Tobyła zła noc dla Gusa Hoffmana. Czuwał przy ciele, podczas gdy Jed Garner poszedł po pomoc. Czekając ubrał zwłoki Tommy’ego w rzeczy, które wziął ze sobą Garner. Nie miał zamiaru okłamywać szeryfa co do stanu, w jakim znaleźli chłopaka. Po prostu uważał, że byłoby nieprzyzwoicie, gdyby ciało leżało nagie.
Ojciec Charlotte poszedł prosto do domu. Po drodze minął trzy inne farmy. Chciał, żeby córka dowiedziała się pierwsza o śmierci chłopca, a nie chciał jej tego mówić przez telefon. Zniosła wiadomość spokojniej, niż się spodziewał; głównie dlatego, że była na nią przygotowana. Od chwili, gdy wracała samotnie do domu, czuła instynktownie, że nie zobaczy już Tommy’ego wśród żywych.
Potem Garner zatelefonował do szeryfa w Wilcox, odległej o dwadzieścia mil stolicy hrabstwa. Szeryf przyjechał ambulansem, żeby zabrać ciało do miasta. Przywiózł ze sobą koronera, który miał dokonać oględzin. Garner zaprowadził ich na miejsce i we czterech, zmieniając się, wynieśli na noszach zwłoki Tommy’ego z lasu. Buck był przy nich, dopóki samochód nie ruszył. Potem pognał na przełaj do domu.
W kostnicy w Bartlesville, gdy koroner oglądał ciało, szeryf przeprowadził rozmowę z Hoffmanem i Garnerem.
Potem dołączył do nich koroner i stwierdził, że nie ma wątpliwości co do przyczyny zgonu: utrata krwi z przeciętych nadgarstków, poza tym zauważył tylko zadrapania od krzewów na nogach i ranki na podeszwach stóp. Dokonałby sekcji zwłok, gdyby szeryf sobie tego zażyczył, ale nie sądził, żeby autopsja ujawniła coś więcej. Przyczyna śmierci była oczywista.
Szeryf zgodził się z opinią koronera, ale uznał, że należy kontynuować dochodzenie, choć wynik wydaje się z góry wiadomy: samobójstwo w stanie niepoczytalności. Była jednak nadzieja, że w toku śledztwa ujawnią się okoliczności, które pomogą rozwiązać zagadkę nagłego szału u chłopca nie zdradzającego dotąd najmniejszego objawu niezrównoważenia. Pozostawała jeszcze inna, mniej ważna sprawa — samobójczej broni, czyli złamanego zardzewiałego nożyka. Hoffman był pewien, że nigdy nie należał on do syna. Obaj mężczyźni przysięgali, że widzieli chłopca na krótko, zanim zaczął uciekać, i że wówczas miał dłonie otwarte. Niczego w nich nie trzymał. Musiał znaleźć scyzoryk tam, gdzie go użył, ale skąd mógł wiedzieć, że tam leży, jak go odszukał w ciemnościach?
— Dobrze — odezwał się szeryf. — Zaczynamy śledztwo jutro, o drugiej po południu. Wszystkim odpowiada?
Hoffman i Garner skinęli głowami, ale koroner zapytał:
— Hank, dlaczego tak wcześnie?
— Miałem na myśli, doktorze, że w śledztwie może się ujawnić coś, co zmieni nasz pogląd na sekcję, a jeśli już trzeba ją będzie przeprowadzić, to im wcześniej, tym lepiej. Rozpoczniemy dochodzenie tu, na miejscu, w kostnicy. Równie dobre miejsce jak każde inne. Nie ma potrzeby przenosić się do Wilcox. Słuchaj, Gus, zaraz po zakończeniu postępowania wyjaśniającego zacznij przygotowania do pogrzebu. Pochówek urządź tak szybko, jak ci będzie odpowiadało — jeśli nie będzie sekcji, a wątpię, żeby była. Kto był lekarzem Tommy’ego? Doktor Gruen?
