Rozdział 7 W poszukiwaniu Bogów

Siąpił deszcz, wypełniając powietrze szelestem. Kolejne trzy kanu, pomyślał Mau, wpatrując się w mrok. Wszystkie trzy naraz, płynące z łagodnym wiatrem. Mieli teraz dwoje maluchów i kolejne w drodze, jedną dziewczynkę, jednego chłopca, jedenaście kobiet, łącznie z dziewczyną-duchem, i ośmiu mężczyzn, nie wliczając Mau, który nie miał duszy. I trzy psy.

Tęsknił za psami. Psy wnosiły coś, co nie udawało się nawet ludziom, a jeden z psiaków siedział teraz u jego stóp, w ciemności, w siąpiącym deszczu. Nie przeszkadzał mu deszcz ani nie obchodziło go, co się może czaić na niewidocznym morzu, bo Mau był ciepłym ciałem poruszającym się w śpiącym świecie i w każdym momencie mógł zrobić coś, na co trzeba by zareagować bieganiem i szczekaniem. Od czasu do czasu psiak zadzierał łeb i patrzył na chłopca z uwielbieniem, wydając mlaszczący odgłos, który prawdopodobnie oznaczał: „Dla ciebie wszystko, szefie!”

Ponad dwadzieścia osób, pomyślał Mau, gdy deszcz skapywał mu z brody jak łzy. Za mało, jeśli zjawią się Najeźdźcy. Za mało, żeby walczyć, i za dużo, żeby się ukryć. A na pewno wystarczy na kilka sutych obiadów dla amatorów ludzkiego mięsa…

Nikt nie widział Najeźdźców. Przenosili się z wyspy na wyspę, jak mawiano, ale to była zawsze tylko pogłoska. Z drugiej strony, jeśli ktoś widział Najeźdźców, oni widzieli też jego…

W powietrzu pojawiła się teraz lekka szarość, jeszcze nie światło, ale jego duch. Niedługo się rozjaśni, wzejdzie słońce i może horyzont będzie czernić się od łodzi, a może nie.

W pamięci Mau tkwiło jedno radosne wspomnienie. Była w nim dziewczyna-duch, wyglądająca głupio w spódniczce z trawy, i był on, wyglądający jeszcze bardziej głupio w spodniach, i wszyscy się śmiali, nawet Nieznajoma, i wszystko było… takie jak trzeba.

Potem pojawili się ci wszyscy nowi, snujący się, zmartwieni, chorzyi głodni. Niektórzy nie wiedzieli nawet, dokąd trafił, a wszyscy byli przerażeni.

Według Praojców byli hałastrą. Byli ludźmi, których nie połknęła wielka fala. Dlaczego? Nawet oni tego nie wiedzieli Może trzymali się drzewa, gdy innych porwała woda, albo znaleźli się wyżej, albo na morzu tak jak Mau.

Ci na wodzie wrócili do ludzi i osad, których już nie było, zabrali, co udało im się wygrzebać, i wypłynęli dalej w poszukiwaniu innych. Płynęli z prądem, łączyli się na morzu i stali się czymś w rodzaju pływającej wioski — ale dzieci bez rodziców, rodzice bez dzieci, żony bez mężów, ludzie bez tych wszystkich rzeczy wokół siebie, które im podpowiadały, kim są. Wielka fala wstrząsnęła światem i zostały tylko roztrzaskane fragmenty. Takich ludzi mogły być na morzu setki.

I jeszcze… skąd się wzięły pogłoski o Najeźdźcach? Z krzyku innych uciekinierów pędzących z takim zapamiętaniem, że nie mogli się zatrzymać? Ze snu starej kobiety? Z widoku trupa unoszącego się na wodzie? Czy miało to jakieś znaczenie, gdy przerażeni rozbitkowie wypływali na czymś, co nie szło na dno, z resztkami jedzenia i słonawą wodą?

I tak nadeszła druga fala, zatapiając ludzi w ich własnym strachu.

W końcu dostrzegli dym. Prawie wszyscy znali Nację. Wyspę z kamienia! Nie mogło jej zmyć! Miała najwspanialsze kotwice bogów na świecie!

A kogo zastali? Zbieraninę wcale nie lepszą od nich samych, jednego starego kapłana, dziwną dziewczynę-ducha i wodza, który nie był ani chłopcem, ani mężczyzną, nie miał duszy i mógł być demonem.

Dziękuję ci, Atabo, pomyślał Mau. Kiedy ludzie nie są pewni, kim jesteś, nie wiedzą, czego się można po tobie spodziewać. Nowo przybyli czuli się zakłopotani, mając do czynienia z wodzem, który nie jest mężczyzną, ale wzmianka o demonie zyskała mu szacunek.

Wcześniej marzył o wyspie znowu pełnej ludzi, ale w jego marzeniach byli to ludzie, którzy tam kiedyś mieszkali. Ci nowi byli obcy. Nie znali pieśni tej wyspy, nie mieli jej we krwi. Czuli się zagubieni i chcieli swoich bogów.

