ROZDZIAŁ 17

Mózg, uwolniony wreszcie z denerwującego uwięzienia w ciele bezwartościowego na dłuższą metę kotka, znów był we własnej skorupie pod schodami na tyłach domu Grossów. Czuł odprężenie i satysfakcję z tego, czego dokonał. Zanim żywiciela utopił, zabrał go tak daleko w las, że jego ciało nigdy zapewne nie zostanie odnalezione. Staunton byłby zdziwiony, że kot nie wrócił do poprzednich właścicieli, ale nigdy się tego nie dowie, bo najbliższej nocy, w czasie snu, przestanie być Stauntonem. On go dopadnie.

Plan był prosty. Dokładnie go przemyślał, kiedy był kotem i łazikował po domu fizyka, nie mając nic do roboty oprócz odgrywania swojej roli. Był pewien, że dobrze udawał. Przez moment kusiło go, gdy Staunton zaproponował, że go zastrzeli, ale przejrzał podstęp bez trudu. Gdyby usiadł przed tarczą na podłodze, potwierdziłby podejrzenia naukowca. Wtedy uśmiercenie kota byłoby ostatnią rzeczą, którą fizyk by zrobił. Zapewne uwięziłby go i zatrzymał do długotrwałych, intensywnych badań. Żywiłby go prawdopodobnie dożylnie, żeby zapobiec śmierci z zagłodzenia.

Ale to wszystko minęło. Po dzisiejszej nocy będzie naprawdę bezpieczny. Posiądzie umysł jedynego człowieka, który stanowił dlań prawdziwe zagrożenie, a zarazem był najlepszym żywicielem.

Sprawa przejęcia Stauntona pod kuratelę w najbliższym możliwym czasie była dla niego tak ważna, że nie chciał ryzykować użycia zwierzęcego żywiciela do tego celu. Pani Gross jest pewniejsza. Opanuje jej umysł, jak tylko kobieta zaśnie. Poczeka, powiedzmy, do pierwszej, kiedy wszyscy w okolicy będą głęboko spali. Wtedy wdowa zaniesie go w odpowiednie miejsce. Jeśli w domu Stauntona będzie paliło się światło, odczeka, aż zgaśnie, a potem jeszcze godzinę, i ukryje go niedaleko śpiącego fizyka. Następnie wróci do domu, żeby umrzeć. Mózg zaaranżuje wypadek, na przykład jej spadnięcie ze schodów w nocy. W rzeczy samej, śmierć tej kobiety będzie wyglądać podejrzanie po zgonie męża, ale nie szkodzi. Minutę później będzie już miał Stauntona, jedyną osobę naprawdę groźną. Niech się ludzie dziwią. On będzie bezpieczny.

Natężył swój zmysł postrzegania, by zapoznać się z bieżącymi zdarzeniami i ewentualnymi zmianami, które mogły się zdarzyć, podczas gdy jego umysł przebywał gdzie indziej.

Pani Gross była w kuchni; właśnie wygotowywała kamienne słoje do przechowywania produktów.

W stajni i na podwórzu też nic się nie zmieniło, oprócz tego, że brakowało trzech krów. Bez wątpienia były na pastwisku. Wszystko w porządku.

Pani Gross wyszła z domu. Schodząc po kuchennych schodach, przeszła tuż nad Mózgiem. Z pewnym zaciekawieniem, nie mając innego zajęcia, podążył za nią zmysłem percepcji. Okrążyła stajnię i zatrzymała się na granicy zasięgu odbioru wrażeń.

— Jim! — zawołała. — Hej, hej! Jim!

Usłyszał głos wołający coś w odpowiedzi. Był za daleko, żeby rozpoznać słowa.

Przypomniał sobie teraz podsłuchaną rozmowę w domu Grossów, z której wynikało, że chłopiec Kramerów, zachęcony przez ojca, będzie pracował dla pani Gross przez resztę wakacji.

Wiedział, jak Jim wygląda — z pamięci kota Jerry’ego, który należał do Kramerów. Był to krzepki młodzieniec w wieku Tommy’ego Hoffmana. Z pewnością znacznie lepiej nadawałby się na żywiciela niż stara i słaba pani Gross, ale, rzecz jasna, nie spał tutaj.

