ROZDZIAŁ 11

Piątkowy ranek w Bartlesville był pochmurny. Tuż przed południem zaczął mżyć drobny deszczyk. Willie Chandler wyjrzał przez okno swego warsztatu i ucieszył się, że przyniósł ze sobą obiad. Nie będzie musiał iść do restauracji.

Była to chyba jedyna rzecz, która go cieszyła.

Interes szedł kiepsko, a on był zadłużony po uszy. Trzy lata temu popełnił fatalny błąd, sądząc, że Bartlesville jest dość duże, by utrzymać się w nim z prowadzenia warsztatu. Wprawdzie prawie każda rodzina miała tu radio, ale psuły się one bardzo rzadko. Telewizorów było bardzo mało; można było co prawda uzyskać odbiór z Green Bay, ale niezbyt wyraźny na tę odległość. Toteż nawet ci, którzy mieli odbiorniki telewizyjne, używali ich niezbyt często. Willie Chandler miał trzydzieści dwa lata. Był wysoki, chudy i nosił okulary w rogowej oprawie. Uśmiechał się radośnie do wszystkich, więc wszyscy go lubili i oddawali mu do naprawy, co tam mieli. Było tego jednak za mało, by mógł utrzymać się ze swą chorą matką.

Urodził się i wychował w Bartlesville. Jego ojciec miał niezbyt dochodowy sklep spożywczy. Po ukończeniu liceum Willie pomagał mu aż do jego śmierci.

Nigdy mu to nie odpowiadało. Interesował się elektrotechniką. Jako chłopiec próbował majstrować odbiorniki i trochę nawet wiedział, na jakiej zasadzie działają. Po śmierci ojca namówił matkę, żeby sprzedała sklep — jedyną wartościową rzecz, jaką mieli, i za cześć uzyskanych pieniędzy wysłała go do Chicago na czteromiesięczny kurs elektrotechniczny. Matka była jeszcze wtedy sprawna, mógł więc ją opuścić na dłużej. Po ukończeniu kursu większość pozostałych pieniędzy poszła na rozkręcenie interesu.

Do warsztatu nie trzeba było co prawda dokładać, ale zyski dawał żałośnie małe. Rok później matkę częściowo sparaliżowało. Rachunki za leczenie i szpital pochłonęły resztę gotówki. Kilkakrotnie zaciągał pożyczkę w banku. Naciągnął kredyt do punktu, w którym musiał wyprzedawać hurtowo części zamienne. Obecnie warsztat dawał zaledwie tyle dochodu, że wystarczało na powstrzymanie bankructwa spłacaniem odsetek od długu i zakup rzeczy absolutnie niezbędnych do życia. Mieszkali w wynajętym domku. Zazwyczaj zalegali o miesiąc lub dwa z czynszem. W południe przychodziła sąsiadka, by nakarmić panią Chandler. Resztę prac wykonywał Willie.

Gdyby nie matka (która nie zniosłaby podróży, a nie mógł jej zostawić), wyszedłby na swoje, pozwalając bankowi i wierzycielom sprzedać warsztat na aukcji. Wówczas przeniósłby się do dużego miasta, takiego jak Milwaukee czy Minneapolis, gdzie na pewno dostałby pracę pomocnika w dużym warsztacie. Zarobiłby tam znacznie więcej niż obecnie. Na razie jednak nie było nadziei na poprawę stanu zdrowia matki i ich status quo się nie zmieniał. Nie było też szans na uzyskanie innej pracy w Bartlesville. Na rolnictwie się nie znał, zresztą nawet prowadząc gospodarstwo, nie zarobiłby na utrzymanie matki w mieście.

Starał się więc jak mógł i czekał na dzień, w którym matka wydobrzeje, albo… za bardzo ją kochał, by o tym myśleć.