Rozmawiali o tym wczoraj. Ktoś zapytał Mau, czy jest pewien, że kotwica Wody znajdowała się w odpowiednim miejscu przed nadejściem wielkiej fali. Musiał się dobrze zastanowić, zachowując kamienny wyraz twarzy. Kotwice bogów widział chyba niemal każdego dnia, odkąd pamiętał. Czy wszystkie trzy znajdowały się na miejscu, kiedy wypływał na Wyspę Chłopców? Musiałby zauważyć, gdyby którejś zabrakło. To puste miejsce byłoby jak krzyk!

Tak, odpowiedział, wszystkie były na miejscu. A potem kobieta o szarej twarzy zapytała:

— Ale człowiek byłby w stanie przenieść taką kotwicę?

I wtedy zrozumiał, do czego zmierzają. Gdyby ktoś przetoczył kamień do wody, czy to nie spowodowałoby nadejścia wielkiej fali? To przecież by wszystko wyjaśniło, prawda? Znalazłby się powód, prawda?

Rozejrzał się po wymizerowanych twarzach, wszyscy chcieli, żeby powiedział „tak”. Powiedz tak, Mau, i zdradź ojca, wujów, swój lud po to tylko, żeby ci ludzie mieli powód.

W jego głowie Praojcowie grzmieli w gniewie, aż myślał, że z uszu popłynie mu krew. Kim byli ci żebracy z małych piaszczystych wysepek, żeby się tu zjawiać i ich obrażać? Sprawili, że krew w jego żyłach zaśpiewała wojenne pieśni, i Mau musiał wesprzeć się na dzidzie, żeby jej nie podnieść.

Nie odwrócił jednak oczu od szarej kobiety. Nie pamiętał, jak się nazywa. Straciła dzieci i męża, to wiedział. Kroczyła śladami Locahy. Zobaczył to w jej oczach i utrzymał nerwy na wodzy.

Bogowie cię zawiedli. Nie było ich, kiedy ich potrzebowałaś. I tyle, to wszystko. Oddawać im teraz cześć to jak klękać przed zbójami i mordercami.

Te słowa chciał wypowiedzieć, ale czując na sobie jej wzrok, wolałby raczej odgryźć sobie język, niż to zrobić. Byłyby prawdziwe, wiedział o tym, ale tu i teraz nie miało to żadnego znaczenia. Rozejrzał się po zatroskanych twarzach, wciąż czekających na odpowiedź, i przypomniał sobie, jak bardzo wstrząśnięty i urażony był wcześniej Pilu. Myśl mogła działać jak dzida. Nie rzuca się dzidą we wdowę, w sierotę, w pogrążonych w żałobie…

— Jutro — oznajmił — sprowadzę kotwicę Wody.

Ludzie rozluźnili się i spoglądali po sobie z satysfakcją. Może nie z triumfem, ale świat zachybotał troszeczkę i znalazł się teraz znowu tam, gdzie powinien.

I teraz było już „jutro”, gdzieś poza szeleszczącym deszczem.

Ściągnę wszystkie trzy kamienie, pomyślał. I co potem? Nic! Świat jest już inny! Ale oni złowią ryby, żeby położyć je na kamieniach, i będą się płaszczyć!

Światło prześwitywało powoli przez deszcz i coś kazało mu się odwrócić.

Kilka kroków dalej stała jakaś postać. Miała dużą głowę, która, kiedy się nad tym zastanowił, wyglądała raczej jak potężny dziób. I odgłos padającego deszczu zmienił się nieco — nie było to już plaskanie, a stukot.

Krążyły historie o demonach. Zjawiały się w przeróżnych kształtach; mogły przybrać postać człowieka, zwierzęcia lub czegoś pomiędzy, ale…

…demonów nie ma. Niemożliwe, żeby istniały. Skoro nie ma bogów, w takim razie demonów też, a więc to, co tam stało w deszczu, nie było stworem z dziobem większym od ludzkiej głowy, który mógłby spokojnie przeciąć Mau na pół. Nie mógł istnieć i on musiał to udowodnić. Wydawało się jednak, że podbiegnięcie i krzyknięcie do niego nie byłoby najrozsądniejszym posunięciem…

Przecież mam mózg, prawda? — pomyślał. Udowodnię, że to nie potwór.

Wiatr zawiał lekko i istota załopotała skrzydłem.

Uch… pamiętaj o skrzynce z narzędziami. Spodniowcy nie wyróżniali się niczym szczególnym. Po prostu im się poszczęściło. Pilu powiedział, że pochodzą z miejsca, gdzie czasami robi się tak zimno, że z nieba spadają zmarznięte pióra, jak grad, który czasem pada podczas burzy, ale bardziej puszysty, musieli więc wynaleźć spodnie, żeby im nie zamarzły siusiorki, i wielkie kanu, żeby odnaleźć miejsca, gdzie woda nigdy nie twardnieje. Musieli wynaleźć nowe sposoby myślenia: nową skrzynkę z narzędziami.

To nie demon. Sprawdźmy, co to jest.

