ROZDZIAŁ 20

I znów nie działo się nic.

Minuty wlokły się jak godziny. Nie spał już ponad dobę, a i poprzedniej doby przespał z powodu bezsenności nie więcej niż trzy godziny.

Większość czasu spędził, spacerując od okna do okna i wyglądając w przestrzeń. Nogi bolały go ze zmęczenia. Dałby tysiąc dolarów, żeby móc się położyć na kilka minut i odpocząć, ale to byłoby zbyt niebezpieczne. Nie śmiał nawet usiąść i oprzeć się wygodnie. Jeśli już siadał, to albo na poręczy sofy, albo na skraju krzesła w kuchni. Od czasu do czasu wypijał filiżankę kawy. Pił ją teraz zimną. Jakiś czas temu zorientował się, że gorący płyn częściowo niweluje działanie kofeiny i wpływa nań usypiająco.

Ranek wlókł się bez końca. Szeryf albo policja stanowa na pewno się tu zjawią; panna Talley, nie później niż tego ranka, niewątpliwie zawiadomiła władze, że nie przybył na wczorajsze spotkanie i że jest w tarapatach lub grozi mu niebezpieczeństwo.

Nie wytrzyma bez snu. Bał się nawet usiąść. Oczy same mu się zamykały. Zmuszał się, żeby je otworzyć. Chociaż był umiarkowanym nałogowcem, palił fajkę za fajką. Usta zaczęły go piec. Oddałby królestwo za benzedrynę, ale nie miał ze sobą ani tabletki. Nie myśli się o takich rzeczach, kiedy się jedzie na wakacje.

Było prawie południe. Stał przed oknem, marząc o tym, żeby oprzeć czoło o szybę. Nie odważył się jednak tego zrobić. Nagle usłyszał odgłos zbliżającego się samochodu.

Chwycił dubeltówkę i otworzył drzwi; sam pozostał w środku, gotów osłaniać szeryfa czy kogokolwiek innego przed atakiem.

Samochód skręcił w podwórze. Był to mały volkswagen panny Talley. Przyjechała sama.

Zaczął gwałtownie do niej machać, z nadzieją, że jeśli zawróci i szybko się oddali…

Zbliżała się. Nie patrzyła w jego stronę, ponieważ jej uwagę przyciągnął widok furgonetki i martwego jelenia, z którego leniwie podrywały się myszołowy, zmuszone do odlotu przez zbliżający się samochód. Wyłączyła silnik, zanim go zobaczyła.

— Panno Talley! Proszę zawracać i szybko jechać do miasta. Niech pani powiadomi policję i…

Nie było o czym mówić. Usłyszał odgłos kopyt. Wzdłuż drogi szarżował byk. Był oddalony zaledwie o sto stóp. Volkswagen stał w odległości dwudziestu. Nagle Staunton dostrzegł szansę, choć ryzykowną, na zwycięstwo. Jeśli zrani zwierzę, nie zabijając go, na przykład złamie mu nogę, wtedy wróg nie będzie mógł się uwolnić i znaleźć następnego żywiciela…

Krzycząc do panny Talley, żeby została w samochodzie, wybiegł i podniósł dubeltówkę. Jeśli mu się uda dobrze ocenić odległość i strzeli nisko, to może trafi w przednie nogi.

Celował dobrze, ale ze zdenerwowania strzelił trochę za wcześnie. Ładunek zranił byka, lecz nie wstrzymał jego szarży. Zwierzę ryknęło z wściekłością i zmieniło kierunek, biegnąc wprost na niego, zamiast w stronę samochodu. W tym momencie Staunton wystrzelił z drugiej lufy. Byk był o dziesięć stóp. Strzał okazał się śmiertelny. Z rozpędu zwierzę przetoczyło się jeszcze kilka kroków i upadło tuż przed fizykiem. Otworzył drzwi volkswagena.

— Szybko do domu, panno Talley. Mamy minutę, zanim spróbuje ponownie. Nie traćmy czasu.

