ROZDZIAŁ 15

Mózg wpadł w panikę, gdy usłyszał, jak człowiek, którego nazywają doktorem Stauntonem, zawołał: „W porządku, kocie…” Była to reakcja na fakt uświadomienia sobie, że ten najlepszy z możliwych żywiciel jest niebezpieczny — zdaje się bliski odkrycia prawdy. Do tej pory Mózg miał tylko pogardę dla zdolności intelektualnych człowieka.

Staunton byłby najbardziej pożądanym żywicielem — wybitny elektronik, zamożny, z możliwością odbywania odległych podróży, samotny i bez zobowiązań. Mózg ze wzrastającą fascynacją przysłuchiwał się temu, co doktor dyktował, i jego rozmowie z panną Talley.

Być może wyciągał za daleko idące wnioski, ale był pewien, że Staunton ma — lub będzie mógł uzyskać — dostęp do wszelkiego rodzaju potrzebnych urządzeń. Jeśli wszystko się powiedzie, już za kilka tygodni powróci z takim żywicielem do swojego świata jako bohater, odkrywca planety nadającej się do skolonizowania.

Popełnił jednak podstawowy błąd. Niepotrzebnie się schował, gdy panna Talley nagle podniosła głowę i spojrzała na niego. Powinien był pamiętać, że ma się zachowywać jak najzwyklejszy kot. Podniecenie jednak słowami Stauntona sprawiło, że o tym zapomniał. Zauważony, powinien przespacerować się do kuchni, tak żeby go dojrzeli. Gdyby zachował się przyjaźnie, mogliby go nawet pogłaskać — jeśli lubili koty. Może daliby mu miskę mleka, a potem wypuścili, kiedy miaucząc poskrobałby drzwi. W najgorszym razie, gdyby nie lubili kotów, wygnaliby go na dwór. Byłby od wielu godzin wolny, dyskretnie uśmierciłby żywiciela i powrócił do swego własnego ciała pod schodami na farmie Grossów.

Wtedy wybrałby sobie następnego żywiciela, który przeniósłby go tutaj, do Stauntona, w pobliże jego łóżka. Opanowałby wówczas jego mózg, jak tylko doktor zasnąłby.

Tak należało postąpić. Skoro się jednak ukrył, musiał brnąć w to aż do momentu, w którym zdoła wydostać się przez pierwsze otwarte drzwi lub okno. Najgorsze, że Staunton (żeby go cholera wzięła za ten jego spryt) — zaklął, posługując się przyswojonym słownictwem ziemskim — wszystko pozamykał, a teraz, dzięki śladom na rozsypanej mące, wiedział, że kot tu jest.

Czego jeszcze ten człowiek się domyślał? Z pewnością coś podejrzewał, jeszcze zanim opuścił dom, gdyż zastawił tę pułapkę z rozsypanej mąki. Łażąc po pokojach, Mózg nie domyślał się niczego, dopóki nie zwróciły jego uwagi pozostawione ślady łap. Spostrzegł się za późno. Długo myślał, w jaki sposób je zatrzeć. Może zamieść podłogę i rozsypać mąkę powtórnie? Ale jak to zrobić, będąc kotem? Owszem, mógł zlizać mąkę, ale rozsypanie nowej warstewki — równej i cienkiej — było przeszkodą nie do pokonania. Potrafiłby otworzyć drzwiczki kredensu i wyciągnąć sito, ale będąc tak małym i nie mając rąk, nie zdołałby go odpowiednio użyć. Nie było zatem sposobu zatarcia śladów.

Ale prawdziwa panika zaczęła się, gdy po powrocie Staunton zwrócił się do niego jak do istoty myślącej. Czy odkrył — drogą dedukcji bądź kierowany intuicją — że ten kot to wcale nie kot? Wydawało się nieprawdopodobne, żeby wywnioskował to na podstawie tak nikłych przesłanek, ale jednak było możliwe. Przecież Staunton jest naukowcem. Dotychczasowe kontakty Mózgu z umysłami ludzkimi ograniczały się do dwóch przypadków: chłopca, który nie ukończył jeszcze szkoły średniej, i ograniczonego starca półanalfabety. Być może w tym świecie było mnóstwo rzeczy, których istnienia obaj ci ludzie nawet się nie domyślali, a które dla Stauntona były oczywistością. Niewykluczone, że na Ziemi istniały gatunki zdolne do używania żywicieli, tak jak to robiła jego rasa. Może niektóre istoty ludzkie, obdarzone specjalnymi zdolnościami lub odpowiednio wyszkolone, potrafiły powodować bytami niższymi. Znajdzie na to odpowiedź w umyśle doktora, jeśli uda mu się go opanować.