Przyjrzał się. Stopy wyglądały na ludzkie. I pomyślał, że to łopotanie wcale nie wygląda jak ruch skrzydła; jeśli się dobrze przyjrzeć, bardziej to przypomina sukno powiewające na wietrze. Jedynym demonem był jego strach.

Istota wydała pieszczotliwy dźwięk. Było to tak mało demoniczne, że Mau podbiegł do niej, rozbryzgując błoto, i ujrzał kogoś, kto owinął się w brezent ze Słodkiej Judy, tak sztywny, że tworzył coś w rodzaju kaptura.

To była Nieznajoma, tuląca dziecko pod tą osłoną, gdy dookoła nich spływał strumieniami deszcz. Posłała mu ten swój udręczony słaby uśmiech.

Jak długo tam stała? Pojawiła się, zanim zaczęło się rozwidniać, tego był pewien. Co tu robiła? A jeśli już o tym mowa, to co on tu robi? Wydawało mu się, że tak po prostu trzeba. Ktoś musi strzec wyspy. Może ona też tak myślała.

Deszcz ustawał i widział już morze. Za chwilę…

— Pokaż gacie! Roberts znowu się schlał!

…obudzi się papuga.

Pilu wyjaśnił mu, że ten okrzyk oznacza: „Pokaż swoje krótkie spodenki”. Może był to znak rozpoznawczy spodniowców.

On też miał teraz krótkie spodenki. Odciął nogawki przy kolanach i z tego materiału uszył więcej tego, co czyniło spodnie naprawdę interesującym wynalazkiem, czyli kieszenie. Można było w nich trzymać tyle różnych rzeczy.

Nieznajoma wróciła już na plażę, gdzie dało się słyszeć głosy budzących się ludzi.

Zrób to teraz. Daj im bogów…

Wyskoczył z półspodni z ich jakże pożytecznymi kieszeniami, wbiegł do wody i zanurkował w lagunie.

Niedługo miał się zacząć przypływ, ale woda wokół wyrwy była spokojna. Wielka fala naprawdę się tędy przebiła; za prześwitem widział głęboką niebieską toń.

Pod nim lśniła kotwica Wody, pośrodku wyrwy. Leżała głębiej niż pozostałe i dalej od brzegu. Wyciągnięcie jej mogło potrwać strasznie długo. Lepiej więc zacząć od razu.

Zanurkował, otoczył ramionami kamienną bryłę i pociągnął z całych sił. Ani drgnęła.

Mau odsunął wodorosty. Biały kamień był zablokowany przez fragment rafy. Mau spróbował ją też usunąć.

Jakieś pięć sekund później jego głowa przebiła taflę wody i zaczął płynąć, powoli, w zamyśleniu, do brzegu. Odnalazł Arabę, który metalowym młotkiem ze skrzynki na narzędzia rozdrabniał kawał solonej wołowiny. Prawie wszyscy sobie z nią radzili oprócz kapłana, który miał za mało zębów i często nie mógł znaleźć nikogo, kto byłby gotów go wyręczyć w przeżuwaniu. Mau usiadł i w milczeniu obserwował starca.

— Przyszedłeś tu, żeby śmiać się ze mnie i z mojego zniedołężnienia, mały demonie? — zapytał Ataba, podnosząc wzrok.

— Nie.

— W takim razie mógłbyś mieć na tyle poczucia przyzwoitości, żeby postukać tym młotkiem za mnie.

Mau tak też uczynił. Nie było lekko. Młotek odskakiwał od mięsa. Można było z niego zrobić tarczę.

— Coś cię gryzie, mały demonie? — zwrócił się do niego po chwili kapłan. — Od co najmniej dziesięciu minut ani razu nie znieważyłeś bogów.

— Potrzebuję rady, starcze — rzekł Mau. — Chodzi właśnie o bogów.

— Tak? Dzisiaj w nich wierzysz? Przyglądałem ci się wczoraj wieczorem; przekonałeś się, że wiara to skomplikowana sprawa, co?

— Jest trzech bogów, tak?

— Zgadza się.

— Nie czterech aby?

— Niektórzy twierdzą, że Imo jest czwartym bogiem, lecz on jest wszystkim, w czym istniejemy my, oni, a nawet ty.

— Imo nie ma kotwicy?

— Imo jest, a skoro tak, jest wszędzie. Skoro jest wszędzie, nie ma go w jakimś konkretnym miejscu. Cały wszechświat jest jego kotwicą.

— A co z gwiazdą Atindi, która zawsze jest blisko słońca?

— Jest synem księżyca. To akurat chyba wiesz?

— Nie ma kotwicy?

— Nie ma — potwierdził Ataba. — To tylko glina, która została po stworzeniu świata przez Imo.

— A czerwona gwiazda zwana Ogniskiem Imo?

Ataba przyjrzał się mu podejrzliwie.

— Chłopcze, wiesz przecież, że tam właśnie Imo wypiekał glinę, z której stworzył świat!

— I bogowie zamieszkują niebo, ale są blisko swoich kotwic?

— Nie zgrywaj cwaniaka. Znasz odpowiedź. Bogowie są wszędzie, ale w pewnych miejscach ich obecność może być silniejsza. Co to jest? Chcesz mnie złapać w jakąś pułapkę?