— Przynieś kilka kaczanów kukurydzy, Jim — wołała pani Gross. — Ugotuję je na obiad, dobrze? I może zerwij parę ogórków, kiedy będziesz przechodził koło grządki.

Obeszła stajnię dookoła i wróciła do domu.


* * *

Jim Kramer zaprzestał zrywania strąków. Wytarł czoło chusteczką i poszedł do skraju pola. Był silny, miał dokładnie tyle lat co Tommy, znał go nawet, choć nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi. Różnili się zainteresowaniami. Tommy pasjonował się rolnictwem, zadowoliłoby go spędzenie reszty życia na farmie. Jim zaś miał ambitniejsze plany. Kiedy zda maturę w czerwcu przyszłego roku, pójdzie do college’u i będzie studiował na kierunku technicznym. Nie zdecydował jeszcze, co wybierze. Prawdopodobnie mechanikę. Alternatywą była chemia politechniczna, ale być może zajmie się nią później, żeby więcej zarobić. Był jednak urodzonym mechanikiem, bardziej zainteresowanym maszynami niż chemią. Rozsądniejsze byłoby studiowanie najpierw czegoś, na czym się już co nieco zna. Potrafił rozebrać na części i złożyć każdy samochód czy traktor, jeśli przedtem choć trochę przy nim majstrował. Po ukończeniu college’u będzie konstruował samochody i inne maszyny. Tymczasem nie miał nic przeciwko pracy na roli i sprawiał się zupełnie dobrze. Cieszył się, że doszła do skutku umowa z panią Gross. Pozwoli mu to zarobić tego lata trochę pieniędzy i odłożyć na czesne w college’u. Płaca nie była szczodra, ale sprawiedliwa. Zajęcie zabierało mu cały dzień. Początkowo próbował — to był pomysł ojca — spędzać pół dnia tutaj, a resztę na farmie u siebie, ale po dwóch dniach stało się jasne, że — aby gospodarstwo Grossów nie podupadło — trzeba w nim pracować od rana do wieczora. Ojciec przyjął to do wiadomości i wyraził zgodę.

Wybrał sześć najlepszych kolb kukurydzy, a potem, po zastanowieniu, jeszcze dwie. Miał wilczy apetyt, a praca na powietrzu jeszcze go zaostrzała. Pani Gross zje zapewne tylko dwie. On zadowoli się sześcioma. Po drodze zerwał jeszcze sześć dużych ogórków — więcej niż trzeba, ale część zachowa na później — i wszedł do domu. Położył wszystko na stole kuchennym.

Gdy już miał odejść, pani Gross powiedziała:

— Zaczekaj, Jim. Niedługo obiad. Ugotowanie tej kukurydzy nie zajmie mi wiele czasu. Wszystko inne jest gotowe. Trzeba tylko pokroić ogórki. Nie płacę ci za to, żebyś chodził tam i z powrotem. Usiądź albo połóż się i odpocznij trochę. Napracowałeś się.

— Świetnie, zdrzemnę się trochę w stajni, dopóki mnie pani nie zawoła.

— W stajni? Dlaczego tam? W pokoju obok jest wygodna sofa. Łatwiej mi będzie cię obudzić. Nie będę musiała wychodzić.

— W porządku.

Poszedł do bawialni i się położył. Wcześniej zdjął buty, żeby nie zabrudzić obicia. Nie był jeszcze zmęczony o tej porze, ale krótka drzemka dobrze mu zrobi. Należał do tych szczęśliwców, którzy łatwo zasypiają o każdej porze doby i budzą się świeżutcy nawet po dziesięciominutowym śnie.

Zamknął oczy i zasnął. W jego umyśle odbyła się nagła, bolesna i bardzo krótka walka.

Leżał nadal. Mózg, korzystając z przerwy, przeglądał jego wspomnienia i przygotowywał się do odegrania roli Jima Kramera w ciągu najbliższych godzin. Nie będzie się musiał posługiwać wątłą niemiecką Hausfrau.

