VII

Na darmo na drugi dzień mieszkańcy miasta poszukiwali na stronicach gazet opisu zagadkowego zdarzenia; działająca od niepamiętnych czasów groźna siła rozesłała do redakcji tajny cyrkularz, zalecający „zapomnieć” o niezwykłym wydarzeniu; zabroniono o nim napomknąć pod groźbą zamknięcia gazety; nie pojawiły się więc żadne wyjaśnienia, redaktorzy zwrócili autorom sążniste artykuły, płody bezsennej nocy, upiększone najbardziej poczytnymi tytułami.

Niebawem jednak krążące wieści osiągnęły taki rozmach, przybrały takie rozmiary i kształty, że sam sens wydarzenia uległ zniekształceniu, podobnie jak gigantyczny, ale nieforemny staje się cień człowieka, który zbliżył się do latarni. Naoczni świadkowie poroznosili swoje wrażenia po wszystkich zakątkach, a każdy przekazywał je tak, że pozostali mieli się o co sprzeczać, co jest najlepszym dowodem oryginalności odbioru. W sprawie Druda twórczość mas, która, jak słychać, jest obecnie przedmiotem nadzwyczajnej troski, przejawiła się w niepohamowanym histerycznym ataku. Prawda, że zdawkowy sceptycyzm wykształconej. części społeczeństwa pojawił się ze swoim subtelnym „ale”, a jego głęboka bezmyślność dla odpowiednio nastrojonego ucha zawierała mnóstwo błyskotliwych wyjaśnień. Na to właśnie „ale” jak na szpulkę nawijała się barwna nić obiegowych przeświadczeń. Jedni wspominali o hipnozie, fakirstwie, inni o cudach techniki; powoływano się także i na dawnych sztukmistrzów dokonujących niezwykłych cudów z machiną tłoczącą powietrze. Nie zapomniano ani o kinematografie, ani o cudownej lampie, ani o sławnych automatach; mechaniczny człowiek Webera wygrywał swego czasu z najznakomitszymi szachistami. W związku z tym, że każde zjawisko jest podobne do kuli pokrytej skomplikowanymi rysunkami, świadkowie przeczyli sobie wzajemnie w opisie zdarzenia, ponieważ każdy widział tylko część kuli do niego zwróconą z ponadplanowym dodatkiem własnej fantazji, lub też chcąc zaszokować słuchacza suchą informacją; nie uwzględniał detali; dzięki temu to, co oczywiste, stało się wręcz skomplikowane, dyskusyjne. Niemniej jednak „głos boży”, to znaczy wieści dochodzące zza kulis i galerii, sprawiał wielką uciechę ubarwiając to wszystko, co jest bzdurnego w człowieku, gdy zechce mu się pleść niestworzone rzeczy lub też samemu je stwarzać. Wieści te przyniosły opowieść a diable, który wyjechał na białym koniu; według dokładnych informacji innych ludzi diabeł porwał dziewczynkę i odleciał z nią przez okno; jeszcze inni dodawali, że maleństwo przekształciło się w potworną staruchę. Obok tych kuriozalnych wieści pojawił się słuch o aniołach, które zaśpiewały nad głowami publiczności pieśń o końcu świata. Ale najbardziej ochoczo przyjmowano wyjaśnienie bufetowego z „Niagary”, który twierdził, że przyjezdny Grek wynalazł latającą maszynkę, którą można trzymać w kieszeni; Grek wyleciał z cyrku na ulicę i upadł dlatego, że w maszynce złamała się śruba. Szczytem całej tej gadaniny była wiadomość o odwiedzeniu cyrku przez stado latających umrzyków, którzy pili, jedli, a potem zaczęli rozrabiać — zrywali z widzów kapelusze i wykrzykiwali w nieznanym języku szokujące słowa.