— Nie. Chcę tylko zrozumieć. Żadna inna wyspa nie ma kotwic bogów z białego kamienia, prawda?

— Prawda! — warknął Ataba. — A ty robisz wszystko, żebym powiedział coś nie tak! — Rozejrzał się dookoła podejrzliwie na wypadek, gdyby gdzieś czaiła się herezja.

— A udało mi się?

— Nie, mały demonie! To, co ci powiedziałem, jest prawdziwe i słuszne!

Mau przestał rozdrabniać mięso, ale wciąż trzymał młotek.

— Znalazłem jeszcze jedną kotwicę bogów. I to nie jest ta od boga Wody. A to znaczy, że znalazłem nowego boga, starcze… i wydaje mi się, że jest spodniowcem.


* * *

Ostatecznie skorzystali z jednego z większych kanu.

Milo, Mau i Pilu nurkowali na zmianę z młotkiem i stalowym dłutem z okrętowej skrzynki i ociosywali rafę, która trzymała w swym uścisku białą bryłę.

Mau przytrzymywał się łodzi, żeby odzyskać oddech, kiedy po drugiej stronie wynurzył się Pilu.

— Nie wiem, czy to dobrze czy źle — rzekł, spoglądając nerwowo w stronę skulonej postaci Ataby na rufie — ale niżej jest jeszcze jeden, za tym pierwszym.

— Jesteś pewien?

— Sam się przekonaj. Zresztą i tak teraz twoja kolej. Ale uważaj, przypływ jest naprawdę silny.

Rzeczywiście. Schodząc coraz niżej, Mau musiał zmagać się z napierającym pływem. Gdy dotarł na miejsce, Miło rzucił młotek z dłutem i minął go, płynąc do góry. Wydawało się, że męczą się z tym od kilku godzin. Było ciężko; pod wodą młotek nie sprawdzał się już tak dobrze.

Leżał tam kamień, do którego Mau wcześniej zanurkował. Wyglądało na to, że wyswobodzili go już z rafy, ale w miejscu, gdzie koral został usunięty, widać było róg następnej kostki z charakterystycznego białego kamienia. Co to wszystko znaczy? Na pewno nie więcej bogów, pomyślał; ci, których mamy, przysporzyli nam dość kłopotów.

Przesunął palcami po kształtach wyrytych na pierwszym z nowych kamieni. Przypominały przyrząd ze skrzynki spodniowców, ten, który trzymał w ręku, i zastanawiał się, do czego służy, dopóki Pilu mu tego nie wyjaśnił. Ale przecież tutaj nie było spodniowców, nawet kiedy jego dziadek był dzieckiem, wiedział o tym. A koral był bardzo stary. Mimo to jedna z tych kanciastych brył tkwiła w skale jak perła w ostrydze. Nigdy by jej nie odnalazł, gdyby fala nie roztrzaskała rafy.

Usłyszał nad sobą plusk, po czym czyjaś ręka wyciągnęła się i wyrwała mu młotek. Spojrzał do góry i ujrzał rysy wściekłego Ataby w chwili, gdy starzec uderzył młotkiem w kamień. Kapłan krzyknął coś i do góry uleciały bąbelki powietrza. Mau usiłował odebrać mu młotek i otrzymał zdumiewająco silnego kopniaka w klatkę piersiową. Nie pozostało mu nic innego, jak wypłynąć na powierzchnię z resztkami powietrza w płucach.

— Co się stało? — zapytał Pilu.

Mau przywarł do burty, dysząc chrapliwie. Stary głupiec! Dlaczego to zrobił?

— Wszystko w porządku? Co on wyprawia? W końcu postanowił nam pomóc? — pytał Pilu z wesołością kogoś, kto nie wie jeszcze, co się dzieje.

Mau pokręcił głową i znowu zanurkował.

Starzec nadal jak szalony okładał kamienie młotkiem i chłopcu przyszło do głowy, że nie musi się narażać na następnego kopniaka. Wystarczy, że poczeka. Ataba potrzebował powietrza, jak wszyscy inni, a ile mogło się go pomieścić w tej chuderlawej piersi?

Więcej, niż się spodziewał.

Ataba walił zajadle młotkiem, jak gdyby zamierzał spędzić tam cały dzień… Wtem nastąpiła eksplozja bąbelków, gdy uszły z niego ostatnie resztki powietrza. Było to cośprzerażającego, a także szalonego. Jakież niebezpieczeństwo kryło się w kamieniu, skoro ten stary głupiec wyciskał z siebie ostatni dech, żeby go rozbić?

Mau popłynął pod prąd nadchodzącego przypływu, chwycił ciało starca i wydobył na powierzchnię, niemal ciskając Atabę w ramiona braci. Kanu się zakołysało.

— Trzeba upuścić z niego wodę! — zawołał. — Nie chcę, żeby umarł! Jak będzie martwy, nie będę mógł na niego krzyczeć!