Odszedł od okna do stołu, uprzątnął go trochę i rozłożył obiad: termos z kawą i dwie kanapki — z masłem kokosowym i pasztetem. Przyzwyczaił się do oszczędzania na jedzeniu. Tylko przy specjalnych okazjach kupował mięso na obiad. W domu zazwyczaj jadali tanie hamburgery i gotowe rosoły. Najpierw musiał opłacić wynajem domu i warsztatu. Rzadko mogli sobie pozwolić na dobre jedzenie. Ostatnim razem podjedli sobie nieźle miesiąc temu, kiedy Walterowi Schroederowi zabrakło gotówki i zaproponował, jako zapłatę za naprawę telewizora, dwudziestofuntową szynkę. To był dobry interes. Szynka była dwa razy więcej warta niż naprawa. Jedli ją prawie przez miesiąc.

Prawie już skończył obiad, gdy usłyszał skrobanie. Na parapecie siedział kot i uderzał łapą w futrynę. Był duży i czarny. Zszargany, ociekał wodą, jakby przed chwilą pływał. Willie podszedł do okna i przyjrzał mu się z bliska.

— Czego chcesz, kocie? — Lubił te zwierzaki.

Kot był wymizerowany. Deszcz oblepił mu futerko wokół ciała. Jakby w odpowiedzi na pytanie otworzył pyszczek i chyba miauknął, ale Willie nie usłyszał przez szybę. Jeszcze raz uderzył łapą w futrynę.

— Chcesz się schronić przed deszczem? Rozsądny kotek. — Chandler otworzył okno i kot lekko zeskoczył na podłogę.

— Jesteś głodny? Mogę ci dać tylko trochę chleba z pasztetem.

Usiadł znowu przy stole i odłamał skórkę od kanapki. Kot najpierw ją obwąchał, jakby zdziwiony, a potem zjadł kawałek. Willie wiedział, że kot zje małe kęsy, a wzgardzi dużym. Znał się na tym.

— Pić też się chce? — Przeszukał rupiecie na stole i znalazł blaszane wieczko. Napełnił je wodą z kranu. — Przykro mi, że to nie mleko, ale jeśli bardzo chce ci się pić…

Kot pochłeptał trochę. Willie popatrzył na dwa ręczniki wiszące nad umywalką. Wybrał brudniejszy.

— Nacieranie jest jedyną rzeczą, jaką mogę ci teraz zaproponować. Nie wytrę cię dokładnie, ale przynajmniej nie będziesz ociekał wodą.

Kotu zabieg wyraźnie przypadł do gustu. Ledwie Willie skończył, gdy zadzwonił telefon.

— Tu Willie Chandler, zakład radiowo-telewizyjny.

— Cześć, tu Cap Hayden.

Cap Hayden prowadził sklep i był naczelnikiem poczty.

— Prosiłeś, żebym zadzwonił, kiedy przyjdzie przesyłka z Chicago. Mam ją tutaj.

— Doskonale, zaraz będę.

— Chwileczkę, przynieś ze sobą pieniądze. To jest płatne gotówką. Sześć dolarów i osiemdziesiąt centów. Nie mogę zapisać ci tego na rachunek, bo to pieniądze rządowe dla wydziału poczt. Muszę się tego trzymać. W gotówce.

— Cholera! Słuchaj, zależy mi na tej przesyłce. Jest w niej przewód. Nie mam takiego na składzie. To do telewizora Dolfa Marsha. Prawie go zrobiłem, ale nie mogę dokończyć bez tej części. Dostanę dwadzieścia dolców za robotę. Płaci z miejsca. Nie będę musiał czekać, ale teraz mam tylko trzy dolary i trochę drobnych. Gdybyś mógł pożyczyć mi różnicę, to zwrócę ci, jak tylko Dolf mi zapłaci.

— Dobrze. Ten jeden raz, ale tak, jak mówiłeś. W gotówce, zaraz jak Dolf ci zapłaci.

— Wielkie dzięki, Cap. Na razie.

Willie zdjął płaszcz i kapelusz z wieszaka, podszedł do drzwi i się odwrócił.

— Kocie, przypilnuj interesu, jak mnie nie będzie. Nie zamykam, bo nie ma tu nic, co warto by ukraść. Jeśli ktoś przyjdzie — ale nikt nie przyjdzie — powiedz, żeby poczekał. Zaraz wracam.