— Tak — odparł Hoffman. — Ale Tommy rzadko go odwiedzał. Był zdrowy.
— I tak trzeba go będzie przesłuchać. I jeszcze kilku nauczycieli Tommy’ego. Ich przepytam najpierw, może zauważyli coś niezwykłego, co nadawałoby się do protokołu. Nie ma sensu powoływać ich na świadków, jeśli nie mają nic do powiedzenia.
Zwrócił się do Garnera:
— Hmm… Jed. Charlotte będzie musiała zeznawać. Postaram się zbytnio jej nie krępować, ale będę musiał z niej wydobyć, że Tommy był nagi, kiedy zniknął, że… hmm… nie miał nawet gatek i że opuścił ją bez sensownego powodu. Chodzi o to, że… mogę opróżnić salę urzędu, gdy będzie świadczyć. Tak będzie dobrze?
Garner podrapał się w głowę i długo się zastanawiał.
— Myślę, że nie, szeryfie. Już teraz mogę odpowiedzieć za nią, że zezna w obecności wszystkich. Do diabła! Cała historia i tak się wyda. Po co udawać, że się tego wstydzimy? Do diabła! Nie zrobili nic złego. Kochali się i byli zaręczeni. A że trochę podokazywali, no cóż… młoda krew. Nie powtarzaj mojej żonie tego, co ci teraz powiem, ale ja i ona zachowywaliśmy się tak samo w ich wieku. A teraz mamy wrzeszczeć na Charlotte? Jeśli zaś miasto, sąsiedzi źle o niej pomyślą… to niech ich diabli wezmą! Sprzedam gospodarkę i się przeprowadzę. I tak zawsze chciałem przenieść się do Kalifornii.
Na tym sprawy stanęły. Gus Hoffman poszedł do domu o pierwszej. Był to najbardziej samotny, najbardziej pusty dom, jaki można sobie wyobrazić. Farmer nie mógł zasnąć. Przypomniał sobie, że w kredensie stoi ponad pół kwarty leczniczej nalewki. Wziął butelkę i szklankę. Nie zwykł pić. Pozwalał sobie na łyczek przy specjalnych okazjach, dla towarzystwa. Teraz miał przed sobą więcej alkoholu, niż normalnie wypijał w ciągu roku. Wystarczy, żeby przynieść zapomnienie na tę noc, najgorszą noc jego życia. Gorszą nawet od tej, gdy umarła mu żona. Od tygodni wiedział, że dogorywa. Był na to przygotowany. Zresztą pozostawał mu Tommy. Chłopczyk miał wtedy trzy lata, ale Gus zatrzymał go na farmie i wychował z pomocą kobiety, która przychodziła codziennie doglądać małego, gdy on pracował.
Teraz był zupełnie sam. Samotny na zawsze. Wiedział, że nie ożeni się powtórnie. Nie był za stary — do pięćdziesiątki brakowało mu roku, ale od śmierci żony nigdy nawet nie pomyślał o współżyciu z inną kobietą. Nie wiedział dlaczego, ale tak było. Rodzaj psychicznej impotencji. Mężczyźni na nią cierpiący zazwyczaj nadal odczuwają pociąg do kobiet, przynajmniej w wyobraźni, a obezwładnia ich dopiero próba kontaktu fizycznego. Ale Gus Hoffman nie czuł nawet pożądania. Nie bawiła go też myśl o małżeństwie z rozsądku, by zyskać pomoc w gospodarstwie i towarzyszkę życia. Nie chciał kobiety w domu. Charlotte jako synowa — to co innego. Cieszył się na myśl o tej zmianie.
Wszystkie nadzieje pokładał w Tommym. Był powściągliwy w wyrażaniu uczuć i nie okazał, jak ucieszyła go decyzja syna, że po ślubie pozostanie na farmie. Chciał mieć wnuki. A nigdy już nie będzie ich miał. Był teraz ostatni z rodu.