Pobiegł razem z nią. Strzelba była pusta, naboje zostawił w domu. Przy drzwiach odwrócił się i spojrzał wokół oraz do góry. Jakiś duży ptak, nie myszołów, latał w pobliżu. Jeśli miał zamiar zaatakować, było już za późno. Staunton wszedł do środka i zamknął drzwi.

Ładując dubeltówkę, opowiedział jej szybko, co się działo od wczoraj.

— Och, doktorze, gdybym tylko nalegała… Dzwoniłam wczoraj po południu do szeryfa, ale nie chciał za bardzo uwierzyć, że ma pan kłopoty. Obiecał jednak, że przyjedzie. Udało mi się go złapać ponownie dziś rano. Tłumaczył się, że ma nowe ważne sprawy i będzie mógł tu przybyć dopiero jutro. Domyślam się, że uznał moje zaniepokojenie za wytwór wyobraźni. Nie spieszy mu się teraz.

— Jutro…

Staunton ponuro pokiwał głową.

— Nie wytrzymam tak długo bez snu. A jeśli się nie mylę, gdy tylko zasnę… Wolałbym, żeby pani tu nie przyjeżdżała. Teraz i pani jest w niebezpieczeństwie.

— Sądzi pan, że nie mamy szansy dotrzeć do mego samochodu? Siadłabym za kierownicą, a pan mógłby używać broni.

— Jest szansa, jedna na sto, panno Talley. Bo poza tym, że gdzie jest byk, tam muszą być i krowy, żeby nie wspomnieć o jeleniach w lesie, idę o zakład, iż duży ptak nurkujący z odpowiedniej wysokości przebije dach pani samochodu. Kiedy wyszła pani z domu? Czy sąsiedzi zauważą, gdy nie wróci pani na noc?

— O Boże, obawiam się, że nie. Ilekroć jadę do Green Bay do teatru, zostaję tam po przedstawieniu u siostrzenicy. Nikogo nie zdziwi moja nieobecność w domu. Sąsiedzi nie będą zaniepokojeni. Och! Gdybym wezwała policję stanową… Ale w ogóle o tym nie pomyślałam.

Staunton, zrezygnowany, machnął ręką.

— Proszę się o nic nie winić, panno Talley. To ja popełniłem pierwszy błąd. Dwa pierwsze błędy. Nie powinienem tu pozostawać po samobójstwie szarego kota, a wczorajszego ranka, gdy dowiedziałem się o śmierci Jima Kramera, mogłem darować sobie powrót tutaj po bagaże. Na tym wpadłem.

Westchnął.

— Napijmy się kawy. Piłem zimną, ale teraz, gdy mam do kogo otworzyć usta, zaryzykuję filiżankę gorącej. Nawet usiądę, kiedy będziemy rozmawiali. Może coś wymyślimy. Musimy coś wymyślić.

W kuchni pozwolił sobie oprzeć się o ścianę, podczas gdy panna Talley gotowała wodę na kawę. Mówił dużo, bo i miał dużo do powiedzenia.

— Obcy — rzekła stanowczo panna Talley, gdy wspomniał o wrogu. — Doktorze, dlaczego nie uznać, że walczymy z pozaziemską istotą inteligentną? Cóż innego mogłoby to być?

— Człowiek mutant z wrodzonymi lub nabytymi zdolnościami umysłowymi, o których nawet nam się nie śniło.

— Naprawdę pan w to wierzy?

— Nie, podobnie jak w jedyną inną możliwość: że to demon albo jakiś inny diabeł. Nie zawężałbym jednak pola widzenia. Dopóki się nie przekonam albo dopóki nie przegrani, mam zamiar nazywać go wrogiem. Nie przejmujmy się nomenklaturą, panno Talley. I tak mamy się czym martwić. Po pierwsze i najważniejsze: czy istnieje jakakolwiek szansa? Oczywiście, mogę się mylić, sądząc, że wróg trzyma mnie, a raczej nas, zapuszkowanych tutaj, póki nie usnę.

— Ma pan jakiś pomysł?

Powiedział jej, że zranienie zwierzęcia kontrolowanego przez wroga może im dać czas na ucieczkę.

