczepiło skałę wyspy, tworząc długi i niski pas ziemi po wschodniej stronie, ledwie wystający nad poziom morza i prawie pozbawiony gleby. Rośliny szybko się jednak ukorzeniły, bo wszędzie coś wyrośnie.

W niższym lesie zawsze było gorąco, wilgotno i słono z lepką, swędzącą, parną atmosferą typową dla miejsc, gdzie nigdy nie ma za dużo świeżego powietrza. Kiedyś Mau zapuścił się tam kilka razy, ale nie znalazł nic ciekawego, przynajmniej na poziomie ziemi. Wszystko działo się wysoko w górze, wśród koron drzew. Rosły tam dzikie figi. Tylko ptaki mogły do nich sięgnąć i toczyły boje o te smakowite kąski, przez co na poszycie leśne spadał ciągły deszcz ptasich kup i na wpół zjedzonych fig, co z kolei stanowiło niezmienną ucztę dla małych czerwonych krabów, które uwijały się i sprzątały wszystko, co spadało na ziemię. Czasem schodziły się tam świnie, żeby się pożywić krabami, toteż warto było od czasu do czasu zajrzeć do niższego lasu. Należało jednak zachować ostrożność, bo często można było trafić na ośmiornicę drzewną poszukującą piskląt i innych zdobyczy i trudno ją było odessać, jeśli wylądowała ci na głowie. Mau wiedział, że nie można dać im pomyśleć, że jest się kokosem. Każdy szybko przyswajał sobie tę lekcję, bo miały ostre dzioby{Ośmiornice drzewne (octopus arbori) można znaleźć na Wyspie Rodzącego się Słońca i na Niedzielnych Wyspach Matczynych. Są to nadzwyczaj inteligentni i przebiegli złodzieje.}.

Teraz obszedł potężne pokruszone skały, które stały u wejścia do doliny, i zatrzymał się.

Do lasu dostało się coś dużo większego niż ptasie odchody albo świnie. To nie mogła być tylko wielka fala. Coś olbrzymiego przecięło las, pozostawiając za sobą pas zmiażdżonych drzew.

I to nie tylko drzew, to coś zostawiło za sobą istne skarby. Skały! Szare i okrągłe, brązowe, czarne… Solidne twarde bryły miały wiele zastosowań tutaj, gdzie górskie kamienie za bardzo się kruszyły, by można było z nich wykonać porządną broń.

Ale Mau oparł się pokusie zebrania ich już teraz, w końcu kamienie nigdzie nie uciekną, a poza tym zobaczył trupa. Leżał przy tym szlaku, jak gdyby odrzucił go jakiś potwór, i cały był pokryty małymi czerwonymi krabami, dla których nadszedł wielki dzień.

Mau nigdy jeszcze nie widział takiego człowieka, chociaż o nich słyszał — o bladych ludziach z północy, którzy zakrywają nogi płótnem, wyglądają więc jak ptaki Praojców. Zwano ich spodniowcami i byli oni bladzi jak duchy. Ten tutaj nie przeraził go, nie po wspomnieniu wczorajszego dnia, które nie przestawało wrzeszczeć za drzwiami w jego głowie. Był topo prostu trup. Nie znał tego człowieka. Ludzie umierają.

Mau nie wiedział też, coz nim zrobić, zwłaszcza że kraby miały już pewien pomysł. Mruknął pod nosem:

— Praojcowie, co mam zrobić ze spodniowcem?

Rozległ się dźwięk, jak gdyby las brał wdech, i Praojcowie rzekli:

ON NIE JEST WAŻNY! WAŻNA JEST TYLKO NACJA!

Niewiele mu pomogli, Mau zaciągnął więc ciało szlakiem połamanych drzew w głąb lasu, z armią małych krabów sunących za nimi z wielką determinacją. Miały za sobą lata figowych pestek i ptasich odchodów. Znosiły to, jak przystało na grzeczne małe kraby, zdawały się mówić, teraz jednak nadszedł czas, żeby zamieszkać w krabowym idealnym świecie.

Na dalszym odcinku szlaku leżał następny spodniowiec, także wyrzucony przez potwora. Mau tym razem w ogóle się nie zastanawiał i od razu wciągnął go w plątaninę zarośli. Tylko tyle mógł zrobić. Ostatnio za długo kroczył śladami Locahy. Być może kraby zabiorą duszę tego mężczyzny z powrotem do spodniowcowego świata, lecz tu i teraz Mau miał inne sprawy na głowie.