Teraz najpilniejszym zadaniem była ucieczka, wydostanie się z tego domu. Samobójstwo nie wchodziło w rachubę, nawet gdyby nadarzyła się sposobność. To właśnie owa nie dająca się wyjaśnić seria samobójstw wzbudziła naukową ciekawość Stauntona. Jeszcze jedno, popełnione w jego własnym domu i w takich warunkach, mogłoby się stać ostatecznym dowodem potwierdzającym to, co fizyk wiedział lub — jak Mózg miał nadzieję — tylko podejrzewał.

Zrozumiał, że pozostała mu jedna możliwość: wyjść rankiem z ukrycia, pozwolić się zauważyć i robić wszystko, żeby wyglądać jak najzwyczajniejszy kot. Jest to niebezpieczne, ale nie ma innego wyjścia.

Nie bał się, że Staunton go zabije. To natychmiast by go uwolniło. Jeśli uczony cokolwiek wie o żywicielach, ostatnią rzeczą, jaką by zrobił, byłoby zabicie kota. Wtedy bowiem straciłby nad nim kontrolę. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że Staunton — świadom tego, o co chodzi — złapie go i podda badaniom. W najlepszym wypadku będzie to strata czasu; może nawet nie uda mu się uciec, dopóki kot nie zdechnie, a koty żyją latami. Gorzej, jeśli fizyk zna testy psychologiczne pozwalające odróżnić stworzenie kontrolowane od wolnego.

A jeśli Staunton udowodni…? Tommy Hoffman wiedział coś, niejasno, o serum prawdy. Jeżeli badacz je zastosuje i zmusi go do nawiązania kontaktu — będzie zgubiony. Ujawni miejsce przebywania własnego bezbronnego ciała w gospodarstwie Grossów i na tym koniec.

Zrozpaczony uzmysłowił sobie, że wystarczy odpowiednio długo przetrzymać kota, by skutki były nieodwracalne. W tym czasie jego ciało zginie z braku pożywienia. Zanurzenie w roztworze, które zaaplikował sobie poprzez działania Grossa, wystarczy na kilka miesięcy, ale nie na rok. Długotrwałe uwięzienie w ciele żywiciela niezdolnego do odpowiednich poczynań oznacza dla Mózgu zgubę.

Przez całą noc myślał, rozważał różne możliwości. Brał pod uwagę skok przez zamknięte okno, w nadziei, że własnym ciężarem stłucze szybę, ale to nie wchodziło w rachubę z tych samych powodów co samobójstwo. Nawet gdyby mu się powiodło, potwierdziłby tylko podejrzenia doktora.

Łudził się, że to tylko podejrzenia, a nie pewność, i że fizyk wypuści go rano. Pozostawała nadzieja i próby przekonania naukowca, że schwytany kot jest po prostu kotem i niczym więcej.

Staunton położył się o pierwszej w nocy, zasnął około drugiej, toteż wstał później niż zazwyczaj, nawet w czasie wakacji. Tuż po dziesiątej rano obudził się z dręczącego snu, w którym starał się zaprojektować urządzenie pomiarowe dla satelity, ale nie pamiętał, co też ono miało mierzyć. Leżał przez chwilę, starając się przypomnieć sobie wcześniejszą fazę snu, która wciąż mu umykała, i nagle przyszedł mu na myśl kot. Zapomniał o śnie i leżał, rozmyślając o kocie.

Sprawa za dnia nie wyglądała tak złowrogo jak w nocy. Czy nie przesadzał, wiążąc obecność zabłąkanego kota z dziwnymi przypadkami śmierci, które zdarzyły się w ostatnich dziesięciu dniach?

Hmm… może, ale nadal było coś, co wymagało wyjaśnienia. Nie ma nic dziwnego w tym, że kot wchodzi do czyjegoś domu z ciekawości albo z głodu przez otwarte drzwi lub okno. Wprawdzie niewiele zwierząt tak czyni, zapewne najrzadziej te, które mają własne domy, ale od czasu do czasu może się tak przecież zdarzyć. W tym wypadku dziwny był sposób wejścia.