— Ale to nie takie proste zranić dużego osobnika z dubeltówki tak, żeby nie zaatakował i nie zdołał się zabić. Należałoby złamać mu nogę, by go unieruchomić.

— Nie ma pan karabinu?

— Za mały kaliber. Jest ciągle w furgonetce. Nie warto ryzykować, żeby go przynieść. Byłby akurat, gdybym miał długie naboje karabinowe. Ale mam tylko krótkie, bo zamierzałem wprawiać się w strzelaniu do celu. Mam też pistolet, lecz nie jestem aż tak dobrym strzelcem, by ryzykować strzelanie z niego do szarżującego zwierzęcia. Myślę, że „to” zdało sobie sprawę, co mu grozi, jeśli żywiciel zostanie ranny. Dlatego woli posługiwać się ptakami. Nawet bowiem, gdybym zranił któregoś śrutem w powietrzu, to zabije go sam upadek… O Boże! Jakże jestem śpiący.

— Czy mogę panu jakoś pomóc?

— Proszę tylko mówić albo słuchać. Przy okazji narzuciłem sobie głodówkę, żeby nie zasnąć, ale nie powinno to pani powstrzymać przed zjedzeniem czegoś. Lodówka nie działa od wczoraj, lecz jest dużo konserw.

Kawa była gotowa. Nalała dwie filiżanki i zaniosła je do stołu.

— Dziękuję, nie jestem jeszcze głodna, może jednak powinnam przygotować dwa lub trzy dodatkowe dzbanki kawy?

— Jak pani sobie życzy, ale po co?

— Jeśli udało mu się odciąć elektryczność, może poradzi sobie i z gazem. A pan nie chciałby chyba zostać bez kawy, nawet gdybyśmy oboje mieli ją pić zimną?

— Chyba nie da rady. Potrzebny byłby ludzki żywiciel. Trzeba użyć śrubokrętu, żeby zakręcić zawór na zbiorniku z butanem. W każdym razie nic na tym nie stracimy, jeśli przygotuje pani kawę na zapas.

Postawiła znów wodę na gazie, podeszła do stołu i usiadła naprzeciw Stauntona.

— Co z zaopatrzeniem w wodę? Czy może odciąć dopływ? Dla pewności napełnię kilka wiader.

— To chyba zbędne. Wyjaśnił, jak działa wodociąg.

— Dość łatwo mógłby uszkodzić pompę, która dostarcza wodę do zbiornika na dachu, ale sam zbiornik jest ciężki i masywny. Powinien być napełniony do połowy. To więcej, niż nam potrzeba. Mieści się w nim dwieście galonów.

Wypił łyk kawy.

— Ta rozmowa o wodzie przypomniała mi o czymś. Zimna kąpiel i zmiana ubrania powinny mi pomóc. Nie pomyślałem o tym rano.

— Dobra myśl. Zrobię sobie coś do jedzenia, gdy pan będzie na górze. Jest pan chyba bardzo głodny, lepiej więc nie patrzeć, jak będę jadła.

— Świetnie, ale proszę robić obchód okien co jakiś czas i zawołać mnie, jeśli pani coś zauważy. Zabiorę szlafrok do łazienki, żeby w razie czego móc natychmiast zejść. A teraz sam zobaczę…

Miał zamiar wstać, lecz panna Talley, jak w szkole, kazała mu siedzieć spokojnie, po czym sama przeszła się wzdłuż okien. Złożyła meldunek, że nic nowego nie zaszło, oprócz tego, że myszołowy wróciły na ścierwo jelenia. Żaden z nich nie wybrał byka. Jeleń był dojrzalszy i bardziej im smakował.

Staunton pokiwał głową.

— Nie sądzę, żeby coś się wydarzyło. To gra na przetrzymanie, dopóki któreś z nas nie zechce stąd wyjść. Nie próbował dostać się do domu, a gdyby mu na tym zależało, dawno by to zrobił. Każde większe zwierzę z łatwością wyłamie drzwi, jeśli wcześniej się go nie zastrzeli.

— Albo człowiek. Dziwi mnie, że nie wysłał żadnego przeciw panu.