Coś przyszło tutaj z wielką falą, pomyślał. Coś dużego. Większego od krokodyla żaglowego{Krokodyl żaglowy (crocodylus porosus Maritimus) wciąż występuje we wszystkich zakątkach Oceanu Pelagialnego. Pokonuje olbrzymie odległości w wodzie dzięki obszernej skórze i chrząstkowemu „żaglowi”, którym do pewnego stopnia może sterować.}, większego od łodzi wojennej, większego nawet od… wieloryba? Tak, to mogło być to, duży wieloryb. Czemu nie? Wielka fala przeniosła olbrzymie głazy za osadę, wieloryb nie miałby więc żadnych szans. Tak, wieloryb, bardzo możliwe, że grzmocił swym wielkim ogonem w lesie i powoli ginął pod własnym ciężarem. Albo jedna z naprawdę wielkich morskich kałamarnic, zastanawiał się Mau, albo bardzo duży rekin.

Musiał się upewnić. Musiał się dowiedzieć. Rozejrzał się i pomyślał: Tak, ale nie po ciemku. Nie o zmierzchu. Rano wróci tu z bronią. I rano to coś może już nie będzie żyło.

Wybrał ze szlaku potwora dwa kamienie, które wyglądały na przydatne, i wziął nogi za pas.

Nad dżunglę przetoczyła się noc. Ptaki poszły spać, obudziły się nietoperze. Na opustoszałym niebie zamigotało kilka gwiazd.

A w gąszczu połamanych drzew na końcu szlaku coś łkało — przez całą noc.

Mau obudził się wcześnie. Na okrągłym metalowym przedmiocie nie było już owoców, obserwował go natomiast ptak Praojców, licząc na to, że może nie żyje. Kiedy zobaczył, że Mau się porusza, westchnął i odszedł kołyszącym się krokiem.

Ogień, pomyślał Mau. Muszę rozpalić ognisko. A do tego potrzebuję nadpróchniałego drewna. Jego zapas w sakwie przez falę zamienił się w błoto, ale w wyższym lesie zawsze można było je znaleźć.

Zgłodniał, najpierw jednak musiał rozpalić ogień. Przecież bez ognia i dzidy nie mógł liczyć na to, że stanie się mężczyzną.

Przez dłuższy czas obijał metal dwoma kamieniami, które zabrał ze szlaku potwora, i udało mu się uformować długi kawałek, który był dość giętki, ale i bardzo ostry. Dobry początek. Potem ociosał jeden z kamieni, aż powstał wystarczająco głęboki rowek, który pozwolił mu przytwierdzić kamień do patyka za pomocą papierośli. Okręcił pędami jeden z końców nowego metalowego noża, tworząc w ten sposób rączkę.

Wstało słońce, a z nim Mau, który wziął do rąk nową maczugę i nowy nóż.

Tak! Może i były to żałosne narzędzia, które mężczyzna by wyrzucił, ale teraz mógł zabijać. I czy nie na tym między innymi polega bycie mężczyzną?

Ptak Praojców wciąż go obserwował z bezpiecznej odległości, kiedy jednak zobaczył wyraz jego twarzy, oddalił się pośpiesznie i ciężko wzbił w powietrze.

Słońce przygrzewało coraz mocniej i Mau zaczął się wspinać do wyższego lasu. Zastanawiał się, kiedy ostatnio się posilał. Zjadł mango, ale jak dawno temu? Nie mógł sobie przypomnieć. Wyspa Chłopców znajdowała się daleko w czasie i przestrzeni. Przepadła.Wszystko przepadło. Nacja też. Ludzie, chaty, kanu, wszystko zmiecione z powierzchni ziemi. Teraz pozostawały tylko w jego głowie, jak sny, ukryte za szarym murem…

Próbował powstrzymać tę myśl, lecz szary mur runął i zza niego napłynęła cała groza, cała śmierć, cała ciemność. Wypełniła jego głowę i z brzęczeniem wydostała się na powietrze jak chmara owadów. Wszystkie obrazy, które ukrył przed sobą, wszystkie dźwięki, wszystkie zapachy wypełzły, wyślizgnęły się z jego pamięci.

I nagle wszystko stało się jasne. Wyspa pełna ludzi nie mogła zginąć. Ale chłopiec — tak. No właśnie! To miało sens! Umarł on! A jego duch wrócił na wyspę, ale niczego nie widział, bo należał do świata duchów! Był zjawą. Jego ciało zostało na Wyspie Chłopców, tak! A wielka fala nie była prawdziwa, był nią Locaha, który przybył po niego. To wszystko miało sens. Umarł na wyspie, gdzie nie było nikogo, kto by go powierzył mrocznej toni, stał się więc duchem, wędrującą zjawą, a zewsząd otaczali go ludzie należący do świata żywych.