Milo już odwrócił Atabę do góry nogami i klepał go po plecach. Wyciekło z niego sporo wody, a w ślad za nią pojawił się kaszel. Starzec kasłał cały czas, gdy Milo opuścił go na dno kanu.

— Próbował rozbić nowe kamienie — poinformował Mau.

— Przecież wyglądają jak kotwice bogów — zdziwił się Milo.

— Rzeczywiście — przyznał Mau. Naprawdę. Cokolwiek się myślało o bogach i ich kamieniach, te wyglądały jak kotwice bogów.

Milo wskazał na pojękującego Atabę.

— A on jest kapłanem — rzekł. Milo był zwolennikiem stawiania sprawy jasno. — I próbował zniszczyć te kamienie?

— Tak — odpowiedział Mau. Nie było co do tego wątpliwości. Kapłan, a próbował zniszczyć kamienie bogów.

Milo spojrzał na niego.

— Dziwne — stwierdził.

— Na jednym z tych kamieni jest wyryty cyrkiel — wtrącił pogodnie Pilu. — Spodniowcy używają godo pomiaru odległości na mapach.

— To nic nie znaczy — powiedział Milo. — Bogowie są starsi od spodniowców i mogą wyryć na kamieniach, co im się podoba… Hej!

Ataba znowu wyskoczył za burtę. Mau widział, jak pod wodą nikną jego stopy.

— Właśnie ten kamień z cyrklem próbował rozbić! — jęknął chłopak i zanurkował.

Woda przelewała się teraz przez szczelinę w rafie. Pochwyciła Mau, gdy płynął za chudą postacią, próbowała się z nim zabawić, rzucić go na postrzępiony koral.

Kapłana już miała. Usiłował zejść niżej ku kamiennym blokom, ale pędząca woda porwała go,uderzyła nim o rafę i choć się opierał, obracała kapłanem, gdy za nim rozkwitała cienka smuga krwi.

Nigdy nie walcz z przypływem! Zawsze jest silniejszy od ciebie! Czy ten stary głupiec o tym nie wie?

Mau popłynął za nim, wyginając ciało jak ryba, wykorzystując całą swoją energię, żeby pozostać jak najdalej odkrawędzi wyrwy. Przed nim Ataba wypłynął na powierzchnię, próbował znaleźćoparcie dla dłoni, ale wciągnęło go z powrotem w pianę.

Mau wynurzył się, żeby zaczerpnąć powietrza, i popłynął dalej…

Krew w wodzie, Mau, powiedział Locaha, płynąc obok. A za rafą pojawią się rekiny. Co teraz, mały krabie pustelniku?

Nie dzieje się! — pomyślał Mau i próbował płynąć szybciej.

Mały demon, tak cię nazywa. Do ciebie się uśmiecha, a za twoimi plecami mówi, że jesteś szalony. Cóż on dla ciebie znaczy?

Mau starał się o niczym nie myśleć. Kątem oka dostrzegał szary cień, który z łatwością za nim nadążał.

Tutaj nie ma dla ciebie skorupy, mały krabie pustelniku. Przed tobą otwarte morze.

Rzeczy się dzieją albo i nie, pomyślał Mau i poczuł, jak pod nim otwierają się głębiny. Przez fale nad nim prześwitywało niebieskawo słońce, pod nim zaś zieleń przechodziła w czerń. I w tym świetle wisiał Ataba, bez ruchu. Krew rozsnuwała się wokół niego jak dym z wolnego ognia.

Przez słońce przemknął cień i nad nimi przesunął się szary kształt.

To było kanu. Gdy Mau chwycił kapłana, rozległ się plusk i z chmury bąbelków wypłynął Pilu. Wskazywał coś gorączkowo.

Mau odwrócił się i zobaczył rekina, który już krążył wokół nich. Był to niewielki żarłacz, chociaż kiedy w wodzie pojawia się krew, żaden rekin nie jest za mały, a ten tutaj zdawał się wypełniać cały świat Mau.

Pchnął starca w stronę Pilu, bez przerwy skupiając uwagę na rekinie, wpatrując się w jego szalone, ruchliwe oko, kiedy przepływał obok. Wykonał kilka gwałtownych ruchów, żeby utrzymać na sobie jego uwagę, i nie przestał się rzucać w wodzie, dopóki nie poczuł za sobą kołysania kanu, gdy po raz drugi wciągnięto do niego Atabę.

Mau wiedział, że rekin zawróci i go zaatakuje. I…

…nagle straciło to znaczenie. To był świat, cały świat, ta pogrążona w ciszy niebieska kula łagodnego światła, rekin i Mau, bez noża. Mała kula przestrzeni, w której czas nie istnieje.

Zaczął płynąć ostrożnie w stronę ryby, co najwyraźniej ją zaniepokoiło.

Myśli przychodziły powoli i spokojnie, bez strachu. Pilu i Ataba do tej pory już się wynurzyli, nic innego się nie liczyło.

Kiedy podpływa do ciebie rekin, już nie żyjesz, powiedział kiedyś stary Nawi, a skoro już się nie żyje, można spróbować wszystkiego…

Wypłynął łagodnie na powierzchnię i połknął haust powietrza. Kiedy znowu się zanurzył, rekin już zawrócił i pędził w jego stronę, prując wodę.