Małym ogniskiem tego typu doniesień stała się rankiem dwudziestego czwartego o godzinie dziewiątej kuchnia hotelu „Roma”. Tutaj przy stole, pośrodku którego buchała para z ogromnej patelni z baraniną, kelner i kucharz gorąco się posprzeczali; słuchały ich pokojówki i kucharka, a kuchciki, strojąc miny i rozdając sobie kuksańce starali się także nadążyć za dyskusją. Lokaj, mimo że nie dostał się do cyrku z powodu braku biletów, cały wieczór tłoczył się razem z innymi nieszczęśnikami u wejścia, a wszyscy żywili płonną nadzieję, że przekupią kontrolera cygarem lub też w odpowiednim momencie niezauważalnie przeskoczą do wnętrza.

— Bzdura! — powiedział kucharz wysłuchawszy opisu powszechnej ucieczki widzów. — Gdybyś ty chociaż widział na własne oczy to, czego, jak sam mówisz, nie było.

— Łatwo powiedzieć „bzdura” — zaperzył się lokaj. — Mówisz „bzdura” na wszystko, co usłyszysz. Rozmowa z tobą jest wstrętna… Jeśli ktoś myśli, że kłamię, to niech ma odwagę powiedzieć mi to prosto w oczy.

— A co wtedy? — wojowniczo spytał kucharz. — Prosto w oczy? To powiem ci prosto w oczy, że kłamiesz!

— Ja? Kłamię?

— No, jeśli nie kłamiesz, to zmyślasz, co na jedno wychodzi. Jeśli zaś chcesz znać prawdę, to ci wyjaśnię: wszystko zdarzyło się dlatego, że zawaliły się słupy. Tego, ma się rozumieć, nie widziałem, ale myślę, że taki drobiazg wystarczy. Galerie przecież trzymają się na słupach, czy nie tak? A jeśli ludzi było trzy razy więcej, aniżeli to się przewiduje, to podpory złamały się.

— A co tu mają do rzeczy podpory! — zaprotestował spocony ze złości kelner. — Gdy runęła cała masa ludzi na ulicę, drzwi trzeszczały, sam słyszałem krzyki. Oprócz tego wypytywałem wielu, więc chyba jasne.

— Bzdura — powtórzył kucharz. — Gdy złamię ci nogi, to sam zaczniesz krzyczeć nie wiadomo co. Zdarza się, że człowiek ze strachu traci rozum i zaczyna pleść trzy po trzy.

— Wszyscy wiedzą, że jest pan niedowiarkiem! — krzyknęła pokojówka, gdy w tym czasie jej koleżanka z kucharką rozdziawiły usta i drżały z wielkiej ciekawości. — Gdy byłam maleńka, to widziałam taką rzecz, że gdyby kto poprosił mnie, abym opowiedziała o tym przed nastaniem nocy, to za nic bym tego nie zrobiła. Przyszedł raz do nas człowiek, a było to nocą, i prosi o nocleg…

— Dobrze pamiętam — przerwał jej kelner — jak wyszedł z drzwi poważny, grzeczny jegomość. „Co się stało?” — spytałem go i widzę, że jest bardzo zdenerwowany. Powiedział mi: „Proszę nie szukać marnych rozrywek. Widziałem jak w człowieka wcielił się demon i uniósł go w powietrze, proszę się modlić!” — i odszedł ot tak wymachując ręką. Mogę powiedzieć, że w tym geście ręki było wiele zawarte.

Kucharz nie zdążył jeszcze powiedzieć: „Bzdura” — gdy pokojówka w obawie, że jej opowiadanie utonie w zajadłym sporze, podniosła głos o ton wyżej i trajkotała szybko:

— Czy słyszycie? Powiedziałam, że ten człowiek poprosił o nocleg u nas. Ojciec poburczał, ale wpuścił go, a na drugi dzień matka narzekała: „A co? Czy nie miałam racji?” Matka nie chciała, żeby go wpuszczono. Co się stało? W naszym domu był pusty pokój, w którym nikt nie mieszkał; tam przeważnie przechowywano warzywa, tam też ojciec trzymał tokarkę stolarską. W tym pokoju położono spać naszego dziwaka. Widzę go jak dziś: wysoki, gruby, siwy, a twarz miał taką gładką i różową, jak Betsy lub ja, gdy nie jestem niczym zdenerwowana. Chociaż byłam maleńka, to wyraźnie widziałam, że w starcu jest coś podejrzanego. Gdy poszedł spać, podkradłam się pod jego drzwi i zaglądnęłam przez dziurkę od klucza i… czy możecie sobie wyobrazić, co zobaczyłam?