Mau uznał, że nie jest tak źle. Najgorsze ma już za sobą. Nie będzie mógł już nigdy zobaczyć się z rodziną, bo wszyscy wywieszali wokół domów woreczki przeciwko duchom, ale chociaż wiedział, że żyją.

Świat wziął wdech.

DLACZEGO NIE PRZYWRÓCIŁEŚ KOTWIC BOGÓW? DLACZEGO NIE ODŚPIEWAŁEŚ PIEŚNI? DLACZEGO NIE WSKRZESIŁEŚ NACJI?

Mała dolina ptaków Praojców zafalowała przed oczami Mau. Przynajmniej tym razem mu uwierzą.

— Ja nie żyję, proszę Praojców.

NIE ŻYJESZ? CO ZA BREDNIE, NIE NADAJESZ SIĘ DO TEGO, ŻEBY UMRZEĆ!

Mau poczuł ostry ból w lewej stopie. Przetoczył się i zaskamlał, a wtedy ptak Praojców, który najwyraźniej też uznał, że Mau nie żyje, i dziobnął go w stopę, żeby się o tym przekonać, odskoczył od niego pośpiesznie. Nie odszedł zbyt daleko na wypadek, gdyby chłopiec miał jednak umrzeć. Z doświadczenia ptaka Praojców wynikało, że wszystko umiera, jeśli patrzeć na to odpowiednio długo.

No dobra, nie umarłem, pomyślał Mau, podnosząc się z trudem. Ale jestem śmiertelnie zmęczony. Sen pełen mrocznych koszmarów nie jest w ogóle snem, przypomina posilanie się popiołem. Potrzebował ognia i prawdziwego jedzenia. Wszyscy wiedzieli, że koszmary biorą się z głodu. Nie chciał, żeby się powtórzyły. Śniły mu się mroczne głębiny i coś gow nich goniło.

Pola pokryte były błotem i piaskiem, ale co gorsza, fale poprzewracały cierniste ogrodzenia i świnie najwyraźniej przez całą noc ryły w ziemi, gdy Mau tkwił w więzieniu swoich snów. Prawdopodobnie coś zostało w mokrej ziemi, gdyby w niej pogrzebał, ale człowiek nie jada tam, gdzie posilała się świnia.

Na wyspie rosło dziko mnóstwo jadalnych rzeczy: owoce dogórynogowca, korzenie niefarta, łodygi maili, drzewo czerwonej gwiazdy, orzechy papierośli… można było przeżyć, ale większość tych rzeczy wymagała długiego żucia, a nawet wtedy smakowała, jak gdyby ktoś je wcześniej jadł. Mężczyźni żywili się rybami i wieprzowiną, ale w lagunie woda wciąż była mętna i Mau od powrotu nie widział ani jednej świni. One też były sprytne. Pojedynczy mężczyzna miał szczęście, jeśli świnia zeszła do niższego lasu w nocy na kraby, ale kiedy skrywały się w wyższym lesie, do złapania jednej świni potrzeba było wielu mężczyzn.

Znalazł świeże ślady, jak tylko wszedł do lasu. Świnie zawsze je zostawiały. Mau rozejrzał się, żeby sprawdzić, czego szukały, po czym znalazł bulwy szalejowca, wielkie, białe i soczyste; świnie prawdopodobnie były tak obżarte tym, co znalazły na polach, że ryły z czystego przyzwyczajenia i nie miały już miejsca na jeszcze jedną bulwę. Bulwy szalejowca należało upiec przed zjedzeniem, w przeciwnym razie można było oszaleć. Świnie zjadały je na surowo, ale one prawdopodobnie nie zauważały, czy są szalone.

Mau nie znalazł suchego nadpróchniałego drewna. Wszędzie leżały zbutwiałe gałęzie, całkowicie przemoczone. Poza tym, pomyślał, nawlekając bulwy na pęd papierośli, nie znalazł jeszcze żadnych kamieni ogniowych ani suchego drewna do rozpałki.

Dziadek Nawi, który nie brał udziału w wyprawach łupieżczych ze względu na kulawą nogę, czasem zabierał chłopców na polowania i mówił często o papierośli. Rosła wszędzie, a jej długie pędy były mocniejsze niż cokolwiek innego, nawet kiedy zupełnie wysychały.