Zaraz… Mau kroczył przez wodę delikatnie, gdy rekin się zbliżał, szary jak Locaha. Miał tylko jedną szansę. W każdej chwili mogły się zjawić kolejne rekiny, lecz na tej świetlnej arenie chwile mijały bardzo wolno.

Zbliżał się…

Zaraz… Nie dzieje się, powiedział do siebie Mau, po czym z krzykiem wyrzucił z płuc całe powietrze.

Rekin zawrócił, jak gdyby uderzył w skałę, Mau jednak nie czekał na jego powrót. Obrócił się i popłynął w stronę kanu najszybciej, jak się dało, próbując osiągnąć maksimum prędkości przy minimum hałasu. Bracia wciągnęli go na pokład, gdy rekin przepływał pod nimi.

— Odstraszyłeś go! — nie mógł się nadziwić Pilu, podnosząc chłopca. — Krzyknąłeś, a on się odwrócił i zwiał!

Bo stary Nawi miał rację, pomyślał Mau. Rekiny nie lubią hałasu, który pod wodą brzmi jeszcze głośniej; nieważne, cosię krzyczy, pod warunkiem że krzyczy się głośno!

Pewnie nie byłby to dobry pomysł, gdyby rekin był naprawdę głodny, ale udało się. Skoro żyje, nie liczy się nic więcej.

Ma im powiedzieć? Nawet Milo spoglądał na niego z respektem. Nie do końca umiejąc ubrać to w słowa, czuł, że w tej chwili nie zaszkodzi mu pobyć tajemniczym i odrobinę niebezpiecznym. I nie dowiedzą się, że w drodze powrotnej do łodzi zsikał się, co na rekiny działa tak samo jak krew w wodzie, mało jednak prawdopodobne, by ten rekin komukolwiek wygadał. Mau rozejrzał się, jakby się spodziewał, że ujrzy delfina czekającego na rybę — i coś takiego wydawałoby się czymś… właściwym. Ale żadnego delfina nie było.

— Przestraszył się mnie — powiedział. — Może przestraszył się demona.

— Jej! — zawołał Pilu.

— Przypomnijcie mi, jak wrócimy, że jestem winien rybę Nawiemu — poprosił i spojrzał na drugi koniec kanu, gdzie leżał bezwładnie Ataba. — Co z nim?

— Potłukł się na rafie, ale wyżyje — stwierdził Milo. Rzucił Mau pytające spojrzenie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Chyba że masz cośprzeciwko temu”. Tymczasem zapytał: — Hm… a kto to jest Nawi? Jakiś nowy bóg?

— Nie. To ktoś lepszy niż bóg. Dobry człowiek.

Mau zrobiło się teraz zimno. W tej niebieskiej kuli było mu tak ciepło. Chciał zadygotać, ale wolał, żeby tego nie widzieli. Chciał się położyć, ale nie było na to czasu. Musiał wrócić, musiał się dowie…

— Praojcowie? — wymamrotał pod nosem. — Powiedzcie mi, corobić! Nie znam pieśni, nie znam zaklęć, ale ten jeden raz mi pomóżcie! Potrzebuję mapy świata!

Odpowiedź nie nadeszła. Może byli po prostu zmęczeni, ale bardziej niż on zmęczeni być nie mogli. Zresztą jak bardzo można się zmęczyć byciem martwym? Przynajmniej można sobie leżeć.

— Mau? — za jego plecami zagrzmiał głos Milo. — Co tu się dzieje? Dlaczego kapłan chciał roztrzaskać święte kamienie?

Nie był to odpowiedni moment na słowa „Nie wiem”. Bracia mieli błagalne, wygłodniałe spojrzenia, jak psy czekające na posiłek. Chcieli odpowiedzi. Byłoby miło, gdyby odpowiedź była prawdziwa, ale jeśli nie mogła taka być, musiała wystarczyć jakakolwiek, żeby się nie martwić… i wtedy go oświeciło.

Tym są bogowie! Odpowiedzią, która musi wystarczyć! Bo jest jedzenie, które trzeba schwytać, dzieci, które trzeba urodzić, życie, które trzeba przeżyć, nie ma więc czasu na wielkie, skomplikowane, niepokojące odpowiedzi! Prosimy o proste odpowiedzi, byśmy nie musieli myśleć, bo jeśli zaczniemy myśleć, możemy znaleźć odpowiedzi, które nie pasują do takiego świata, jakim chcielibyśmy, żeby był.

Więc co mogę teraz powiedzieć?

— Chyba myśli, że te kamienie nie są tak naprawdę święte — udało mu się wybrnąć.

— Z powodu tego wyrytego cyrkla, tak? — zapytał Pilu. — Próbował go zniszczyć! Wie, że masz rację. To dzieło spodniowców!

— Tkwiły w rafie — wtrącił Milo. — Rafa jest stara. Spodniowcy to coś nowego.