Otworzył drzwi, lecz znów się odwrócił.

— Musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz. Możesz tu zostać, dopóki pada i masz mokre futerko, ale nie zatrzymam cię na stałe. Wstyd mi to przyznać, lecz mnie nie stać na utrzymanie kota. Jeśli słyszałeś rozmowę, to wiesz, jak jest. Mam nadzieję, że masz dokąd wrócić, bo ja nie chcę kota, dopóki nie będę mógł go odpowiednio karmić. I chociaż to niedużo kosztuje, to przy moich obecnych możliwościach oznacza bardzo dużo pracy. I chyba jeszcze długo tak będzie.

Kot nie odpowiedział, więc Willie wyszedł. Pobiegł do sklepu i na pocztę. Trzymał się blisko budynków, żeby nie przemoknąć do suchej nitki.

Po powrocie zastał kota na stole. Gdy otwierał drzwi, zwierzak zeskoczył na podłogę. Na warstwie kurzu pokrywającej blat zauważył ślady, które wskazywały, że kot trochę tu sobie pospacerował. Widać było, że obejrzał i obwąchał dwa rozmontowane telewizory. Zainteresowały go też części i narzędzia rozrzucone luzem.

Na stole leżała podniszczona książka ze schematami elektronicznymi. Była teraz otwarta na innej stronie, niż ją zostawił.

— Co, kotku, studiujemy elektronikę? Uśmiechnął się, rozbawiony, na samą myśl. Co do książki, musiał się mylić.

Otworzył paczkę, wyrzucił karton i posortował zawartość. Odłożył część do telewizora Dolfa i postukał zachęcająco w brzeg stołu.

— Chodź, popatrzysz, jak pracuję. Nie mam ci za złe, że uczysz się elektroniki. Sam o niej nie wiem za dużo. To znaczy o teorii. Przeszedłem tylko czteromiesięczny kurs. Umiem czytać schematy, ale o tym, dlaczego działają, wiem nie więcej niż ty. No, chodź już.

Znowu postukał w brzeg stołu. Tym razem kot wskoczył.

Leżał spokojnie, zwinięty w kłębek; patrzył uważnie i czujnie, tak jak to tylko koty potrafią.

Willie czuł się samotny, więc mówił do stworzenia podczas pracy. Wydawało mu się, że kot mu współczuje, gdy po wymianie uszkodzonej części aparat nadal nie działał właściwie. Mówił zwierzęciu, co robi, gdy sprawdzał kondensatory i szukał rozlutowanych końcówek.

Potem zaczął opowiadać o swoich kłopotach osobistych. O sklepie, o matce i o wątpliwych perspektywach. Ulżyło mu na duszy, gdy zwierzył się kotu ze spraw, o których nawet nie napomknąłby człowiekowi: matce, bo nie chciał jej jeszcze bardziej zasmucać, a innym, bo wstydził się przyznać do porażki. Pragnął się ożenić, ale w takiej sytuacji materialnej nie mógł się nawet umówić z dziewczyną na randkę. Zwykłe pójście do kina zbytnio obciążyłoby jego ubogi budżet.

Kot był doskonałym słuchaczem. Gdy w końcu zeskoczył ze stołu i podbiegł z miauczeniem do drzwi, Willie wypuścił go bardzo niechętnie.

— Kocie, przychodź, kiedy zechcesz. To samo okno, ten sam znak. Zawsze podzielę się z tobą obiadem.

Deszcz przestał padać. Obserwował, jak kot przebiega jezdnię i znika w uliczce.

Musi mieć gdzieś dom. Pewnego dnia Willie zdecyduje się na własnego kota. Utrzymanie nie może za dużo kosztować. Będzie to pierwszy luksus, na jaki sobie pozwoli, kiedy tylko poprawią się jego finanse.

Nie wiedział, nawet się nie domyślał, że właśnie został osądzony i uznany za zbędnego, że oszczędzone mu zostało doświadczenie, które doprowadziłoby go do rychłej śmierci.

Загрузка...