— Weźcie jeden kawałek papierośli i żeby go rozerwać, potrzeba dwóch mężczyzn. Splećcie pięć takich pędów w sznur, a nie rozerwie go stu chłopa. Im bardziej ciągną, tym bardziej się zaciska i tym mocniejszy się staje. Tak jak Nacja.

Często śmiali się z dziadka za jego plecami przez to jego kuśtykanie, nie zwracali na niego większej uwagi, bo cóż mężczyzna z kulawą nogą może wiedzieć o ważnych rzeczach? Kiedy jednak się śmiali, pilnowali, żeby być w miarę daleko za jego plecami, bo Nawi zawsze uśmiechał się leciutko i wyraz jego twarzy zdradzał, że wie o tobie dużo więcej, niż mógłbyś się domyślać.

Mau starał się nie śmiać z niego zbyt często, bo lubił Nawiego. Staruszek obserwował przeloty ptaków i zawsze znał najlepsze miejsca do łowienia ryb. Znał magiczne słowo, które odstrasza rekiny. Ale nie został po śmierci starannie wysuszony na gorącym piasku i przeniesiony do jaskini Praojców, bo urodził się z nogą, która nie funkcjonowała prawidłowo, a to oznaczało, że był przeklęty przez bogów. Mógł rzucić okiem na ziębę i powiedzieć, na której wyspie się wykluła; przyglądał się pająkom tkającym sieć i widział rzeczy, których inni nie zauważali. Myśląc teraz o tym, Mau zastanawiał się, dlaczego jakikolwiek bóg miałby przekląć kogoś takiego. Urodził się z taką nogą. Cóż uczyniło niemowlę, żeby rozgniewać bogów?

Pewnego dnia zebrał się na odwagę i zadał dziadkowi to pytanie. Nawi siedział na skałach, od czasu do czasu podnosząc wzrok na morze znad czegoś, co strugał, lecz rzucił Mau spojrzenie, które zdradzało, że nie wzgardzi towarzystwem.

Starzec roześmiał się.

— To był dar, chłopcze, nie przekleństwo — powiedział. — Kiedy dużo się zabiera, coś trzeba oddać. Jako że miałem bezużyteczną nogę, musiałem sobie wyrobić bystry umysł. Nie mogę gonić, uczę się więc obserwować i czekać. Zdradzam wam, chłopcy, te tajemnice, a wy się śmiejecie. Kiedy poluję, nigdy nie wracam z pustymi rękami, prawda? Myślę, że bogowie spojrzeli na mnie i powiedzieli: No, ten to jest bystry, co? Dajmy mu kulawą nogę, żeby nie mógł być wojownikiem i żeby musiał zostawać w domu z kobietami (taki los ma swoje dobre strony, mój chłopcze, wierz mi), a ja jestemim wdzięczny.

Mau był wstrząśnięty tymi słowami. Przecież każdy chłopiec chce zostać wojownikiem, no nie?

— Nie chciałeś być wojownikiem?

— Nigdy. Wydanie na świat nowego człowieka zajmuje kobiecie dziewięć miesięcy. Po co marnować jej wysiłki?

— Ale wtedy po śmierci zabraliby cię do jaskini i mógłbyś już zawsze nas stamtąd oglądać!

— Ha! Myślę, że dość się już was naoglądałem! Lubię świeże powietrze, chłopcze. Zamienię się w delfina, jak wszyscy inni. Będę patrzył w niebo i ścigał rekiny. A skoro wszystkich wielkich wojowników zamyka się w jaskini, wydaje mi się, że będzie więcej delfinów płci żeńskiej niż męskiej, co jest przyjemną perspektywą. — Pochylił się do przodu i spojrzał chłopcu prosto w oczy. — Mau.. — zaczął znowu. — Tak, pamiętam cię. Zawsze się trzymasz na uboczu. Ale zauważyłem, że myślisz. Niewiele osób myśli, tak naprawdę. Tylko im się wydaje, że myślą. A kiedy śmiali się ze starego Nawiego, ty nie chciałeś się śmiać. Ale śmiałeś się, żeby być taki jak oni. Mam rację?

Jak on to zauważył? Mau nie mógł zaprzeczyć, nie teraz, nie wobec tych przeszywających na wylot bladych oczu.

— Tak. Przepraszam.

— W porządku. A teraz, gdy już odpowiedziałem na twoje pytania, myślę, że jesteś mi winien przysługę.

— Mam coś załatwić? A może mam…

— Chcę, żebyś coś zapamiętał. Słyszałeś, że znam słowo, które odpędza rekiny?

— Tak mówią ludzie, ale się śmieją.