Chyba że… Przy trzeciej szklance nalewki nagła nadzieja rozbłysła mu w głowie… Chyba że już ma wnuka! Charlotte może być w ciąży i nawet nie wiedzieć o tym. Wątpliwe, żeby młodzi podejmowali jakieś środki ostrożności.
Zapragnął dowiedzieć się tego natychmiast. Wstał od kuchennego stołu, żeby podejść do telefonu. Usiadł znowu, gdy uświadomił sobie, że nie może dzwonić do Garnerów w środku nocy z takim pytaniem. Nie powinien ich w ogóle o to pytać. Będzie czekał, żywiąc nadzieję, jak długo zdoła. Tymczasem myśl o tym złagodzi nieco jego smutek i samotność. Miał nawet pewien plan. Kiedy Garner się dowie, że Charlotte jest w ciąży, z pewnością wyprzeda się i wyprowadzi. Powiedział, że tak zrobi, jeśli miasto albo sąsiedzi wezmą córkę na języki. Miłostkę mogliby jej jeszcze wybaczyć, ale nieślubnego dziecka z pewnością nie darują. Wtedy Gus Hoffman też sprzeda gospodarstwo i pojedzie z nimi do Kalifornii czy choćby na Księżyc. Może uda się namówić Garnera na wspólne kupno farmy. Wówczas zamieszkaliby razem. A gdyby nie chcieli, żeby im się kręcił po domu, zrobiłby sobie kwaterę w stodole. Pomagałby wychowywać wnuka. Albo wnuczkę — godził się nawet na to. Jeśli zaś Jed nie chciałby, żeby kupili wspólne gospodarstwo, on nabędzie najbliższe, jakie zdoła. Może nawet w bezpośrednim sąsiedztwie? Cena, dzięki Bogu, nie grałaby roli. Miał dwanaście tysięcy dolarów w banku i inwestycjach, oprócz tego, co dostałby za tę farmę. A nadarzyło mu się już kilka wcale korzystnych propozycji.
Dopił nalewkę i uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu, a na pewno po raz pierwszy, odkąd ukończył trzydzieści lat, jest pijany. Kiedy wstał, musiał się trzymać mebli, żeby nie upaść. Nie trudził się wchodzeniem na górę i rozbieraniem. Dotarł do kanapy w saloniku i zdjął buty. To była ostatnia czynność, którą zapamiętał.
Tak minęła noc. Nastał ranek. Obudził się o świcie. Zrobił kawę i wmusił w siebie trochę owsianki. Wydoił krowy i wystawił bańki dla mleczarza. Wykonał jeszcze kilka innych czynności. Zabrało mu to dwie godziny, ale nadal było wcześnie. Zostało jeszcze sporo do zrobienia — w gospodarstwie zawsze znajdzie się robota — nic jednak takiego, co mógłby odłożyć na późne popołudnie, po śledztwie. Teraz myślał o czymś znacznie ważniejszym niż praca w obejściu.
Sprawdził, czy ma jeszcze w kieszeni smycz Bucka i skarpetkę Tommy’ego. Potem przywołał psa i poszedł do Jeda Garnera. Sąsiad okopywał ogródek za domem. Kiedy zobaczył nadchodzącego Hoffmana, przerwał pracę i oparł się o motykę.
— Cześć, jak Charlotte?
— Ciągle śpi, mam nadzieję. Nie kładła się tej nocy Bóg wie, jak długo. Co masz w zanadrzu, Gus?
— Wpadłem, żeby ci powiedzieć, dokąd idę. Z powrotem tam, gdzie… gdzie byliśmy w nocy.
— Po co?
— Chcę się rozejrzeć za dnia po tym miejscu, w którym znaleźliśmy ubranie Tommy’ego, i po tym, gdzie znaleźliśmy jego. Z latarniami mogliśmy coś przeoczyć. Nie wiem co, ale jeśli mamy cokolwiek znaleźć, to najlepiej teraz, zanim zacznie się śledztwo.
— Racja — przytaknął Garner.