Ale i to można wyjaśnić — kot był bezdomny i głodny. Prawdopodobnie wspiął się na drzewo, bo zobaczył śpiącego ptaka i chciał go złapać. Potem, gdy był już na gałęzi, niedoszła ofiara mu umknęła, skusił natomiast widok okna. Wszak każdy kot, nawet włóczęga, wie, że w domach bywa żywność.

Dlaczego jednak ukrył się w hallu, tuż koło korytarza wiodącego do kuchni, tak jakby ich szpiegował, podsłuchiwał ich rozmowę, a i później też się przyczaił…

Och, może jest to kot, który nigdy nie miał domu i boi się ludzi, bo kiedyś źli chłopcy albo jakiś farmer rzucali w niego kamieniami…

Wstał i zaczął się ubierać. Postanowił najpierw znaleźć kota, bez względu na to, ile czasu mu to zajmie. Potem pomyśli, co dalej.

Przypomniał sobie, że w szufladzie komody leży para ciężkich skórzanych rękawic. Wyjął je i wsadził do kieszeni. Jeśli będzie musiał osaczyć kota, a ten będzie walczyć — nawet oswojone zwierzęta czasem tak postępują wobec obcych — rękawice mogą się okazać przydatne. Sądząc po wielkości odcisków łap na mące, nie ma do czynienia z dużym okazem. I z pewnością nie jest to dziki kot. Trop żbika byłby zupełnie inny.

Wychodząc z sypialni, zamknął za sobą drzwi. Polowanie trzeba przeprowadzić metodycznie. Najpierw pokoje na piętrze. Po dokładnym przeszukaniu — zamknięcie drzwi. Na pierwszy ogień poszła łazienka, później pozostałe sypialnie.

Kota nie było.

Zobaczył go, gdy był w połowie schodów. Siedział spokojnie przed drzwiami wejściowymi, tak jak to robią psy i koty, gdy chcą, by je wypuścić na dwór.

Nie wyglądał niebezpiecznie. Mały, szary, najzwyczajniejszy kotek. Nie był wygłodzony ani przestraszony. Spoglądał na niego całkiem przyjaźnie. Miauczał i lekko drapał odrzwia.

Po prostu kot, normalny kot, który prosi, żeby go wypuścić.

Trochę za normalny jak na kota, który tak długo się ukrywał, pomyślał Staunton. Usiadł na stopniu i zaczął mu się przypatrywać. No tak, kot czatuje przy drzwiach, bo chce na dwór.

— Miau!

Staunton pokręcił głową.

— Nic z tego, kocie. Wypuszczę cię później, najpierw chciałbym z tobą trochę porozmawiać. Co sądzisz o zjedzeniu śniadania? Mam właśnie zamiar coś sobie przygotować.

Wstał i poszedł do kuchni, nie oglądając się za siebie.

Kot podążył za nim, w pewnej odległości. Usiadł i patrzył. Nagle przebiegł koło niego, ciągle utrzymując dystans, i podbiegł do drzwi kuchennych. Zaczął je drapać, miaucząc i oglądając się na Stauntona. Znaczyło to: „wypuść mnie”. Jaśniej kot nie mógł tego wyrazić. Po prostu zwyczajny kot.

Doktor pokręcił głową z uporem.

— Nie, kocie, później, nie teraz. Chcę to najpierw przemyśleć.

Wyjął z lodówki mleko, nalał do miski i postawił na podłodze. Kot nie zbliżył się. Siedział przy drzwiach, gdy Staunton przygotowywał sobie śniadanie — smażył jajka i gotował wodę na kawę.

Gdy przeniósł posiłek na stół i usiadł, kot podszedł do miski. Zaczął chłeptać łapczywie.

— Dobry kotek — rzekł fizyk z pełnymi ustami. — Co myślisz o dłuższym pozostaniu u mnie?

Kot nie odpowiedział, a Staunton pomyślał, że mówi na serio. Przyjemnie byłoby trzymać kota, miałby do kogo otworzyć usta. A jeśli nie jest to zwyczajny kot, nadarzała się szansa przeprowadzenia obserwacji.