— Nie, nie! Proszę nie mówić! Proszę nie mówić! — krzyknęły kobiety. — Och, a co pani tam widziała?

— Siedział na workach, jeszcze teraz cała drżę, jak to wspominam. „Moje szanowne członki” — powiedział i odjął prawą nogę. „Moje kochane kończyny”. Tu Bóg mi świadkiem, sama widziałam, odjął i postawił przy ścianie lewą nogę. Kolana ugięły się pode mną, ale patrzyłam dalej. Patrzę, a on odejmuje jedną rękę. Wiesza ją na gwoździu, odejmuje drugą, kładzie niedbale i…

— I co?! — pytali słuchacze.

— I najspokojniej zdejmuje z siebie głowę! O, tak! Buch ją na kolana!

Pokojówka, chcąc teraz przedstawić ten straszny moment, schwyciła siebie za głowę, wytrzeszczyła oczy, a potem z wyrazem zmęczenia wywołanego szokującym wspomnieniem obrazowo opuściła ręce i cofnęła się z westchnieniem.

— No, no, ale kłamiesz — powiedział kucharz, którego zaciekawienie opowiadaniem wyraźnie zmalało, gdy tylko pokojowa pozbawiła biedaka drugiej ręki. — Jak mógł zdjąć głowę, jeśli nie miał rąk?

Pokojówka obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.

— Już dawno ktoś zauważył — ostro zareplikowała — że zachowuje się pan jak azjatycki pasza, bez krzty szacunku wobec kobiet! Kto wbił panu do głowy, że starzec był bez rąk? Powiadam, że ręce miał.

Trzeźwy umysł kucharza zmącił się; bezradnie więc machnął ręką i splunął. W tej chwili zjawił się, patrząc ponad ogromnymi okularami, człowiek w fartuchu i w filcowych pantoflach. Był to posługacz z górnego piętra.

— Dziwna rzecz — powiedział, nie zwracając się do nikogo, lecz obrzucając wszystkich po kolei ponurym, obcym spojrzeniem. — Co? Mówię, że to dziwna rzecz, o czym też powiadomiłem nocą administratora.

Nastąpiła długa przerwa.

— A co to za dziwna rzecz? — spytał lokaj.

— Gdy wspomnę, to ciarki przechodzą — burknął posługacz, czekając aż pauza osiągnie zamierzony skutek. — Posłuchajcie. Dzisiaj o drugiej w nocy, wyczyściwszy wszystkie buty, przechodziłem obok 137-go i zauważyłem, że drzwi nie są zamknięte, lecz lekko otwarte. Zastukałem, ot tak bez celu, tylko tak sobie. Bóg wie, co może się zdarzyć. Było tam cicho. Wszedłem, przekonałem się, że gościa nie ma, potem zamknąłem drzwi na klucz, włożyłem go do kieszeni, a później powiesiłem na tablicy. Potem zabawiłem na górze około pięciu minut i znowu udałem się na dół, musiałem przejść ponownie obok 137-go i wówczas zobaczyłem, że klamka poruszyła się. Ktoś od wewnątrz próbował otworzyć drzwi. Cicho zbliżyłem się do nich i zamarłem — klamka jeszcze raz poruszyła się, potem rozległy się kroki. W tym momencie zaglądnąłem przez dziurkę od klucza. W przedpokoju paliło się światło, zobaczyłem plecy odchodzącego człowieka. Zatrzymał się przed kotarą, odsunął ją i odwrócił się. Ale nie był to ktoś obcy, tylko tenże Aysher, który tam mieszka. Nie więcej niż po pięciu minutach wszedł na korytarz z klatki schodowej, zdjął klucz i znalazł się u siebie w pokoju.