— Jeszcze jedno. Biorę Bucka. Idę tam, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy Tommy’ego, jak biegł w naszą stronę. Zobaczę, czy pies zdoła wytropić, skąd biegł i gdzie był wcześniej. Nie wiem, czy to mi coś powie, ale muszę się przekonać.
— Idę z tobą — zadecydował Garner. — Nie mam specjalnej ochoty do pracy. Myślę, że ty też. Poczekaj, powiem Maw.
Gus Hoffman czekał. Potem obaj ruszyli w drogę.
Mózg był na siebie zły, że uległ panice i zabił swojego pierwszego, jak dotąd jedynego ludzkiego żywiciela. Później, gdy się uspokoił, doszedł do wniosku, że zrobił to niepotrzebnie. Owszem, powinien był odwieść mężczyzn od jaskini, ale potem nie trzeba było zabijać chłopaka. Gdy byli już w bezpiecznej odległości, należało upaść i udawać, że śpi albo jest nieprzytomny. Obudzony, Tommy zdziwiłby się, że jest w tym miejscu i że leży nagi. Niczego by nie pamiętał od chwili, gdy zasnął u boku dziewczyny na miejscu schadzki. Wtedy wprawdzie diagnoza nie ograniczyłaby się do stwierdzenia prostej amnezji, ale — po ucieczce na widok szukającego go ojca — stwierdzono by zapewne tymczasową niepoczytalność. Lecz nawet z takiego powodu nie zamyka się w szpitalu psychiatrycznym. On zaś się tego obawiał i właśnie to podejrzenie skłoniło go do uśmiercenia Tommy’ego — uwięziony, chłopak byłby przecież całkowicie bezwartościowy jako żywiciel. Wiedział też z pamięci chłopca, że tego rodzaju lecznice podejmują daleko idące środki ostrożności uniemożliwiające pacjentom popełnienie samobójstwa. Mógłby wtedy utkwić w mózgu młodego człowieka na dobre. Tym bardziej że nieudany zamach samobójczy bez wątpienia skończyłby się w wyściełanej celi bez klamek.
Dopiero po fakcie pomyślał, że przecież nie izolowaliby chłopca z tak błahego powodu. Gdyby zachowywał się normalnie, poddaliby go czasowej obserwacji, niezbyt długiej ani dokładnej. Porozmawiałby z nim lekarz i skierował go do specjalisty. I tak byłoby znakomicie, bo psychiatry nie było ani w Bartlesville, ani w Wilcox (o ile Tommy się nie mylił). Konieczna zatem byłaby wyprawa do Green Bay albo nawet do Milwaukee. W obu miastach powinny być duże biblioteki publiczne, przydatne do jego celów. Na pewno znalazłby chwilę wolnego czasu, a gdyby go pilnowali, uciekłby i zebrał trochę niezbędnych wiadomości.
Nie da się ukryć — mówiąc słowami Tommy’ego: dał plamę. Nie winił się jednak zanadto. Niezwykle trudno jest zrozumieć natychmiast wszystkie tajniki zupełnie obcego świata, zupełnie obcej kultury, zwłaszcza gdy jedyne o niej informacje pochodzą z umysłu niezbyt rozgarniętego i nie przykładającego się do nauki chłopca, którego nie obchodzi nic oprócz rolnictwa. Tak… Tommy byłby doskonałym farmerem.
Mózg był teraz bezpieczny, ale znajdował się w bardzo niewygodnym położeniu. Następny człowiek żywiciel był niemal nieosiągalny. Ludzie przychodzili do tego lasu zwykle na polowanie, ale szansa, że ktoś zaśnie odpowiednio blisko — w zasięgu jego zmysłu postrzegania — była nikła.