— Jim, gotowe! — zawołała pani Gross z kuchni. — Obudziłeś się?

— Tak — odkrzyknął — sekundkę. — Zdjął nogi z sofy i włożył buty.

W korytarzu przeciągnął się.

— Hmm… pachnie nieźle.

— Siadaj, siadaj. Częstuj się, póki gorące.

Po zjedzeniu swojej porcji wrócił do pracy. Zbieranie strąków zajmie mu większość popołudnia. Jutro zabierze się je do miasta, żeby sprzedać prosto do ciężarówki, która zabierze je do fabryki konserw. Jim Kramer już tego nie dożyje.

Kiedy zagnał krowy z pastwiska i je wydoił, robota była skończona. Poszedł do domu.

Wieczorem, jedząc z rodzicami kolację, Jim był trochę cichszy niż zazwyczaj. Poza tym zachowywał się zupełnie normalnie. Nietypowy dla niego był jedynie sposób spędzenia reszty wieczoru: po uprzątnięciu stołu bowiem wziął z regału wszystkie dziesięć tomów encyklopedii i zaczął je przeglądać. Czytał hasła z różnych woluminów. Ojciec, przechodząc obok, spostrzegł, że jest zatopiony w lekturze artykułu „elektron”, a później „radar”.

— Myślisz o elektronice, Jim? To już nie mechanika albo chemia?

— Po prostu chcę o tym trochę wiedzieć, tato. Elektronika staje się coraz ważniejsza. To może być najlepszy wybór. Jeśli oczywiście będzie mi odpowiadała.

— Może. W każdym razie masz jeszcze rok na podjęcie decyzji.

— Tak, ale to będzie miało wpływ na wybór przedmiotów w ostatniej klasie. Budę otwierają za miesiąc, lepiej więc, żebym już teraz się zdecydował.

— W porządku, Jim. Decyzja należy do ciebie. Wiesz o tym więcej niż ja.

— Poczekaj, tato. Czy możesz mi pożyczyć ciężarówkę jutro rano na kilka godzin?

— Chyba tak. Nie będzie mi potrzebna tak wcześnie. Ale co z twoją pracą dla pani Gross?

— Nie martw się. Jak będę miał ciężarówkę, zdążę ze wszystkim. Muszę zawieźć do miasta i sprzedać dla niej pięć buszli groszku. Jazda wozem konnym do Bartlesville zajęłaby mi tyle czasu, że samochodem zdążyłbym dojechać do Green Bay i z powrotem. Tam dostanę lepszą cenę i załatwię, co mam do załatwienia.

— A co to takiego?

— Chcę pożyczyć kilka książek w bibliotece. Nie ma co grzebać w encyklopedii. Znacznie lepszy będzie jakiś dobry podstawowy tekst o elektronice.

— Rozumiem, Jim. A jeśli nie znajdziesz tego, co potrzeba, w bibliotece, idź do księgarni. Gdyby nie mieli, to zamówią. Zapłacę, nawet za kilka książek.

— Stokrotne dzięki, tato. Myślę, że biblioteka wystarczy. Jeśli zaś nie, to trzymam cię za słowo.

Zebrał encyklopedię i odłożył ją na półkę. Mózg natychmiast zapamiętał wszystko, na co Jim zerknął, choćby przypadkiem. Później oceni, czego się dowiedział.

Przez resztę wieczoru utrzymywał się w roli, słuchając radia podczas lektury subskrypcyjnego wydania Popularnej mechaniki, która nadeszła niedawno z pocztą. O dziesiątej, kiedy rodzice poszli do łóżka, ściszył odbiornik, ale jeszcze trochę poczytał. Jimowi udało się bowiem przekonać rodziców, że nie potrzebuje tyle snu co oni. Kładł się spać godzinę, półtorej po nich. O dziesiątej trzydzieści zrobił nalot na lodówkę, jak to miał w zwyczaju, i poszedł do sypialni. Ale nie po to, żeby spać. Zdjął tylko buty i leżał cicho na pościelonym łóżku, aż fluoryzująca tarcza zegarka wskazała wpół do trzeciej. Wtedy wyszedł po cichutku, trzymając obuwie w ręku, dopóki nie znalazł się za domem.