— O tak. Ale to działa. Wypróbowałem trzy razy. Pierwszy raz, kiedy je odkryłem, czyli wtedy, gdy o mały włos nie straciłem zdrowej nogi, potem wypróbowałem je z tratwy, żeby sprawdzić, czy za pierwszym razem tylko mi się poszczęściło, a potem jeszcze odpłynąłem od rafy i tym samym sposobem odstraszyłem rybę młota.

— Chce dziadek powiedzieć, że wybrał się na poszukiwanie rekina? — zapytał Mau.

— Tak. I to całkiem sporego, o ile sobie przypominam.

— Ale on mógł dziadka pożreć!

— Ach, całkiem nieźle posługuję się dzidą, a poza tym musiałem wiedzieć na pewno — wyjaśnił Nawi, uśmiechając się szeroko. — Wiesz, ktoś musiał zjeść pierwszą ostrygę. Ktoś spojrzał na połówkę muszli pełną gilów i się przełamał.

— Dlaczego nie wszyscy znają to zaklęcie?

Niezmienny uśmiech Nawiego nieco przyblakł.

— Widzisz, że jestem trochę inny, prawda? Kapłani za mną nie przepadają. Gdybym powiedział wszystkim i ktoś by zginął, znalazłbym się w bardzo trudnej sytuacji. Ktoś powinien jednak je znać, a ty jesteś chłopcem, który zadaje pytania. Ale nie korzystaj z tego słowa, dopóki nie umrę, zgoda? Albo oczywiście do chwili, gdy będzie ci groziło pożarcie przez rekina.

I tam, na skałach, gdy zachodzące słońce utworzyło czerwoną drogę przez morze, Mau poznał rekinowe zaklęcie.

— To sztuczka! — powiedział bez namysłu.

— Nie tak głośno — rzucił Nawi, oglądając się na brzeg. — Oczywiście, że to sztuczka. Zbudowanie kanu jest sztuczką. Rzucenie dzidą jest sztuczką. Życie jest sztuczką i masz tylko jedną szansę, by ją opanować. Teraz poznałeś jeszcze jedną. Jeśli któregoś dnia uratuje ci ona życie, złów wielką rybę i rzuć ją pierwszemu delfinowi, jakiego napotkasz. Przy odrobinie szczęścia to będę ja!

A teraz staruszek i jego chora noga byli jedynie wspomnieniem, tak jak wszyscy, których Mau znał przez całe swoje życie. Myśl ta tak go przytłoczyła, że aż chciał krzyknąć. Świat opustoszał.

Spojrzał na swoje dłonie. Zrobił sobie maczugę. Po co mu broń? Dlaczego czuje się dzięki niej lepiej? Musi przecież utrzymać się przy życiu. Tak! Gdyby zginął, Nacja przepadłaby razem z nim. Wyspa zostałaby wydana na pastwę czerwonych krabów i ptaków Praojców. Nie byłoby nikogo, kto mógłby powiedzieć, że ktoś tu kiedyś mieszkał.

Gdzieś wysoko rozległ się trzepot skrzydeł. Na trawiastym drzewie o pierzastej koronie siadł ptak Praojców. Mau wiedział o tym, chociaż niczego nie widział przez plątaninę pnączy; ptaki Praojców są tak niezdarne, że nie tyle lądują, ile spadają z łoskotem. Ptak przeskakiwał z miejsca na miejsce, wydając z siebie pełne niezadowolenia dźwięki nab-nab, a potem zabrzmiały znajome odgłosy wymiotów i na poszyciu lasu zastukotał deszczyk drobnych kości.

Drzewo zatrzęsło się, gdy ptak znowu wzbił się w powietrze. Przeleciał na odkryty teren, zauważył Mau, postanowił sprawdzić, czy ten nie zdradza oznak uśmiercenia, i siadł ciężko na gałęzi, której prawie nie było widać pod ciężarem pnączy dusicieli.

Przez chwilę chłopiec i ptak patrzyli na siebie.

Gałąź trzasnęła.

Ptak Praojców zaskrzeczał i odskoczył, nim przegniłagałąź uderzyła o ziemię, a potem zniknął wśród zarośli, łopocząc skrzydłami i skrzecząc w poczuciu urażonej dumy. Mau nie zwracał na niego uwagi. Wpatrywał się w obłok delikatnego żółtego pyłu, który wzbił się nad opadłą gałęzią. Był to pył, który powstawał, kiedy rozkład, termity i czas wydrążą martwą gałąź. A ta wisiała wysoko, poza zasięgiem wilgoci. Ten pył był drobny jak kwiatowy pyłek. Najlepszy do rozpalania ognia.