Musi najpierw posłużyć się zwierzęciem, żeby przeniosło go w pobliże ludzkich domostw. Transport wiąże się z ryzykiem, ale trzeba je podjąć. Nie spotkał jeszcze odpowiednich zwierząt, wiedział jednak od Tommy’ego o ich istnieniu. Jeleń czy niedźwiedź poniosłyby go w pysku bez trudu. Możliwa byłaby również podróż powietrzem. Idealnie nadałby się do tego jastrząb, który potrafi unieść kurczę cięższe niż on sam. Albo sowa. Tommy wiedział, jak ten ptak poluje — spada na mysz i porywa ją do góry. Nie było jednak jasne, z jakim ciężarem sowa może latać.
Pomyślał, że w zasadzie ptaki byłyby najlepsze. Jeleń albo niedźwiedź miałyby kłopot z płotami, a jeśli na podwórku byłby pies, szczekaniem obudziłby domowników. Jastrząb zaś krążący w środku nocy pozostałby nie zauważony. Zostawiłby ładunek na dachu, a potem zabiłby się albo dałby się zabić. Wtedy Mózg mógłby wybierać spośród śpiących mieszkańców. Pierwszą czynnością nowego żywiciela byłoby zabranie ciała Mózgu z dachu i znalezienie dlań bezpiecznego schowka.
Nie było pośpiechu; tym razem przemyśli każdy szczegół i nie popełni więcej błędów. Jak do tej pory, żadna sowa ani jastrząb nie znalazły się w zasięgu jego zmysłów. Nie spostrzegł też jelenia ani niedźwiedzia. W pobliżu biegały tylko myszy polne, króliki i inne małe stworzonka leśne. Zbadał je dokładnie. Nigdy nie wiadomo, czy taka istota nie mogłaby posłużyć do jakichś specjalnych celów, na przykład do wygrzebania tunelu pod ogrodzeniem.
Wystarczy, że raz obejrzy jakieś zwierzę z zewnątrz i od środka, żeby potrafić samemu, a nie dzięki wiadomościom zaczerpniętym z umysłu Tommy’ego, znaleźć żywiciela danego gatunku w promieniu dziesięciu mil. Weźmy dla przykładu królika. Mózg musiał się tylko skoncentrować na obrazie zwierzaka, wyrobionym dzięki uważnym oględzinom egzemplarza, a już miał żywiciela, jeśli choć jeden okaz spał w odpowiedniej odległości. Jeśli było ich kilka, wchodził w móżdżek najbliższego. To samo dotyczyło innych zwierząt. Wcześniej czy później jastrząb, sowa, jeleń lub niedźwiedź znajdą się w zasięgu jego oddziaływania. Miał duży wybór potencjalnych zwierzęcych żywicieli. Nie można jednak tego było powiedzieć o stworzeniach dysponujących intelektem — w wypadku tej planety o ludziach. Podczas przejmowania ich umysłów podświadomie stawiają oni opór. Wywiązuje się walka trwająca czasem kilka sekund. Żeby zwyciężyć, Mózg musi skoncentrować wszystkie swoje siły i zaatakować osobnika śpiącego w granicach jego zmysłu postrzegania.
Ta reguła potwierdziła się prawie na wszystkich zamieszkanych planetach, które jego gatunek odwiedził albo zajął. Wyjątki zdarzały się rzadko. Ubiegłej nocy stwierdził, że Ziemia do nich nie należy.
Na początek spróbował skoncentrować się na polnej myszy. Za prototyp posłużyło mu zwierzątko, które było jego pierwszym ziemskim żywicielem. Doświadczenie okazało się dokuczliwe. Zabicie zwierzątka zajęło mu prawie godzinę. Najpierw próbował rozpędzić je i rozbić mu głowę o drzewo albo o kamień. Było jednak za lekkie, brakowało mu bezwładności. Uderzenie tylko ogłuszyło mysz. Nie umiała wspinać się na drzewa na tyle dobrze, żeby osiągnąć wysokość odpowiednią do wykonania śmiertelnego skoku.
Wyprowadził ją więc na otwartą przestrzeń i kazał jej biegać w kółko po ścieżce przy pełni księżyca. Miał nadzieję, że ruch przyciągnie uwagę sowy albo jakiegoś innego nocnego drapieżnika, ale żadnego nie było akurat w okolicy. Wreszcie zrobił to, od czego powinien zacząć: przejrzał wspomnienia Tommy’ego i stwierdził, że w pobliżu jest płytki strumyczek. Mysz polna natychmiast pobiegła do wody i się utopiła.