— Nie było powodu. Chyba żeby chciał mnie zabić, lecz wyraźnie tego nie chce, dopóki tu siedzę. Nawet wolałbym, żeby kogoś nasłał. Przestrzelić nogę szarżującego byka, nie zabijając go przy tym, to niebezpieczna zabawa. Z człowiekiem poszłoby łatwiej.

— Skąd pan wie, doktorze, że nie jestem wrogiem? Bez trudu może mnie pan postrzelić w nogę.

Roześmiał się.

— Nawet o tym nie pomyślałem. Zresztą byk, który pojawił się zaraz po pani przybyciu, jest wystarczającym dowodem. „To” nie może kontrolować więcej niż jednego żywiciela naraz.

Wstał i przeciągnął się, walcząc z ziewaniem.

— Idę zanurzyć się w zimnej wodzie. Obejdę okna na piętrze, gdy wanna będzie się napełniała.

Poszedł na górę. Za pół godziny był z powrotem. Wyglądał na odświeżonego, przynajmniej zewnętrznie. Panna Talley skończyła posiłek. Usiedli w bawialni i mówili na zmianę. Staunton nalegał, że osobiście będzie dokonywał obchodu okien, bo niebezpieczeństwo zaśnięcia na siedząco wzrasta, gdy zostaje sam choć na chwilę. Lepiej, żeby się ruszał.

Godziny ciągnęły się w nieskończoność. Oboje wymyślali dziesiątki podstępów, ale zaraz odrzucali je jako niepraktyczne lub niebezpieczne. Wreszcie Staunton postanowił sprawdzić, czy oblężenie trwa nadal. Wyszedł przed drzwi z dubeltówką. Gdy zobaczył, że krążący wysoko po niebie ptak zaczyna pikować, wystrzelił, nie czekając, aż się zbliży. Odległość była jednak za duża. Musiał strzelić jeszcze raz, gdy ptak był już niebezpiecznie blisko. Gdyby nie uskoczył, zostałby uderzony. Martwy jastrząb rąbnął o próg. Fizyk powtórnie załadował broń, zanim — posługując się lufą — zepchnął ścierwo z werandy.

Krew poplamiła mu buty i mankiety spodni. Poszedł na górę, żeby się przebrać i wziąć jeszcze raz zimną kąpiel. Zostawił wodę w wannie. Po pierwszej bowiem kąpieli uświadomił sobie, że nawet sto galonów, jak oceniał zawartość zbiornika, nie pozwoli na zbyt częste napełnianie wanny. Druga kąpiel niewiele mu pomogła. Omal nie zasnął w wodzie. Był prawie na granicy wytrzymałości.

Powiedział o tym pannie Talley i poprosił ją, żeby przyniosła dzbanek zimnej wody i szklankę. Polecił jej siedzieć tuż naprzeciw niego i chlustać mu wodą w twarz, ilekroć spostrzeże, że zamyka oczy na dłużej niż mrugnięcie. Przyniosła wodę, a na dodatek ręcznik, gdyby musiała spełnić jego prośbę. Przyszło jej to uczynić dwukrotnie w ciągu godziny — za każdym razem, gdy przerywał w połowie zdania i oczy mu się zamykały. Była szósta, gdy zdarzyło się to po raz ostatni. Za godzinę powinno być ciemno. Wątpił, czy zdoła nie zasnąć.

Osuszył twarz ręcznikiem i wstał, lekko się kołysząc.

— Panno Talley. Takie postępowanie nic nie da. Nawet gdybym usiadł na pinezkach, w końcu stracę świadomość. Musimy zrobić jedną z dwóch rzeczy — obie są niebezpieczne, więc wybór zostawiam pani. Pierwsza, wychodzę do miasta albo przynajmniej do najbliższego telefonu. Zabieram dubeltówkę, a pani zostawiam pistolet. Może uda mi się, może przeceniamy niebezpieczeństwo i zasięg działania wroga. A jeśli mnie się powiedzie, pani wyjdzie z tego cało. Przyjedzie tu kilka wozów pełnych policji stanowej, wszyscy ze strzelbami i pistoletami maszynowymi… Jeśli zaś nie…

— Nie — przerwała mu stanowczo panna Talley. — Jeśli już, to jedziemy razem. Ja prowadzę. Albo idziemy pieszo, jeżeli pan uważa, że tak będzie lepiej. Ale właściwie dlaczego mamy iść?