Księżyc świecił jasno. Była to sprzyjająca okoliczność, ale zarazem zagrożenie — sam bowiem dobrze widział, lecz i jego można było spostrzec. Jutro zginie w wypadku samochodowym na drodze do Green Bay. Mózg postanowił nie spieszyć się. Przypadkowa śmierć w nocy wzbudziłaby podejrzenia i sprowokowała szczegółowe śledztwo. Nie byłoby wskazane, żeby ktoś zeznał, że widział Jima w nocy poza domem. Szybko i cicho chłopak pobiegł do farmy Grossów. Sięgnął pod kuchenne schody i wyciągnął skorupę należącą do stworu, który teraz władał jego ciałem. Wyrównał grunt, tak żeby nic nie wskazywało, że coś tu było zakopane.

Włożył skorupę za koszulę. Gdyby ktoś go zobaczył, nie mógłby zeznać, że coś niósł. Poszedł, obok swego domu, w kierunku zabudowań Stauntona. Dwukrotnie zbaczał z drogi w las. Na dwóch pobliskich farmach były psy podwórzowe, które zaczęłyby szczekać, gdyby przechodził w pobliżu. Ktoś mógłby się obudzić, wyjrzeć przez okno i go zobaczyć.

W domu przy końcu drogi było ciemno. Naukowiec prawdopodobnie spał, ale na wypadek, gdyby leżał bezsennie w łóżku, Jim zdjął buty przed ostatnim etapem wyprawy. Tutaj również stopnie prowadziły do drzwi kuchennych. Kryjówka pod nimi powinna być nie gorsza niż poprzednia. Chłopak zakopał pancerz. Wygładził powierzchnię dokładniej aniżeli na farmie Grossów, by nie pozostawić śladów kopania.

Wrócił do domu tą samą drogą. Wszedł po cichu i na palcach udał się do sypialni. Akcja była zakończona.

Rozebrał się do szortów, bo rano matka przychodziła go budzić. Rozmyślnie zmiął i porozrzucał pościel. Potem leżał spokojnie, aż zawołała go matka. Odpowiedział sennym głosem i, ziewając, usiadł na brzegu łóżka.

Przy śniadaniu udawał śpiącego i ziewnął kilka razy. Gdy matka go zapytała, czy położył się później niż zazwyczaj, odpowiedział, że poszedł do łóżka wcześnie, ale miał kłopoty z zaśnięciem. Spał tylko godzinę, zanim go obudziła.

— Pewnie martwiła cię sprawa wyboru college’u — odezwał się ojciec. — Jim, jeśli spałeś tylko godzinę… nie podoba mi się pomysł wyjazdu do Green Bay. Możesz zasnąć za kierownicą. Dlaczego nie pójdziesz z powrotem do łóżka? Powiem pani Gross, że przyjdziesz do niej po południu. Nie będzie ci tego miała za złe. Wyjedziesz po południu.

Chłopak ziewnął jeszcze raz.

— Dziękuję, tato, ale nie. Robota mnie rozbudzi. Położę się dzisiaj wcześniej, żeby to odespać. Czuję się dobrze.

Półtorej godziny później był za Bartlesville, na drodze do Green Bay. Kiedy ładował groszek na ciężarówkę, pozwolił pani Gross przyłapać się na ziewaniu. Zarówno rodzice, jak i ona zaświadczą, że był senny. Nie będzie wątpliwości, że uderzył w drzewo albo zjechał ze swego pasa i spowodował czołowe zderzenie, bo zasnął nad kierownicą.

Wybrał betonowe przęsła mostu. Wprawdzie zderzenie czołowe gwarantowało większy efekt, lecz oznaczałoby czyjąś dodatkową śmierć. Mózg nie kierował się uczuciem litości, ale taki wypadek byłby po prostu bardziej spektakularny. Więcej by o nim mówiono.

Zbliżał się most. Rąbnął prosto w przęsło, jadąc z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Uderzenie było wystarczająco silne.

Mózg znalazł się natychmiast we własnym ciele, pod schodami w domu Stauntona.

Było pięć po dziewiątej.

Загрузка...