Mau zauważył, że Ataba się poruszył. Podszedł do niego i usiadł obok, gdy bracia obrócili kanu i wprowadzili je do laguny przez wyrwę. Na plaży zebrali się ludzie i obserwowali, co się dzieje.

Kiedy bracia byli zajęci wiosłowaniem, Mau się pochylił.

— Kto stworzył kotwice bogów, Atabo? — wyszeptał. — Wiem, że mnie słyszysz.

Kapłan otworzył jedno oko.

— Nie będziesz mnie przepytywał, mały demonie!

— Uratowałem panu życie!

— To już sfatygowane i stare życie, nie warto go ratować — rzekł Ataba, siadając. — Nie zamierzam ci dziękować.

— Rzeczywiście, sfatygowane i zalatujące piwem, musicie mi się jednak odpłacić, w przeciwnym razie należy do mnie. Może pan je wykupić, ale to ja ustalam cenę!

Ataba miał wściekłą minę. Męczył się, jak gdyby gotowano go żywcem w złości i żalu, znał jednak tę zasadę równie dobrze jak wszyscy inni.

— No dobra! — burknął. — Czego chcesz, mały demonie?

— Prawdy — odparł Mau.

Kapłan wymierzył w niego palec.

— O nie! Chcesz specjalnej prawdy. Chcesz takiej prawdy, jaka tobie się spodoba. Chcesz, żeby to była milusia prawda, która pasuje do tego, w co już wierzysz! Ale ja powiem ci prawdę, która ci się nie spodoba. Ludzie chcą bogów, mały demonie. Chcą świętych miejsc, cokolwiek byś powiedział.

Mau zastanawiał się, czy kapłan czyta w jego myślach. Potrzebowałby dobrego wzroku, bo umysł Mau przysłaniały różowe chmury zmęczenia, jak gdyby śnił. Sen zawsze domagał się zapłaty; jeśli zaniedbuje się spanie przez wiele dni, sen wcześniej czy później zgłosi się z wyciągniętą ręką.

— Czy to bogowie ryli w białych kamieniach? — zapytał. Mówił trochę bełkotliwie.

— Tak!

— To kłamstwo — zaoponował Mau. — Na kamieniach wyryto znaki narzędziami spodniowców. Bogowie chyba nie potrzebują narzędzi.

— Ludzie są ich narzędziami, chłopcze. Myślą o wyryciu tych znaków natchnęli umysły naszych przodków!

— A inne kamienie?

— Nie tylko bogowie mogą się dostać do umysłów, chłopcze, o czym powinieneś wiedzieć!

— Myślisz, że to demony? — zapytał Mau. — Kamienie demonów?

— Tam, gdzie można znaleźć bogów, są i demony.

— Możliwe, że to prawda — stwierdził Mau. Usłyszał za sobą prychnięcie Milo.

— Tylko tacy jak ja mogą wyrokować, co jest prawdą! — zawołał Ataba.

— Przestańcie, starcze — rzekł Mau najłagodniej, jak umiał. — Zapytam was raz jeszcze i jeśli uznam, że kłamiecie, pozwolę bogom zdmuchnąć waszą duszę w przepaść nad skrajem świata.

— Ha! Ale przecież nie wierzysz w bogów, mały demonie! A może jednak? Czy ty siebie słyszysz, chłopcze? Bo ja cię słyszę. Krzyczysz, tupiesz, wrzeszczysz, że nie ma bogów, a potem wygrażasz pięścią w stronę nieba i piętnujesz ich za nieistnienie! Potrzebujesz ich, żeby płomienie twojego zaprzaństwa ogrzewały cię w przekonaniu o własnej słuszności! To nie jest myślenie, to tylko zranione dziecko krzyczy w bólu!

Wyraz twarzy Mau nie zmienił się, czuł jednak, jak te słowa kołaczą mu się w głowie. W co ja wierzę? — pomyślał. W co ja naprawdę wierzę? Świat istnieje, więc może Imo istnieje. Ale jest daleko i nie obchodzi go, że istnieje Locaha, to na pewno. Wiatr wieje, ogień się pali, a woda płynie tak czy inaczej. Po co nam bogowie? Potrzebujemy ludzi. W to wierzę. Bez innych ludzi jesteśmy niczym. Wierzę też, że jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony…

— Powiedzcie mi, kto według was, Atabo, rył w tych kamieniach — rzekł, starając się zachować spokojny ton. — Kto je tutaj sprowadził i naznaczył tak dawno, że zarosły koralem? Odpowiedzcie mi, bo wydaje mi się, że wy też krzyczycie.

Przeróżne uczucia przemykały po obliczu kapłana, ale nie było ucieczki.

— Będziesz tego żałował — jęknął. — Pożałujesz, że o to spytałeś. Będziesz żałował, że mi to zrobiłeś.

Mau podniósł palec ostrzegawczo. Tylko na tyle było go stać. Różowe świnie zmęczenia tratowały jego myśli. Za minutę się przewróci. Kiedy Ataba znowu przemówił, syczącym szeptem, jego słowa odbijały się echem, jak gdyby Mau słyszał je z jaskini. Ze zbyt wielu myśli, zbyt wielkiego głodu, zbyt wielkiego bólu powstawała ciemność.

