Rankiem następnego dnia drgnęły i rozbiły się trzy serca. Wartownik zbiegł; naczelnik podał się do dymisji; minister, nie panując nad sobą, zaciskał pięści. Grzmot zburzył więzienie.
— Piwnica Auerbacha — powiedział w końcu minister. — Nikt w to nie uwierzy, więzienie i tak jest iluzją dla wielu.
Kalkulował dobrze: to co nieudowodnione — nie istnieje; to, co opowiadają żołnierze, tylko utwierdza powszechne o nich mniemanie oparte od dawien dawna na historyjkach o zupie z siekiery i niezliczonej liczbie głów nieprzyjaciół. Minister, winiąc Runę, udał się do niej, ze strachem oczekując chwili, gdy jego oczy zetkną się ze spojrzeniem dziewczyny, od tej chwili jednak nieosiągalnej. Powiedziano mu, że jej nie ma, że wróci pod koniec tygodnia z nieoczekiwanego wyjazdu. Gdy odjechał, Runa spojrzała przez okno.. Wydawało się, że jego kareta prześlizguje się niemrawo pośród szalonego ruchu ulic. Ze stoickim spokojem Runa odeszła od okna i zaczęła bawić się z psem.
Dzień ten uważała za przełomowy w życiu i oczekiwała na zbliżający się wieczór ze świadomością jasno określonego celu. Stała się szczególnie wymagająca dla siebie i wszystkiego, co ją otaczało; długo wpatrywała się w lustro, nie śpiesząc się wybrała suknię; często zatrzymywała się i w roztargnieniu wpatrywała się w przykuwający jej uwagę jakiś przypadkowy przedmiot, jak gdyby tym samym chciała wciągnąć go w to, co przeżywała. Od czasu do czasu otrzymywała wizytówki, ale wrzucała je do koszyka z brązu i odpowiadała: „Nie jestem zupełnie zdrowa”. Czas mijał powoli, lecz Runa nie nudziła się. Usiadła przy stoliku w buduarze, w rogu kartki w zamyśleniu narysowała twarz z uśmiechem patrzącą przez kraty. Potem otworzyła dziennik — tom o pozłoconych kartkach i rzeźbionej w starym srebrze obwolucie. Uważnie przekartkowała wszystko to, co dotychczas zapisała, i przekreśliła stronice ołówkiem; na następnej czystej kartce napisała gwałtownie jedyne zdanie: „Od 17 maja 1887 do 23 czerwca 1913 r. nic się nie wydarzyło”.
Tym samym wyrzuciła za drzwi i przekreśliła całe swoje życie, począwszy od dziecięcego bełkotu do owego strasznego dnia w „Solaille”. Wszystko z powodu oczekiwania.
Dzień mijał spokojnie. W jego nurcie człowiek płynął jak w łódce bez wioseł, ze spokojną duszą, pewny, że już dotarł tam, dokąd niesie go prąd rzeki.
Gdy zapadł zmrok, a było to już po obiedzie, który Runa ledwie tknęła, gdyż męczyło ją pragnienie zaspokajane od czasu do czasu wodą i herbatą z winem, lokaj przyniósł jeszcze jedną wizytówkę. Tym razem rozkazała: „Prosić!”. Powiedziała to bez niepokoju, ale w napięciu pokrytym uśmiechem.