Wieprze gadareńskie… Brzmi znajomo, ale nie pamiętam, skąd to jest.
— Z Biblii, zdaje się ewangelia według świętego Łukasza. Chrystus nawiedził człowieka opętanego przez diabły i nakazał im go opuścić. W pobliżu było stado wieprzy. Chwileczkę, chyba potrafiłabym przytoczyć najważniejszy werset: „Wyszli tedy czarci od człowieka i weszli w wieprze, i pędem wpadło stado z przykra w jezioro, i utonęło”[1].
Staunton jęknął.
— Panno Talley, proszę mi tylko nie mówić, że wierzy pani w opętanie przez demony.
— Oczywiście, nie wierzę. To znaczy, nie wierzę w demony, ale opętanie…
— Opętanie przez co? Jestem materialistą. Przyznaję, że niektóre eksperymenty wstrząsnęły mną trochę, akurat tyle, żebym dogmatycznie nie zaprzeczał możliwości istnienia telepatii i telekinezy. Hipnoza i sugestia pohipnotyczna są, rzecz jasna, w pełni akceptowane przez naukę, ale nawet najbardziej zwariowany entuzjasta parapsychologii nie powie, że jeden umysł może zawładnąć innym umysłem i powodować nim „od środka”.
— Jeden umysł ludzki — odrzekła stanowczo panna Talley. — Poza Ziemią, we wszechświecie, są miliardy planet. Miliony z nich muszą być zamieszkane. Skąd możemy wiedzieć, jakie możliwości i ograniczenia ma umysł nieczłowieczy? Skąd mamy wiedzieć, do czego obcy, nie-Ziemianin, jest zdolny?
— Hmm…
Staunton zastanawiał się przez chwilę, czy panna Talley nie żartuje. Odwrócił głowę, żeby zobaczyć jej twarz w lusterku wstecznym. Wyglądała spokojnie, ale oczy błyszczały jej z podniecenia.
— Czy nie staramy się wysyłać ludzi na inne planety? — kontynuowała wywód. — Sądzi pan, że jesteśmy najbardziej rozwiniętym gatunkiem w kosmosie? Skąd pan wie, czy tu nie ma jakiegoś obcego?
— No, no… powiedzmy, że nie wiem, ale skąd pani wie, że jest? I dlaczego jeden obcy, a nie wielu?
— Bo tylko jedna osoba naraz była, nazwijmy to z braku innego określenia — opętana. Mysz polna, potem, po jej śmierci, Tommy, pies po śmierci chłopca, sowa po psie, kot… Rozumie pan, do czego zmierzam, doktorze? Nigdy dwa przypadki naraz. Każe swoim żywicielom popełniać samobójstwo, bo wtedy umysł powraca do niego i znów ma wolny wybór innego żywiciela.
Staunton poczuł ciarki na plecach, ale odrzekł swobodnie:
— Doprawdy, ma pani wyobraźnię, panno Talley. Chyba powinienem czytać literaturę science fiction zamiast powieści grozy.
— Chyba powinien pan, ale w tej sprawie nie będzie pan, jak się zdaje, musiał stymulować swojej wyobraźni. Jeśli w pańskim domu rzeczywiście jest kot, być może jest on żywicielem obcego, który nas śledził. Niech go pan zapyta.
Fizyk roześmiał się.
— A potem zabić kota, żeby obcy mógł opanować mnie? Dam pani znać, gdyby mi się to przydarzyło.
Potem jednak, kiedy już wysadził ją przy jej domku i wracał do siebie, był nieco zamyślony i zdenerwowany. To śmieszne, ale co, jeśli…?
Wszedł do domu ostrożnie, zwracając baczną uwagę, czy nic nie wybiegło ze środka. Nie zauważył niczego nadzwyczajnego. Wewnątrz napełnił fajkę tytoniem i zapalił.
W bawialni zasiadł w swoim ulubionym, obitym skórą fotelu. Ustawiony tyłem do największego okna, z lampą obok, mebel ten świetnie nadawał się do lektury za dnia i w nocy. Na oparciu leżała otwarta powieść grozy w tanim wydaniu. Nawet do niej nie zajrzał.
Czy powinien przeszukać dom? Spenetrowanie wszystkich schowków, w których kot mógłby się ukryć, byłoby długą i nudną robotą. Zresztą na parterze inteligentne zwierzę nie musiałoby się nawet chować. W hallu nie było drzwi. Kot mógłby więc po prostu przesuwać się w ślad za nim z pokoju do pokoju. Być może teraz siedzi w kuchni, a gdy usłyszy, że on nadchodzi, przejdzie tutaj — drzwiami z hallu lub z korytarza. Porusza się przecież bezszelestnie, a słuch ma lepszy od niego.
O ile jakiś kot w ogóle tu jest.
A jeśli już jest, dlaczego nie mógłby to być zupełnie zwyczajny kot, który przyszedł tu dla swoich, całkiem zwyczajnych kocich powodów? No, ale… nie co dzień koty włażą bez powodu do cudzego domu, dokonując w tym celu niebezpiecznego skoku z gałęzi na parapet wysoko położonego okna. I jeszcze jedno: dlaczego się ukrywał podczas dyktowania?