— Bo, po pierwsze, wtedy nie zasnę, a po drugie — będę mógł obserwować niebo. Jak już wcześniej mówiłem, ciężki ptak nurkujący z wysoka może przebić dach pani samochodu. Choć, przyznaję, nie brałem pod uwagę naszej wspólnej wyprawy. Nie wiem, która z tych możliwości jest bardziej niebezpieczna. Teraz wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli po prostu pójdę spać. Tutaj, w tym pokoju, na sofie. Najpierw jednak musimy się zabezpieczyć. Proszę mnie związać. W kuchni jest pięćdziesiąt stóp sznura do bielizny. Starczy pani na dobrą robotę. Chodzi o to, że — po pierwsze — nasz pogląd na to, co się ze mną stanie, gdy zasnę, może być błędny. Po drugie, jeśli wróg mnie opanuje, a ja będę związany, nie zdoła skrzywdzić ani mnie, ani pani, panno Talley. Ponadto uniemożliwi mi to popełnienie samobójstwa, a nieprzyjacielowi znalezienie innego żywiciela. To zaś znaczy, że będzie pani mogła bezpiecznie pojechać do miasta i sprowadzić pomoc.

— Jaką… jaką pomoc, kiedy pan będzie…

— Najpierw zobaczymy, co się stanie, a potem pomyślimy. Jeśli dotrze pani do miasta, nie będzie już pośpiechu. Proszę skontaktować się z najwyższymi, dostępnymi pani, władzami, opowiedzieć, co tu zaszło, i dodać do tego mój tekst. Niech pani zadzwoni najpierw do FBI i postara się o połączenie z Rogerem Price’em albo z Billem Kellermanem. To moi przyjaciele i prawdopodobnie potraktują panią poważnie. Zapamięta pani nazwiska, czy mam je zapisać?

— Roger Price albo Bill Kellerman. Zapamiętam. Ale skąd mam wiedzieć, że bezpiecznie dojadę do miasta? Chyba że zaraz po zaśnięciu obudzi się pan i zacznie postępować jak szaleniec.

— Jeśli tak, to sprawa będzie jasna. Jeśli nie, musi pani podjąć takie ryzyko jak ja niedawno. Wyjdzie pani na werandę z dubeltówką i… sprawdzi, czy nastąpi atak. Jeżeli nie, jest szansa, że się uda. Albo… chwileczkę, nie ma w ogóle ryzyka. Gdy będę związany, pani po prostu poczeka do jutra na szeryfa. Tak będzie bezpieczniej. Powinienem był od razu o tym pomyśleć. Jestem taki senny, że zaczynam bredzić.

— Dobrze — powiedziała panna Talley — to bardziej mi się podoba niż pomysł wyprawy — samotnej czy we dwoje — do miasta. Idę po sznur.

Poszli do kuchni. Odmierzył odpowiednią długość, podczas gdy ona szukała noża.

W bawialni Staunton wyjął pistolet z kieszeni i razem z amunicją położył na półce. Dubeltówkę oparł o ścianę przy drzwiach.

— Proszę to trzymać z dala ode mnie. Nóż także. Zwiąże mi pani najpierw ręce na plecach, potem położę się, a pani skrępuje kostki.

Odwrócił się do niej z założonymi rękami.

— Gdybym oszalał i próbował rozerwać więzy, proszę zamroczyć mnie rękojeścią pistoletu. Ale niech się pani postara nie zabić mnie. Jeśli bowiem będę już pod kontrolą wroga, moja śmierć go uwolni i pozwoli wybrać nowego żywiciela. Wówczas może opanować nawet panią, jeżeli zaśnie pani przed przybyciem szeryfa.

Panna Talley manipulowała przy więzach.

— Jest pan pewien, że wyprawa do miasta byłaby mniej bezpieczna?