Rzecz jasna, nie będzie w nieskończoność mieszkał w zamkniętym domu. Udusiłby się, gdy nastaną cieplejsze dni. Może kupić okiennice, w rodzaju tych, które ochraniają na wpół otwarte okna? W okolicy było tak niewiele much, że właściciel domu nie zatroszczył się o dodatkową osłonę okien. Tak, można by zlecić stolarzowi zamontowanie okiennic. Takie małe ulepszenie byłoby formą wyrażenia wdzięczności za pozwolenie korzystania z domu. A poza tym jednak trochę much i ciem kręciło się wieczorami wokół zapalonych lamp. Zestaw okiennic będzie czymś w rodzaju jego wkładu w utrzymanie domu. Chyba powinien to zrobić bez względu na kota.

Nie chciał oczywiście przywłaszczać sobie cudzej własności. Powinien najpierw popytać w mieście, czy komuś nie zginął kot. Jeśli znajdzie właściciela, odda mu zwierzę, które być może jest ulubieńcem dzieci. Chociaż w rejonach rolniczych kotów jest mnóstwo i są tanim towarem. Rozmnażają się tak szybko, że podaż zawsze wyprzedza popyt.

Kiedy będzie wracał do Bostonu, rozejrzy się za jakimś domem dla kotka. Nie powinno to być trudne, zwłaszcza za małą dopłatą. A żywienie jednego kota więcej dla farmera, który już ma ich kilka, z pewnością nie byłoby kłopotliwe, tym bardziej że nawet najbardziej zadomowione zwierzęta utrzymują się same, polując na myszy polne.

— Kocie, mówię poważnie, jak by ci się podobało pozostanie ze mną na dłużej? A przy okazji, jak masz na imię?

Kot nie odpowiadał, ciągle chłepcząc mleko.

— W porządku, nie chcesz mi powiedzieć. W takim razie otrzymasz zupełnie nowe — to, którym cię do tej pory nazywałem: Kot. Jest jak najbardziej na miejscu… mam nadzieję.

Kot wypił tylko połowę mleka, ale nie było w tym nic dziwnego: prawdopodobnie było go za wiele dla stworzenia tej wielkości. Znowu usiadł przy drzwiach.

— Miau!

— Rozumiem cię, Kocie. Zew natury. To oczywiste, jesteś tu już długo, ale fakt, że tak bardzo chcesz wyjść za potrzebą, dowodzi, iż jesteś dobrze wychowany. Zatroszczę się o to.

Skończył jeść i zszedł do piwnicy. Ktoś, kto tu mieszkał, musiał piłować wiele drewna. Na szczęście zostawił spory stosik trocin. Staunton napełnił nimi płytkie pudełko tekturowe odpowiednich rozmiarów, zabrał je do kuchni i postawił w kącie.

— Będziesz musiał skorzystać z tego. Obawiam się, że nie wyjdziesz przez kilka dni.

Kot popatrzył na pudło, ale nie ruszył się od drzwi.

— Miau!

— A może jesteś dachowcem i nigdy nie załatwiałeś się do pudła z trocinami? Nie szkodzi, nauczysz się, jak cię przyciśnie.

Zebrał naczynia do zlewu i zaczął zmywać.

— Wiesz co, Kocie — powiedział przez ramię — poczekajmy kilka dni. Wiele się w tym czasie wyjaśni, a jeśli się polubimy, dam ci wybór. Będziesz mógł wchodzić i wychodzić wedle życzenia albo nawet pójść sobie na zawsze. Odpowiada ci to?

Kot nie odezwał się. Siedział przy drzwiach.

Staunton zajął się swoimi sprawami i przez jakiś czas nie zwracał na kota uwagi.


* * *

Mózg — bezradny, uwięziony w ciele żywiciela, którego nie mógł się pozbyć — siedział przy drzwiach. Parcie na pęcherz i odbytnicę było już bardzo duże, a Staunton wyraźnie nie miał zamiaru go wypuścić. Nie czuł bólu ciała, w którym przebywał, był go tylko obiektywnie świadom. Nie na tym jednak polegał problem. Rzecz w tym, że fizyk zamierzał trzymać go przez kilka dni w zamknięciu, a on musiał w tym czasie pozwolić żywicielowi się wypróżnić. Inaczej wzbudziłby podejrzenia. Tylko jak powinien to zrobić? Na podłogę czy do pudełka? Jeśli będzie udawał kota włóczykija nienawykłego do wymogów domowej higieny i zacznie paskudzić na podłogę, to czy Staunton puści go z obrzydzenia wcześniej, niż gdyby udawał domowego kota?

Chłodno obserwował naukowca. Nie czuł do niego nienawiści. Tego rodzaju uczucia żywił wyłącznie do własnego gatunku.