Fajka się wypaliła. Opróżnił ją i pomyślał o czymś do jedzenia. Zrobić samemu, czy pojechać do miasta? Jakoś nie miał ochoty przygotowywać sobie obiadu.
Ale ten kot!
Nagle wpadł na pomysł, jak sprawdzić, czy zwierzę rzeczywiście jest w domu — jeśli nie siedzi ciągle w jednym miejscu, lecz przemieszcza się z pokoju do pokoju. Wśród patelń i garnuszków w kredensie było sito do mąki. Staunton używał go kilkakrotnie do panierowania ryb. Wyjął je teraz, wziął trochę mąki i rozsypał u podnóża schodów cienką, prawie niewidoczną warstewkę. To samo zrobił na środku korytarza i w przejściu między bawialnią a kuchnią. Potem, żeby samemu nie wpaść w którąś z dopiero co zastawionych pułapek na kota, wyszedł tylnymi drzwiami i pojechał do miasta.
Poszedł na obiad tam, gdzie — jak wiedział — obsłuży go najbardziej gadatliwa kelnerka w mieście. Nie zawiodła jego oczekiwań. Dowiedział się, że w mieście nie było nowych samobójstw, nie zdarzyły się też dziwne zachowania zwierząt — dzikich ani gospodarskich. Najbardziej wstrząsającym wydarzeniem ostatniej doby był pożar w sklepie spożywczym Smalleya. Szkody okazały się niewielkie. Ustalono, że przyczyną było krótkie spięcie. Poza tym żadnej świni nie wyrosły skrzydła, psy też nie wspinały się na słupy telegraficzne. Specjalnie o to wypytywał, nie dla rozrywki, ale dlatego, żeby w przyszłości w swoich relacjach nie pomijała nienaturalnego zachowania zwierząt.
Właśnie zmierzał do samochodu, gdy ktoś go zawołał. Był to doktor Gruen. Zbliżył się, żeby nie rozmawiać na odległość.
— Potrzebny jest frajer do partyjki pokera. Co ty na to?
— W porządku, mogę się przysiąść na godzinkę czy dwie. Tylny pokój w tawernie?
Gruen skinął głową.
— Idę do Lema. Zaczynamy za jakiś kwadrans.
— Dobrze, akurat tyle czasu, żeby zająć pozycję strategiczną w barze. Wpadnij tam po mnie.
Czas jest względny. Kilka minut w fotelu dentysty może być dłuższe niż kilka godzin przy kartach. Staunton grał, jak mu się zdawało, niedługo, ale gdy partia się skończyła, nagle zdał sobie sprawę, że jest już prawie północ. Znowu zgłodniał. Obie restauracje w Bartlesville były o tej porze nieczynne. Będzie musiał poczekać z jedzeniem, aż dotrze do domu. Tam zrobi sobie kanapkę.
Zaparkował samochód na podwórzu i był już prawie przy drzwiach, gdy przypomniał sobie, że pannie Talley przywidział się jakiś kot.
Wszedł ostrożnie tylnym wejściem. Światło księżyca było tak jasne, że dopóki nie zamknął drzwi, mógł zauważyć każdy przedmiot, wielkości choćby myszy.
Włączył światło w kuchni i się rozejrzał. Przypomniał sobie rozsypaną na podłodze mąkę i podszedł do drzwi.
Zauważył ślady kota.
— W porządku, kocie — zawołał głośno. — Pokaż się, jeśli chcesz jeść albo pić. Nie mam zamiaru na ciebie polować, ale nie wymkniesz się stąd.
Podszedł do lodówki i otworzył ją. Wyjął produkty niezbędne do przyrządzenia kanapki z szynką i razem z butelką piwa przeniósł je na stół.
Myślał intensywnie, jedząc i popijając powoli. Nie podobały mu się własne myśli. Bał się, ale nie wiedział, czego się boi. Nie miał ochoty wyłączyć światła w kuchni i iść w ciemności na górę do łóżka. Choć znał dom tak dobrze, że rzadko używał latarki, zdecydował się jednak wyciągnąć ją z szuflady kredensu. Oświetlał nią sobie drogę przez cały czas, gdy szedł po schodach. Czuł się głupio z tego powodu — kot przecież nie zrobi mu krzywdy — ale nie zgasił latarki.
Nie zauważył niczego ani w hallu, ani na schodach. W sypialni zamknął drzwi, zanim zapalił światło, a potem dokładnie przeszukał pokój. Tym razem zajrzał pod łóżko.
Tutaj kota nie było. I choćby nawet był łagodny i najzwyklejszy w świecie, nie miał prawa tu wejść. Na szczęście w tę chłodną noc można było spać przy zamkniętych drzwiach i oknie. W wypadku okna nie to było najważniejsze, że kot tędy wszedł, ale to, że skoro on skorzystał z tej drogi, równie dobrze może tędy nadejść coś zupełnie innego.
Z jakichś dziwnych powodów żałował, że nie zabrał ze sobą strzelby.
W końcu zasnął głęboko.