Posługacz po podaniu tych faktów ponownie spojrzał po kolei na szeroko otwarte usta słuchaczy i dodał:

— Czy rozumiecie?

— Do diabła! — powiedział kelner, ironicznie spojrzawszy na kucharza, który jednak w tym wypadku nie krzyknął „bzdura”, tylko z goryczą pokiwał głową nad kawałkiem baraniego tłuszczu. — Jakże to mógł znaleźć się u siebie w pokoju?

— Jeśli nie przez balkon, to przez drzwi tylko w postaci komara lub muchy — wyjaśnił posługacz. — Przecież nawet mysz nie może przecisnąć się przez dziurkę od klucza.

— A co administrator na to?

— Powiedział: „Hm… tylko, myślę, czy ci się nie przewidziało?” Jednak zauważyłem, z jaką lekkością pobiegł administrator na górę, chyba tylko po to, żeby zaglądnąć przez, dziurkę, a wrócił na dół z twarzą trzy razy bardziej bladą niż zazwyczaj.

W tym momencie wszyscy zaczęli omawiać zachowanie i osobowość tajemniczego lokatora.

— Rzadko bywa w domu — zauważył posługacz, i przypomniał sobie, że Aysher wybrał pokój na najwyższym piętrze, mimo że ten pokój był gorszy od wolnych pomieszczeń na niższych piętrach. Betsy dodała:

— To poważny młody człowiek, jak rzadko kto potulny i grzeczny; nikt jeszcze nie usłyszał od niego żadnych uwag, nawet wtedy, gdy zdarzy się zapomnieć posprzątać w pokoju lub gdy stojąc przed lustrem, nie od razu chce się lecieć na dzwonek.

Nikt jednak nie wiedział, co robi, nikt go nie odwiedzał. Słyszano czasem, że rozmawiał sam ze sobą lub patrząc w książkę cicho śmiał się. Nie ma potrzeby podawać mu popielniczki, bo i tak niedopałki walają się na podłodze.

Ale kelner jak gdyby wpadł w trans; coraz bardziej uduchowiona, promienna i roztargniona stawała się jego twarz i coraz wyżej wznosił oczy w stronę sufitu, gdzie tępo brzęczały muchy. Być może, że te owady spełniały dlań rolę przysłowiowego jabłka Newtona, dostarczając niespójnym produktom rozumu należnego sensu. Ażeby przyciągnąć uwagę słuchaczy, uniósł ręce, skierował ponure spojrzenie na nos kucharza i słabym głosem, który w takich wypadkach wskazuje na niezachwianą pewność, że to, co chce oznajmić, rozlegnie się bardziej donośnie aniżeli gromowładne obwieszczenie, spokojnie powiedział:

— A czy wiecie, kto jest tym mieszkańcem 137-go pokoju, kto jest tym człowiekiem, który wraca do pokoju bez klucza, kim jest ten, co nazywa siebie Szymonem Aysherem? Czy wiecie, kim on jest? Jeśli nie wiecie, to chcecie wiedzieć, czy nie chcecie?

Okazało się, że wszyscy chcą wiedzieć, ale też co poniektórzy niezbyt lubią człowieka, który zamiast powiedzieć wprost, błaznuje.

— Wprost?! — uniósł się lokaj. — To proszę! — Wstał, aktorsko przewrócił krzesło, wyciągnął prawą rękę w kierunku durszlaku i krzyknął: — Człowiek trafiający do mieszkania bez klucza! Człowiek żądający, ażeby od razu dano mu górny pokój! Człowiek, o którym nikt nic nie wie, to nikt inny jak ten, co fruwał w cyrku!

Rozległo się kobiece ach! i gwar zdziwienia zagłuszył rozdrażniony protest kucharza. W tym momencie wbiegł chudy chłopiec, który jeszcze z daleka przywoływał ręką do siebie Betsy, i zawołał: „Proszę szybciej, woła administrator”.

— Według pana wszyscy są oszustami! — krzyknęła, biegnąc za chłopcem poruszona do żywego w swoich uczuciach Betsy. — To może pan lata, a nie Aysher!

Загрузка...