Mau chwycił największy kawał gałęzi, jaki zdołał unieść, zatkał obydwa końce liśćmi i ruszył zboczem w drogę powrotną.

Na polach znów ryły świnie, nie miał jednak czasu, żeby je stamtąd przegonić. Jeden pęd papierośli szybko pęka, pomyślał, i trzeba ich spleść pięć, żeby powstał naprawdę mocny sznur. Dobrze o tym wiedzieć i to prawda. Sęk w tym, że ja jestem jednym pędem.

Zatrzymał się. Schodził innym, bardziej stromym szlakiem prowadzącym do osa… do miejsca, gdzie kiedyś leżała osada. Tędy też przetoczyła się fala. Drzewa były połamane i wszystko śmierdziało wodorostami. Lecz z klifu po drugiej stronie zniszczonych drzew roztaczał się widok na niższy las…

Mau starannie schował bulwy i nadpróchniałą gałąź w trawie i zaczął się przeciskać przez plątaninę pnączy i gałęzi na skraj klifu. Można było dosyć łatwo z niego zejść i wspiąć się z powrotem. Robił to już wcześniej. Skałę porastało mnóstwo korzeni, pnączy i lian, a ziemia oraz stare ptasie gniazda stawały się domem dla każdego zbłąkanego nasiona, toteż urwisko przypominało raczej pionową łąkę, całą ukwieconą. Nie brakowało też papierośli. Jej nigdy nie brakowało. Uciął tyle pędów, żeby wystarczyło na pas do zawieszenia maczugi, cały czas szepcząc spóźnione podziękowania dla Kobiety Papierośli za jej niezawodne włosy.

Ześlizgnął się na skraj urwiska i odsunął pęk orchidei.

Wszędzie poniżej podnosiły się mgły, widział jednak ślad pozostawiony w lesie przez olbrzyma, białą bliznę długości jednej mili. Kończył się przy kępie figowców rosnących w najwyżej położonej części niższego lasu. Były potężne. Mau dobrze je znał. Z ich pni wyrastały ogromne korzenie, które wyglądały, jakby sięgały jądra świata. Zatrzymałyby wszystko, ale przez parę wodną i rozłożyste korony drzew chłopak nie widział, co takiego zatrzymały tym razem.

Usłyszał za to głos. Bardzo słaby, dochodził gdzieś z dołu. Brzmiało to troszeczkę — naprawdę „troszeczkę” — jak śpiew. Brzmiało mu to po prostu jak „na, na, na”.

Ale to był ludzki głos. Może należał do kolejnego spodniowca? Chociaż był trochę zbyt piskliwy. Czyżby kobieta spodniowców? A może duch. Teraz mógł się ich spodziewać wielu.

Minęło południe. Gdyby to był duch, byłby bardzo słaby. Mau był Nacją. Musiał coś przedsięwziąć.

Zaczął się opuszczać po klifie, co było dosyć łatwe nawet wtedy, gdy starał się nie hałasować, chociaż wszędzie dookoła fruwały ptaki. Zadrżał. Nie wiedział, z czego się robi woreczek odstraszający duchy. Tym zajmowały się kobiety.

Nadal było słychać „to, co brzmiało troszeczkę jak śpiew”. Może rzeczywiście był to jakiś duch. Ptaki podniosły taki rwetes, że każda żywa istota na pewno rzuciłaby wszystko i poszła zbadać, o co chodzi.

Jego stopy dotykały kruszących się kamieni i korzeni drzew, które stanowiły poszycie niższego lasu, i Mau poruszał się bezszelestnie między ociekającymi wilgocią drzewami.

— Na, na, na — stuk! — na, na, na — stuk!

Metaliczny dźwięk. Mau zacisnął dłonie na maczudze.

— Usłysz nas — stuk! — prosimy Cię, Boże. Ratuj tych — stuk! — których zabrać chce morze — brzęk! — a niech to!

Mau wyjrzał zza pnia potężnego figowca.

Było co oglądać.

Coś zostało wyrzucone przez morze, choć niebyło żywe.Było czymś w rodzaju olbrzymiego kanu unieruchomionego między pniami dwóch drzew i zasypanego szczątkami, które wyglądały na warte zbadania, ale nie teraz. Z wielkiej dziury z boku wyciekały kamienie. Ale to wszystko było tłem. Dużo bliżej chłopca, wpatrując się w niego z przerażeniem, stała dziewczyna — prawdopodobnie. Bo równie dobrze mogła być duchem; była bardzo blada.