Był znów w jaskini, w swoim ciele. Rozpoczął drugi eksperyment. Wiedział, że kilka mil na południe od ściany lasu znajdują się śpiący ludzie. W tym kierunku leżało miasteczko Bartlesville z setkami śpiących teraz mieszkańców. Posługując się Tommym jako wzorem, skoncentrował się na człowieku, jakiejkolwiek śpiącej istocie ludzkiej. Nic się nie zdarzyło. Eksperymentował dalej. Może uda mu się z jakimś konkretnym osobnikiem, jeśli nie powiodło się z całym gatunkiem. Wczoraj przecież zbadał również Charlotte. Znów skoncentrował się i ponownie na próżno.
Nie mógł wiedzieć, że dziewczyna jeszcze nie spała. Poszła do łóżka, ale ciągle płakała w poduszkę. To zresztą nie miało znaczenia. Nie udałoby się, nawet gdyby Charlotte była pogrążona w śnie. Rodzaj ludzki nie stanowił wyjątku od reguły, która uzależniała możliwość opanowania istoty inteligentnej od odległości.
Po tym wszystkim odpoczął. Nie spał, bo jego gatunek nie znał snu. Zaprzestał tylko aktywnego myślenia i planowania. I tak musiał czekać, aż nadarzy się okazja zbadania potencjalnego żywiciela bardziej przydatnego niż króliki, myszki i inne stworzonka, które przemieszczały się w zasięgu jego zmysłu postrzegania. Tej nocy nie nadeszło żadne większe zwierzę.
Ale teraz słyszał, czuł wibrację zwiastującą zbliżanie się czegoś dużego. Dwa, nie — trzy okazy. Dwa dwunożne i jeden czworonożny, znacznie większy od królika. Maksymalnie rozszerzył zakres postrzegania. Znaleźli się w jego zasięgu w ciągu paru minut. Była to ta sama trójka, która ostatniej nocy przybyła tropem Tommy’ego — jego ojciec, ojciec Charlotte i Buck. Pies ciągnął smycz i rwał prosto w stronę jaskini. Byli na tropie Tommy’ego. Ale dlaczego? Wprawdzie przewidział możliwość takiego postępowania, lecz zlekceważył ją. Nie widział przyczyny, dla której chcieliby odkryć kryjówkę chłopaka, gdy ten już nie żył. Mózg nie miał teraz żywiciela, który mógłby go obronić albo przenieść w inne miejsce. Na podorędziu nie było też żadnego większego zwierzęcia. Nagle pomyślał o króliku. Jeśli jakiś śpi nie opodal, każe mu przebiec psu przed nosem i odciągnąć go od tropu. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że to nie pomoże. Pies był przecież na smyczy. Gdyby chciał pobiec za przynętą, mężczyźni powstrzymają go i każą mu znów tropić.
Był bezradny. Niczego już nie zdoła zrobić, jeśli go odkryją. Mimo to nie wpadł w panikę. Wszak szansę znalezienia go były niewielkie. Oczywiście odszukają grotę, wejdą do niej, ale nie mają powodu, żeby kopać. Będą się zastanawiać, po co tu Tommy przyszedł, lecz kopać nie będą. Tego mógł być pewien.
Buck prowadził ich wokół krzaków do wejścia. Zatrzymał się na chwilę, żeby obwąchać miejsce, gdzie chłopiec kucał, a potem ruszył do pieczary. Hoffman odciągnął go.
— Do diabła! — zaklął Garner. — Jaskinia, to tu przyszedł. Żałuję, że nie wzięliśmy dubeltówek i reflektorów. To wejście jest w sam raz dla niedźwiedzia.