Nagle pomyślał, że Staunton, który coś podejrzewa, postara się sprawdzić, skąd się kot przybłąkał, kto jest jego właścicielem i kiedy się zgubił. Wtedy wyjdą na jaw inne sprawy, na przykład wyda się, czy był trzymany w domu. Jakakolwiek nieścisłość wzbudzi podejrzenia. Mózg postanowił więc zbadać umysł żywiciela i skoordynować działania ze wspomnieniami.

Badanie zajęło sekundę. Podszedł do pudła z trocinami.

Staunton odwrócił się od zlewu.

— Dobry kotek.

Tak, powinien to zrobić dawno — przejrzeć zawartość umysłu żywiciela i działać według znalezionych tam danych przez cały czas przebywania pod obserwacją. Gdyby zrobił to już wczoraj i ujawnił swoją obecność, zamiast się chować…

No, ta sprawa już załatwiona. Co teraz, żeby odegrać swoją rolę do końca? Położyć się i pospać trochę? Trzeba znaleźć wygodne miejsce. W bawialni stała sofa. Wskoczył na nią i zwinął się w kłębek.

Staunton stał w drzwiach.

— Czuj się, Kocie, jak u siebie. Dlaczego wczoraj się ukrywałeś?

Mózg pozwolił kotu się wyspać, ale sam czuwał. Myślał o tym, jakim był głupcem, wpadając w panikę i chowając się dwukrotnie — najpierw, gdy zauważyła go kobieta, a później, gdy Staunton wrócił do domu po północy.

Miał teraz dużo czasu, przeglądał więc zawartość kociego móżdżku i analizował ostatnie wydarzenia.

Strata czasu jest wprawdzie sprawą kłopotliwą, ale zwłoka nie zapowiada się na nadmierną. Najwyraźniej Staunton nie zamierza wypróbować na nim testów psychologicznych, lecz trzyma go dla przeprowadzenia ogólnych obserwacji. To nie powinna być trudna próba — teraz, gdy już wie, jak postępować.

Zaczynało robić się ciepło, toteż Staunton obszedł parter, uchylając okna; robił to ostrożnie, tak żeby średniej wielkości kot nie mógł się przecisnąć przez szparę.

— Kocie — odezwał się, patrząc na zwierzę — jadę nie na długo do miasta; trzymaj tu straż. Kupię jakieś kocie żarcie — wątrobę czy coś takiego. Skoro tu jesteś, będę twoim żywicielem.

Mózg o mało nie kazał kotu podskoczyć; w porę jednak zdał sobie sprawę, że fizyk używa słowa „żywiciel” w innym znaczeniu. Popatrzył na niego sennie.

Gdy Staunton podszedł do drzwi, zeskoczył z sofy i pobiegł za nim. Nie chciał wychodzić z roli. Doktor schylił się, chwycił go delikatnie za fałd skóry na karku i odsunął nieco, po czym starannie zamknął za sobą drzwi z drugiej strony. Był to pierwszy fizyczny kontakt miedzy nimi.


* * *

W Bartlesville doktor wstąpił najpierw do redakcji „Clariona”.

Hollis podniósł wzrok znad maszyny, w którą walił zapamiętale.

— Cześć, co nowego?

— Nic takiego. Słuchaj, Ed, chciałem cię zapytać, czy znasz kogoś, kto szuka zagubionego kota?

Hollis roześmiał się.

— Kota? Tutaj dają grosz za tuzin kotów. Jeśli któryś sobie pójdzie, nikt się tym nie przejmuje. A co, znalazłeś jakiegoś?

— Tak. Oczywiście mógłbym go zatrzymać, ale nie chciałbym tego robić, jeśli właścicielowi na nim zależy. Może jest, na przykład, ulubieńcem dzieci.

— Aha, o to chodzi. No dobra, mogę zamieścić ogłoszenie w dziale rzeczy zaginionych. Ukaże się w piątek, jeśli przyniesiesz tekst do dwunastej.

Staunton pomyślał chwilę. Daruje sobie powtórne odwiedziny u Hollisa i da mu tekst od razu.

— W porządku. Ogłoszenie będzie brzmiało: „Znaleziono małego szarego kotka”. Dodaj numer skrzynki pocztowej. Za tydzień sprawdzę, czy jest odpowiedź.

Hollis pośpiesznie zanotował tekst.

— Dobra. Chociaż domyślam się, czyj to może być kot.