I była też spodniowcem. Spodnie były białe i koronkowe jak pierzaste łapki ptaka Praojców, ale nosiła też coś w rodzaju spódnicy podwiniętej za pas. Jej włosy lśniły w słońcu. Płakała.

Próbowała też kopać w poszyciu leśnym czymś w rodzaju spłaszczonej na końcu dzidy, która połyskiwała metalem. Głupota; w tym miejscu ziemia to sama skała i korzenie, a obok wznosiła się niewielka sterta kamieni. Było tam jeszcze coś, dużego i zawiniętego. Może rzeczywiście kroczyłem śladami Locahy, pomyślał Mau, bo wiem, że jest tam trup. A ta dziewczyna-duch pokazała się w moich koszmarach.

Nie jestem sam.

Dziewczyna upuściła spłaszczoną dzidę i szybko chwyciła coś innego, coś, co teżpołyskiwało metalem.

— U-umiem się tym posługiwać — krzyknęła bardzo głośno. — Jeszcze jeden krok, a pociągnę za spust, nie żartuję! — Metalowy przedmiot kiwał się w jej dłoni. — Nie myśl sobie, że się ciebie boję! Wcale nie! Mogłam cię zabić wcześniej! To, że ulitowałam się nad tobą, nie znaczy, że możesz tu teraz przychodzić! Wkrótce będzie tu mój ojciec!

Słychać było, że jest przejęta. Odniósł wrażenie, że chce mu dać ten metalowy przedmiot, bo sposób, w jaki go trzymała i nim wymachiwała, wyraźnie wskazywał, że bardzo się go boi.

Wyciągnął po niego rękę, a wtedy krzyknęła, odwróciła głowę, coś zrobiło trzask, z jednego końca metalowego przedmiotu wydobyła się niewielka fontanna iskier, a drugim końcem wyleciała dość powoli kulka i wylądowała w błocie przed dziewczyną. Na stopach miała… coś, zauważył Mau z pełną grozy fascynacją; przypominały kształtem czarne strąki i nie miały palców.

Dziewczyna przyglądała mu się rozszerzonymi ze strachu oczami.

Mau delikatnie odebrał jej metalowy przedmiot, a ona cofnęła się i oparła plecami o bok kanu, jak gdyby to on był duchem.

Metal śmierdział czymś cierpkim i obrzydliwym, ale to nie było ważne. Iskrzył. Mau dobrze wiedział, jak wykorzystać iskry.

— Dziękuję za dar ognia — powiedział, po czym podniósł topór i czmychnął, nim dziewczyna-duch zdążyła zrobić z nim coś strasznego.


* * *

Mau siedział w kucki na zaśmieconej plaży, pochylony nad swoją pracą. Nadpróchniała gałąź to tylko początek. Przeczesał las w poszukiwaniu suchych gałązek i kawałków kory. Zawsze można było je znaleźć, nawet po ulewnym deszczu, i Mau starannie ułożył kilka stosów składających się ze wszystkiego — od trawy po całkiem grube gałęzie. Ułożył też niewielki kopczyk z kawałków pokruszonej i wysuszonej kory papierośli oraz nadpróchniałego drewna i teraz, nadzwyczaj ostrożnie, wziął do ręki sypacz iskier.

Jeśli pociągnąć za kawałek metalu na górze, aż szczęknie, a potem nacisnąć kawałek metalu u dołu, upewniwszy się — przynajmniej za drugim razem — że palce są odsunięte, coś w rodzaju metalowego pazura pociera ciemnym kamieniem po metalu i rodzą się iskry.

Spróbował raz jeszcze, trzymając sypacz iskier tuż nad stosem z nadpróchniałym drewnem, i wstrzymał oddech, gdy kilka iskier spadło na drobny pył, który od razu sczerniał w tych miejscach.

Chuchnął w kopczyk, osłaniając go dłońmi, i wzbiła się z niego cieniutka smużka dymu. Dmuchał miarowo i po chwili zatrzeszczał mały płomień.