Mózg rozumiał wszystko. Znał teraz mowę tych istot. Zanim posiadł ludzkiego żywiciela, słowa były dla niego nic nie znaczącymi dźwiękami — jak wtedy, gdy słyszał rozmowę Tommy’ego i dziewczyny na ścieżce i na polance.
— Wszystko jedno — powiedział Hoffman. — Wchodzę.
— Poczekaj, Gus, idę z tobą. Bądźmy rozsądni. Odepnij Buckowi smycz i każ mu wejść najpierw. Jeżeli jest tam jakieś niebezpieczeństwo, on ma, do diabła, większe szansę, żeby wynieść skórę cało, niż my. W końcu nie będzie się czołgał na czworakach.
— Całkiem rozsądnie.
Hoffman zdjął smycz i Buck skoczył do jaskini. Zatrzymał się pośrodku. Tu doszedł Tommy, tu ślad się urwał. Pies położył się na piasku.
Mężczyźni nasłuchiwali chwilę.
— Chyba wszystko w porządku — szepnął ojciec chłopca. — Nic nie mogło załatwić go tak szybko, żeby nie zdążył zaskomleć. Wchodzę.
Wczołgał się na czworakach, a za nim Garner. Gdy dotarli do środkowej części jaskini, gdzie leżał pies, wyprostowali się. Było mroczno, ale trochę widzieli.
— Więc to tu — rzekł Garner. — Myślę, że doszedł do tego miejsca, skoro Buck tu się zatrzymał. Nic tu nie ma. Przynajmniej czysto i chłodno. Usiądźmy, odpoczniemy przed powrotem.
Usiedli. Mózg zbadał psa. Po raz pierwszy miał taką okazję. Jak dotąd Buck był największym potencjalnym zwierzęcym żywicielem, jakiego mógł dokładnie obejrzeć.
Odtąd Buck albo inny, najbliżej śpiący pies może być jego, jeśli tylko będzie potrzebował psa.
Buck odpoczywał po tropieniu. Zasnął. Mózg rozważnie czekał. Gdy wejdzie w psa, będzie dysponował tylko jego zmysłami.
— Staram się odgadnąć, po co tu przyszedł — zastanawiał się Hoffman.
— Pomieszało mu się w głowie i tyle. Prawdopodobnie odkrył tę jaskinię, gdy był dzieckiem, i zapamiętał ją. Przyszedł tu, żeby się schować przed… przed czymkolwiek. Nie odgadniesz, co ktoś ma w głowie, jeśli mu się w niej pomieszało.
— Możliwe. Ukrywał się lub może przyszedł tu, żeby coś ukryć albo wykopać coś, co schował wcześniej. Nie wiem, co to mogło być, ale tu jest sypki piasek. Łatwy do kopania, nawet rękami.
— Co by to mogło być?
— Nie wiem, ale jeśli coś tu znajdziemy…
Walka była odrobinę dłuższa niż w móżdżku myszy. Znalazł się w Bucku niemal natychmiast. Pies podniósł głowę.
Teraz się zastanawiał. Chyba nie zdołałby zabić obu mężczyzn, ale udałoby mu się ich pogryźć, zanim go obezwładnią lub zabiją. To na pewno powstrzymałoby ich przed kopaniem w piasku, przynajmniej na razie. Prawdopodobnie pospieszyliby do miasta, do lekarza, jeśli nie z powodu ran od ugryzienia, to ze strachu przed wścieklizną — takim samym, jaki odczuwali Tommy i dziewczyna po ataku myszy.
— Nie teraz, Gus — odezwał się Garner. — Niczego nie znajdziesz ani się nie dowiesz. Ale jutro tu z tobą wrócę. Teraz jest za ciemno, żeby coś zobaczyć bez latarni. Jeśli już mamy coś zrobić, zróbmy to dobrze, no nie? Pójdzie szybciej, jak będziemy mieli szpadel i grabie. Zresztą nie mamy już czasu. Jeśli wyruszymy natychmiast, będziemy w domu tuż przed obiadem. Potem trzeba się będzie trochę ogarnąć przed śledztwem.