— Kto sprowadza kamienie i je tutaj zostawia, chłopcze? Pomyśl o tym. Ilu ludzi zranisz jeszcze bardziej swoją cudowną prawdą?

Ale Mau już spał.


* * *

Pan Black załomotał w drzwi sterówki Ptaszynki po raz drugi.

— Niech mnie pan wpuści, kapitanie! W imię Korony!

W drzwiach otworzyło się okienko.

— Gdzie ona? — zapytał pełen podejrzliwości głos.

— Pod pokładem! — Dżentelmen próbował przekrzyczeć ryk wiatru.

— Jesteście pewni? Ma w zwyczaju wyskakiwać!

— Zapewniam pana, jest pod pokładem! Proszę otworzyć drzwi! Jest potwornie zimno!

— Macie absolutną pewność?

— Po raz ostatni proszę pana, niech pan nas wpuści!

— Kogo ma pan na myśli, mówiąc „nas”? — dopytywał się głos, łatwo nie można go było zwieść.

— Na litość boską! Pan Red jest ze mną!

— Jest sam?

— Otwierajże, kapitanie, w imię Korony!

Drzwi się otworzyły. Ręka wciągnęła do środka obu mężczyzn. Zasuwy trzasnęły za nimi jak strzały z broni palnej.

W środku było przynajmniej cieplej i byli osłonięci przed wiatrem. Pan Black poczuł się, jak gdyby właśnie przestał go okładać pięściami olbrzym.

— Tak jest zawsze? — zapytał, strząsając wodę ze sztormiaka.

— Tak? Toż mamy piękny dzień w tej strefie, panie Black! Właśnie miałem wyjść się poopalać! Rozumiem, żeprzyszliście panowie w sprawie depeszy.

— Było coś o fali?

— Ogromna. Dostałem wiadomość z okrętu Królewskiej Marynarki, który wypłynął z Port Mercia godzinę temu. Powodzie w całym rejonie Zachodniego Oceanu Pelagialnego. Wiele ofiar w ludziach i wiele uszkodzonych statków. Port Mercia bezpieczny, piszą. Szacuje się, że epicentrum znajdowało się około siedemdziesięciu mil na południe od Niedzielnych Wysp Matczynych.

— Mimo wszystko to dość daleko od nas.

— I wszystko się stało kilka tygodni temu! — dodał pan Red, który przyglądał się spisanej ołówkiem wiadomości.

— To prawda, panowie. Ale zastanawiałem się, gdzie wtedy mogła być Słodka Judy. Stary Roberts lubi pływać od wyspy do wyspy, a Judy nie jest najszybszym statkiem. Na pokładzie Judy jest córka następcy.

— Więc możliwe, że następcę też to dotknęło?

— Niewykluczone — rzekł kapitan poważnym tonem. Odkaszlnął. — Mógłbym wyznaczyć kurs, żeby tamtędy przepłynąć, ale nadłożylibyśmy drogi.

— Muszę o tym pomyśleć — rzucił Black.

— A ja muszę rychło podjąć decyzję. Kwestia wiatru i wody, rozumie pan? Ani pan, ani ja nie mamy nad nimi władzy.

— Do kogo należą Niedzielne Wyspy Matczyne? — Pan Black zwrócił się do pana Reda, który wzruszył ramionami.

— Rościmy sobie do nich prawo, żeby nie dopuścić Holendrów i Francuzów. Ale to maleńkie wysepki i nikogo tam nie ma. W każdym razie nikogo, kto by się liczył.

Ptaszynka może przemierzyćwiele mil oceanu — zapewnił kapitan. — Wygląda na to, że król jest bezpieczny, ale oczywiście w takich odludnych miejscach lądują różni dziwacy…

Pan Black wpatrywał się gdzieś przed siebie. Ptaszynka sunęła jak chmura. Żagle łopotały, takielunek śpiewał. Drwił z mil.

Po jakimś czasie pan Black się odezwał:

— Biorąc pod uwagę wiele słusznych powodów, począwszy od tego, że nie możemy mieć pewności co do kursu Słodkiej Judy, tych wysp jest wiele i minęło zbyt dużo czasu, Jego Wysokość na pewno wysłał już kogoś na ratunek…

— Nie wie jeszcze, że jest królem — przypomniał pan Red. — Możliwe, że sam poprowadził poszukiwania.

— Na północnym zachodzie są kanibale i piraci — wtrącił kapitan.

— A Korona wymaga od nas, byśmy odnaleźli króla jak najszybciej! — rzekł pan Black. — Czy któryś z panów chciałby podjąć tę decyzję za mnie?

Zapadła straszna cisza, w której słychać było tylko ryk pędzącego statku.

— Doskonale — dodał pan Black całkiem spokojnie. — W takim razie, kapitanie, postąpimy wedle pierwotnych rozkazów. Zrobię odpowiedni zapis na ten temat w dzienniku pokładowym.

— To musiała być dla pana trudna decyzja — powiedział pan Red głosem pełnym współczucia.

— Istotnie.

Загрузка...