— Pewien nie jestem, ale tak przypuszczam.

— Dobrze. Nie za ciasno?

— Nie. Nie mogę sięgnąć węzła palcami. To doskonale. Teraz się kładę. Postaram się nie zasnąć, dopóki nie zwiąże mi pani nóg w kostkach.

Ledwie wytrzymał. Gdy tylko uznał, że więzy są odpowiednie, westchnął i zamknął oczy. Natychmiast zasnął głęboko.

Panna Talley obserwowała go przez chwilę. Potem, żeby się przekonać, czy wróg jest już w mózgu doktora Stauntona i tylko pozwala mu dalej spać albo udawać, że śpi, wzięła dubeltówkę i stanęła w otwartych drzwiach, patrząc w górę. Coś dużego i czarnego pikowało w jej kierunku. Cofnęła się i zamknęła drzwi. Usłyszała głuche uderzenie o werandę.


* * *

Odgłos spowodowany był upadkiem myszołowa. Jednego z kilku, które ucztowały na zabitym jeleniu i właśnie odlatywały na drzemkę w koronach pobliskich drzew. Był to trzeci z kolei, którego Mózg użył.

Zdenerwowało go niespodziewane przybycie nauczycielki. Był wysoko w górze, gdy zauważył nadjeżdżającego volkswagena. Szybko zanurkował, zabił ptaka i opanował śpiącego nie opodal byka. Pogalopował za volkswagenem. Najpierw chciał zniszczyć samochód, ale kiedy Staunton wypalił do niego po raz pierwszy, zrozumiał, że mierzy za nisko, żeby go zranić i obezwładnić. Zmienił więc kierunek szarży i runął na fizyka, żeby ten go zabił w obronie własnej.

Potem, przebywając we własnym żółwiopodobnym ciele, ukrytym pod kuchennymi schodami, przysłuchiwał się rozmowie tak długo, aż stwierdził, że oboje zdają sobie sprawę z daremności prób przedostania się do miasta lub choćby do najbliższego telefonu. Nie musiał w związku z tym niszczyć samochodu.

Odprężył się zatem i nadal ich obserwował. Był zdziwiony, że domyślili się tak wielu rzeczy. Nie martwiło go to. I tak nie mogli zrobić użytku z posiadanej wiedzy.

Potem dowiedział się, że panna Talley prosiła szeryfa o przybycie. Co prawda miało to nastąpić dopiero jutro, ale niewykluczone, że stróż prawa zmieni zamiar i przyjedzie wcześniej albo przyśle jeszcze dziś swego zastępcę. Gdyby miał nadjechać następny samochód, musiał o tym wiedzieć w porę, żeby mieć czas na przygotowania. Prawdopodobnie zniszczy wóz i zabije kierowcę, kiedy ten wyjdzie na zewnątrz. Nie może dopuścić do wzmocnienia załogi domu.

Obchód okien, dokonywany przez Stauntona i pannę Talley, dawał Mózgowi czas na używanie ptaków do obserwacji okolicy. Po każdym takim locie zabijał żywiciela, by móc dalej słuchać rozmów prowadzonych w domu.

Właśnie zbierał się do kolejnego lotu, gdy fizyk oznajmił, że dłużej nie wytrzyma. Będzie to zatem jego ostatni zwiad powietrzny. Postanowił trochę go przedłużyć i dlatego nie był świadkiem całej rozmowy, a następnie krępowania Stauntona.

Kiedy już miał roztrzaskać myszołowa, ze zdziwieniem stwierdził, że tym razem w drzwiach stanęła z dubeltówką panna Talley. Zanurkował natychmiast.

Gdy był już we własnej skorupie, zdziwił się jeszcze bardziej, widząc doktora śpiącego i związanego. To, że spał, nie było dlań niespodzianką; zdumienie budził fakt, że był związany!

Diabelnie sprytne i podstępne. Żadne z nich nawet o tym nie wspomniało, kiedy ich podsłuchiwał. Musieli nagle wpaść na ten pomysł, a potem błyskawicznie go wykonać.