— Chyba masz rację, Jed. Musimy to odłożyć. No, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się czegoś, co można będzie zeznać: dokąd Tommy poszedł i gdzie był, póki nie zobaczył naszych latarń.
Pies znowu opuścił głowę. Ludzie wyczołgali się z jaskini. Poszedł za nimi, potem truchtał u boku Hoffmana, jak zrobiłby prawdziwy Buck. Szli tak dwie mile w stronę szosy. Wtedy rzucił się nagle wzdłuż drogi, ale na wschód, w kierunku przeciwnym do tego, w którym zdążali. Nie wrócił prosto do groty. Nie chciał wzbudzić choćby cienia podejrzeń, że mógłby tam pobiec. Hoffman wołał go, ale on nie zwracał na to uwagi i pędził dalej.
Kiedy był już za zakrętem, poza zasięgiem wzroku mężczyzn, przeszedł w trucht i wrócił do lasu. Choć nie było tu ścieżki, Mózg — niezależnie od predyspozycji Bucka — miał doskonały zmysł orientacji. Pognał prosto do jaskini.
W środku wykopał dołek, wyniósł w pysku to, co znalazł, i położył delikatnie przed grotą. Potem wrócił, zasypał dziurę i wytarzał się, żeby zatrzeć ślady. Wyszedł znowu i wziął w pysk skorupę Mózgu. Nie była cięższa od kuropatwy, a on trzymał ją tak ostrożnie, jakby transportował postrzelonego ptaka.
Pospieszył w las, unikając traktów, a nawet ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Szukał miejsc dzikich, odosobnionych. W wysokiej, gęstej trawie, osłoniętej krzewami, znalazł wydrążony pieniek. Dobra kryjówka, jak na razie. Położył Mózg na skraju otworu i łapami wepchnął go głębiej, poza zasięg wzroku. Potem pobiegł dalej w tym samym kierunku. Gdyby ktoś z psem podążał jego tropem, po prostu przeszedłby koło pieńka, nie zatrzymując się. Sto jardów dalej pies usiadł. Mózg rozważał sytuację. Gdyby ludzie wrócili do jaskini i przekopali ją, już go nie znajdą, ale czy zachować jeszcze Bucka jako żywiciela? Postanowił nie trzymać go dłużej. Pies wykonał już swoje zadanie. Jeśliby pozostawał nadal w jego mózgu, nie mógłby zbadać innych potencjalnych żywicieli. Teraz potrzebny mu był jastrząb, sowa lub jeleń.
Buck potruchtał przed siebie, powoli zmieniając kierunek, dopóki nie znalazł się na szlaku wiodącym do szosy.
Czekał na poboczu, aż zbliży się samochód. W ostatnim momencie, zanim kierowca zdążył nacisnąć hamulec, wyskoczył prosto pod koła.
Minutę później (tyle trwała agonia Bucka) Mózg znów był we własnym ciele. Przemyślał wszystko, czego dokonał, i doszedł do wniosku, że tym razem nie popełnił błędu.
I pewnie nie popełniłby. Ale nie mógł tego przewidzieć. Powinien kazać psu czekać na inny samochód. Kierowcą wozu, który zabił Bucka, był bowiem Ralph S. Staunton, doktor habilitowany, profesor fizyki w Massachusetts Institute of Technology.
Doktor Staunton nie robił wrażenia na pierwszy rzut oka. Był małym, drobnym pięćdziesięcioletnim mężczyzną o siwiejących, krótko ostrzyżonych włosach. Miał jednak silne, żylaste i sprawne ciało, a także umysł, który czynił go młodym. Zwracały uwagę jego oczy — oczy młodzieńca. Kiedy był rozbawiony, co zdarzało się często, promieniały jak szare diamenty.
Teraz, na wakacjach, ubierał się wygodnie i trochę niedbale; nawet się przy tym nie golił. Trudno było domyślić się w nim jednego z najwybitniejszych uczonych w kraju.