To była najtrudniejsza część. Z największą starannością Mau dokładał do ognia, kusząc go trawą i korą, aż urósł do wystarczających rozmiarów, żeby przyjąć pierwszą gałązkę. Każdy ruch był przemyślany, bo ogień można wyjątkowo łatwo spłoszyć. Dopiero kiedy trzeszczał, syczał i sypał iskrami, Mau spróbował podłożyć pierwszą cienką gałąź i w jednym paskudnym momencie wydawało się, że płomienie się nią udławią, zaraz jednak buchnęły mocniej i już po chwili domagały się więcej. Paliwa nie brakowało. Wszędzie leżały połamane gałęzie. Zaciągał je do ognia i eksplodowały, gdy wysoka temperatura zagotowywała w nich wodę. Mau podrzucał drewno, tworząc stos, z którego iskry i para wodna szybowały w ciemność. Po plaży skakały i tańczyły cienie, toteż póki palił się ogień, istniało coś w rodzaju życia.

Po pewnym czasie Mau wykopał dołek na skraju ogniska, zasypał piaskiem bulwy szalejowca i dodał trochę żaru.

A potem się położył. Kiedy ostatni raz siedział przy ognisku tutaj, na rodzinnej wyspie? Wspomnienie przypłynęło, nim zdążył je powstrzymać. Był to jego ostatni dziecięcy posiłek, z całą rodziną, co tutaj oznaczało, że wcześniej czy później pojawili się niemal wszyscy. Był to jego „ostatni posiłek”, bo następnym razem miał się posilać na wyspie już jako mężczyzna, który nie mieszka w chacie dla chłopców, lecz w domu nieżonatych mężczyzn. Nie zjadł wtedy zbyt wiele, za bardzo był rozemocjonowany. Za bardzo też się bał, bo docierało do niego właśnie, że tutaj nie chodzi tylko o niego, ale o całą jego rodzinę. Jeśli wróci gotów na tatuaż mężczyzny i — rzecz jasna — ten interes z nożem, podczas którego nie wolno krzyknąć — wówczas dla nich to też będzie triumf. Będzie to znaczyło, że wychowali go we właściwy sposób i nauczyli właściwych rzeczy.

Ogień trzaskał, posyłał w ciemność iskry i dym i wtedy zobaczył ich w świetle ogniska, jak mu się przyglądają, jak się uśmiechają. Zamknął oczy i próbował wypchnąć w mrok te poruszające wspomnienia.

Czy puścił kogoś z nich w mroczną toń, kiedy kroczył śladami Locahy? Może. Nic jednak nie pozostało mu w pamięci. Leżał skulony w szarym ciele Locahy-Mau, gdy druga jego część krążyła w tę i z powrotem, robiąc to, co zrobić należało, pozwalając zmarłym zamienić się w delfiny, żeby nie stali się pożywieniem dla świń. Powinien był odśpiewać pieśń pogrzebową, ale nie nauczono go słów, zamiast tegowięc prostował kończyny zmarłych jak najstaranniej. Może widział twarze, ale ta jego część też umarła. Próbował sobie przypomnieć twarz matki, ale widział tylko ciemną wodę. Słyszał natomiast jej głos, jak śpiewa pieśń o bogu Ognia i o tym, jak Kobieta Papierośli, zmęczona tym, że bóg ciągle ugania się za jej córkami, przywiązała mu zwojami pędów ręce do boków… młodsza siostra śmiała się z tej historii i biegała za nim ze zwojami papierośli… Ale przez jego umysł przetoczyła się fala i ucieszył się, gdy zmyła to żywe wspomnienie.

Czuł w sobie pustkę, ciemniejszą i głębszą niż mroczna toń. Wszystko przepadło. Nic nie było tam, gdzie być powinno. Tkwił na tym odludnym brzegu i do głowy przychodziły mu tylko niemądre pytania, jakie zadają dzieci… Dlaczego wszystko się kończy? Jak się wszystko zaczyna? Dlaczego dobrzy ludzie umierają? Czym zajmują się bogowie?

I było mu ciężko, bo jedną z rzeczy, których nie wolno mężczyźnie, jest zadawanie niemądrych pytań.

I wtedy mały niebieski krab pustelnik opuścił swoją skorupę i pomknął po piasku, szukając nowej, ale nigdzie jej nie było. Ze wszystkich stron ciągnął się jałowy piasek, krab mógł więc tylko biec…

Otworzył oczy. Teraz jest tylko on i dziewczyna-duch. Czy była prawdziwa? Czy onjest prawdziwy? Czy to niemądre pytanie?

Spod piasku zaczął się sączyć zapach bulw. Żołądek zasugerował Mau, że przynajmniej one mogą być prawdziwe, i poparzył sobie palce, odkopując je. Jedną chciał zachować na następny dzień. Drugą rozerwał i wcisnął twarz w jej puszysty, chrupiący, gorący, smakowity miąższ, po czym zasnął z pełną buzią przy tańczących wokół ogniska cieniach.

Загрузка...