Gdyby teraz wszedł w umysł Stauntona, byłby bezradny w jego unieruchomionym ciele. W końcu jednak doszedł do wniosku, że nie ma niebezpieczeństwa. Kobieta nie może w nieskończoność więzić fizyka. Jeśliby teraz opanował jego mózg i pozwolił ciału spać nadal, mógłby zrobić niezły użytek z czasu, badając zawartość pamięci żywiciela. Potem, powiedzmy w połowie nocy, obudziłby się i zagrał rolę Stauntona tak dobrze, że panna Talley — niczego nie podejrzewając — rozwiązałaby go. Później zaś… ale zostawmy plany na przyszłość.

Zaatakował.

Spotkał się z czymś nowym — nie chodziło o jakość, lecz o czas i natężenie. Do tej pory każdy umysł odpierał jego napaść przez ułamek sekundy. W wypadku zwierzęcia była to drobna potyczka, w mózgach trzech do tej pory kontrolowanych ludzi — krótka, gwałtowna bitwa.

Tu zaś była zażarta walka. Trwała kilka sekund dłużej niż wszystkie poprzednie. Przez ten czas Staunton mógł częściowo kontrolować swoje ciało. Udało mu się podnieść niemal do pozycji siedzącej i wysapać:

— Pod schodami. Podobne do…

To było wszystko. Mózg już go miał.


* * *

Fizyk położył się ponownie. Oddychał głęboko. Potem otworzył oczy. Spotkał wzrok panny Talley. Powiedział od niechcenia:

— Miałem chyba jakiś koszmar. Pewnie z przemęczenia. Czy krzyczałem?

Panna Talley milczała przez chwilę. Potem rzekła bardzo spokojnie:

— Owszem, krzyczał pan, doktorze — jeśli jest pan jeszcze doktorem Stauntonem. Powiedział pan, cytuję: „pod schodami, podobne do…” To wszystko. Co to był za koszmar?

— Dobry Boże, panno Talley. Jak miałem to zapamiętać? Coś o szarżującym byku. A tak, we śnie starałem się przed nim ukryć, wpełzając pod schodki prowadzące na frontową werandę. Nie miałem broni. Myślę, że znowu zasnę. Tym razem bez snów.

Zaniknął oczy.

— Doktorze, mówił pan, że „wróg”, jak go pan nazywa, ukrywa się w pobliżu. Przeszukał pan dom, a zatem i klatkę schodową. Zresztą wyraźnie powiedział pan „schody”, a nie „klatka schodowa”. Trzy stopnie prowadzą na werandę, a trzy inne do drzwi kuchennych. Idę sprawdzić, póki jest jeszcze widno.

— Panno Talley, to śmieszne. Jakiś koszmar… Mówił w przestrzeń — panna Talley była już na zewnątrz. Zabrała ze sobą pistolet, dubeltówkę i latarkę. Wprawdzie był ciągle dzień, ale pod schodami może być ciemno.

Rozejrzała się, czy nic jej nie zagraża. Nie przypuszczała, żeby nastąpił teraz atak, lecz wolała się upewnić. Przeszukała przestrzeń pod schodami. Nic nie znalazła, postanowiła jednak dokładnie obejrzeć, a nawet przekopać to miejsce, gdy tylko sprawdzi stopnie prowadzące do drzwi kuchennych. Przeszła na tył domu.

Na pierwszy rzut oka pod schodami niczego nie było. Potem w świetle latarki odkryła miejsce, w którym ziemia była poruszona. Jakby ktoś ją rozkopał, a potem na powrót ubił. Tak, jest ślad ludzkiej dłoni!

Nie zważając na to, że pobrudzi sobie ubranie, położyła się na brzuchu i wcisnęła głowę oraz ramię pod schodki. Ziemia była spulchniona. Łatwo dała się rozgrzebać. Panna Talley dotknęła czegoś. Mogła to być skorupa żółwia. Ale żółwie nie ryją, zwłaszcza w suchym podłożu. Wyjęła to „coś” i wyciągnęła na zewnątrz. Rzeczywiście, było podobne do żółwia. Nie miało tylko otworów na głowę, ogon i nogi. Wyglądało obco.