Byłem w zeszłym tygodniu u Kramerów. Kręcił się tam wśród innych taki szary kociak. To niedaleko ciebie, zapytaj.

— Gdzie to jest?

— W sąsiedztwie Grossów. Wiesz gdzie, bo byłeś tam z szeryfem. Kramerowie mieszkają na wschód od nich, a Loursatowie na zachód.

— Dziękuję Ci, Ed. Wpadnę tam po drodze do domu i sprawdzę. Mimo wszystko daj to ogłoszenie, chyba że cię uprzedzę, żebyś wycofał. No, to na razie.

Robiąc zakupy, Staunton zaopatrzył się w dwie puszki jedzenia dla kotów; każda z nich powinna starczyć na dwa dni. Potem pozwoli kotu wyjść, żeby się przekonać, czy zechce zostać u niego z własnej woli.

Z apteki zadzwonił do panny Talley, by ją zapytać, czy zdąży z pracą na czwartek i czy nie dowiedziała się czegoś nowego. Tak, zdąży na pewno; nie, niczego się nie dowiedziała. Nie miała czasu rozejrzeć się po mieście, bo pracowała. Ponadto chciała się dowiedzieć, czy znalazł kota. Opowiedział jej o wszystkim i o swoich decyzjach związanych z tą sprawą.

Po drodze do domu zatrzymał się na farmie sąsiadującej od wschodu z Grossami. Na werandzie siedziały dwa małe koty. Być może z tego samego miotu co jego kot.

Otworzyła mu pulchna, miła kobieta.

— Jestem Ralph Staunton, mieszkam w ostatnim domu przy tej drodze. Chciałem…

— A tak, słyszałam o panu. I widziałam, jak pan przejeżdżał. Wstąpi pan?

— Chętnie, ale tylko, na chwilę. To nic ważnego, pani Kramer. Słyszałem, że macie państwo szarego kota. Znalazłem takiego, podobnego do tych dwóch na werandzie. Myślałem, że…

— A rzeczywiście, nie widziałam go już ze dwa dni. Zastanawiałam się, co się z nim stało.

— Nic takiego, poza tym, że przybłąkał się do mnie. Chętnie bym go zatrzymał. Nie sprzedałaby go pani?

Roześmiała się.

— Sprzedać? Ależ nie. Może go pan sobie zatrzymać, jeśli pan chce. Mamy jeszcze trzy inne. Nasza stara kotka miała sześcioro kociąt w ostatnim miocie. Udało się rozdać tylko troje. Wkrótce znów się okoci. Obawiam się, że będziemy się musieli jej pozbyć albo zawieźć ją do weterynarza, żeby ją wysterylizował.

— Serdecznie dziękuję, chętnie go zatrzymam. Obiecuję, że gdy będę wyjeżdżał, zabiorę go ze sobą albo znajdę dla niego opiekuna. Wszystko zależy od tego, czy zechce ze mną pozostać.

— Myślałam, że…

— Zamknąłem go na razie w domu. Zobaczę, czy przyzwyczai się na tyle, żeby zostać. Nie mogę go jednak trzymać pod kluczem w nieskończoność. Przekonamy się, czy zostanie. Może wróci do pani. Koty to bardzo niezależne stworzenia.

— Och, mój Boże, chyba ma pan rację. Mam jednak nadzieję, że pozostanie z panem. Przy okazji, nazywa się Jerry.

— Już nie. Dałem mu nowe imię: Kot. Pani Kramer roześmiała się.


* * *

Kot musiał usłyszeć przybycie Stauntona, bo czekał pod drzwiami i próbował przecisnąć się na zewnątrz.

— Nic z tego, Kocie.

Doktor wziął go na ręce i zatrzasnął drzwi nogą.

— Mówiłem ci już, że przez parę dni jesteś w areszcie domowym. Potem sam zadecydujesz, czy wolisz być Kotem u mnie, czy Jerrym u Kramerów. Jak widzisz, wiem już, kim jesteś.

Położył go na sofie, popatrzył chwilę i dodał po cichu:

— …a może nie wiem?

Podszedł do okna, żeby je szerzej otworzyć, i przypomniał sobie, że nie powinien tego robić. Zaraz potem przyszło mu na myśl, że będąc w mieście, zapomniał zamówić okiennice. Będzie tam znowu jutro. Jeden dzień nie ma znaczenia.

Загрузка...