Rzuciła to z odrazą, przytknęła lufę pistoletu do pancerza i wystrzeliła.

Dał się słyszeć agonalny krzyk Stauntona. Pobiegła do bawialni. Zapomniała dubeltówki, ale pistolet nadal trzymała w ręku.

Doktor leżał na podłodze. Był spokojny. Uśmiechał się łagodnie.

— Udało się, panno Talley. To był on. Ziemscy lekarze będą mieli teraz zabawę, dokonując sekcji zwłok pierwszej formy życia pozaziemskiego, jaka trafiła im do rąk. Mózg w skorupie. Niewiele więcej. Nie miał nawet organów trawiennych. Absorbował żywność przez osmozę. Proszę mnie jeszcze nie rozwiązywać. Chyba wszystko jest w porządku, ale lepiej nie kusić licha. Niech mi pani pozwoli mówić. O Boże! Tyle mam do powiedzenia. To takie ważne. Mam wrażenie, że nigdy już nie zasnę.

Westchnął.

— Biedne stworzenie. Chciał tylko dostać się do domu. Nie byłoby z korzyścią dla gatunku ludzkiego, gdyby mu się to udało. Widzi pani, panno Talley, on był w moim mózgu. Dostał się tam po krótkiej walce, kiedy starałem się go odeprzeć i udało mi się powiedzieć te kilka słów, które pani tak dobrze zinterpretowała — ciarki przeszły go na samo wspomnienie. — Lecz i ja byłem w jego mózgu. Wiem wszystko to, co on wiedział. Łącznie z tym, czym się kierował przy wyborze żywicieli, ale to długa historia.

— Skąd był? Z którejś planety naszego Układu?

— Nie, przybył z daleka. Z planety odległej gwiazdy. Chce pani usłyszeć, czego jeszcze się dowiedziałem?

Nawet nie musiała przytaknąć. Wyraz jej twarzy mówił sam za siebie.

Staunton mówił cicho, z powagą.

— Zupełnie nowa dla nas wiedza, coś, czego nawet się nie spodziewaliśmy. Możemy odstawić rakiety. Są już przestarzałe, Z wiedzą, którą posiadłem, za rok będziemy w kosmosie, za dwa lata zaczniemy kolonizować planety, nie tylko w naszym Układzie Słonecznym, ale wszędzie. Odległość nie ma znaczenia. Możemy zacząć od Alpha Centauri albo jakiejś innej gwiazdy równie łatwo, jak wybrać się na Księżyc.

Każdy będzie mógł polecieć, dokąd zechce, gdy tylko zwiad ustali, że planeta nadaje się do zamieszkania i jest bezpieczna. Nawet ludzie w naszym wieku.

Panno Talley, czy zechce pani zostać moją sekretarką i prawą ręką, gdy będziemy czynili przygotowania? A, powiedzmy, za trzy lata wybrałaby się pani ze mną na przejażdżkę po planetach? Na początek byłyby to krótkie skoki na Marsa i na Wenus, później zaś udalibyśmy się dokądkolwiek, dokądkolwiek we wszechświecie. Może na ziemiopodobne planety w naszej Galaktyce? Dokąd chciałaby pani najpierw, panno Talley?

Wierzyła mu, ale rozwiązałaby go nawet wtedy, gdyby miała wątpliwości.

Zapytał jeszcze raz, siedząc już na sofie, bo nie uzyskał dotąd odpowiedzi:

— Umowa stoi, panno Talley?

Odpowiedziała krótkim, żarliwym „tak”.

Nie słyszał — spał jak zabity.

Panna Talley patrzyła na niego dłuższą chwilę. Potem podeszła do drzwi i wyszła na werandę. Nie miała broni. Była bezpieczna.

Patrzyła na niebo. Widać było pierwsze gwiazdy, najjaśniejsze. Potem, gdy całkiem się ściemni, pojawią się tysiące innych. Najjaśniej świecił Syriusz. Patrzyła, dopóki łzy nie zaćmiły jej wzroku.

Загрузка...