Nieraz zastanawiamy się nad problemem, czy można nazwać myślami migotliwą duchową wibrację, jaka wypełnia młodą istotę w ważnym okresie jej życia. Zmienność nastrojów, emocje i tajemnicza melodia losu, przy czym są wśród tej melodii zupełnie wyraźne dźwięki przypominające blask promieni na pokrytej drobną falą rzece, tak oto może być mniej lub bardziej wyraźny obraz jej wnętrza, do którego zaglądając mrużymy oślepione oko. Stąd bez kłopotu możemy przejść na ulicę, w którą pod koniec drogi skręcił dorożkarz. W błyszczącej perspektywie ogrodów, pośród żeliwnych ogrodzeń, gdzie emalia, brąz i srebro splatały się w wyszukanej arabesce, naprzeciwko alej prowadzących od bram ku czerwieniącym się drzwiom wejściowym, zapełnionym lustrzanym szkłem, błyszczały marmurowe fasady przypominające niewzruszoną skałę. Ten świat jeszcze spał, ale poranny ogień nieba czuwał już pośród wspaniałych kwiatów jak przy późnym przebudzeniu. Rozglądając się dookoła, Tawi drżała jak na egzaminie. Widząc, co ją otacza, schowała się w głąb siebie, przygaszona nieśmiałością i niezadowolona z powodu tej nieśmiałości. Nie mogła być gościem pośród tych cudownych gniazd, mogła być tylko elementem świata obcego tym wspaniałym ogrodzeniom, które ochraniały świetliste ogrody i jednocześnie odgradzały jej życie piękną linią od zamkniętego w tych ogrodach świata. Wrażenie to było mocne i dotkliwe.
Dorożka zatrzymała się — koniec drogi. Tawi, naciskając dzwonek przed bramą, oglądała przez wykute żelazne liście spoczywający w cieniu alei wzdłuż frontonu maurytański portyk i wazy z ostrzami agaw. Nie minęło wiele czasu — wydawało się, że dopiero co opuściła rękę — gdy zza rogu budynku wyskoczył człowiek w liberii lokaja i biegiem skierował się ku bramie. Zaczął mocować się z zamkiem, pytając:
— Czy z biura? Z jakiego kantoru?
Przepuszczając Tawi, spojrzał jak osłupiały na jej walizkę i pudełko.
— A po co te rzeczy?
Dziewczyna zauważyła, że coś go trapi, coś korci na końcu języka; lokaj, spojrzawszy uważniej, wyraźnie wyszczerzył zęby…
— Zresztą — powiedział, biorąc bagaż dziewczyny i zagradzając drogę — jeśli chce pani otrzymać zlecenie, to trzeba zapłacić, bo w przeciwnym wypadku krewni udadzą się w inne miejsce.
— Czy myśli pan, że szyję suknie? — z gniewem spytała Tawi, rozdrażniona głupim przywitaniem. — Przyjechałam tu na służbę jako lektorka pana Torpa.
— Lekarka? — zauważył lokaj, podparłszy się pod bok ręką, w której trzymał sakwojaż. — Tak trzeba było od razu powiedzieć. — Tak, lektorka — poprawiła dziewczyna odczuwając wobec słowa „lekarka” jakieś powszednie obrzydzenie. „Jakieś takie ostrzyżone” — przemknęło jej przez myśl, a potem głośno już dodała: — Proszę zanieść bagaż i powiedzieć, że przyjechałam, że przyjechała Tawi Tum.
— Pan Trop — powiedział lokaj tonem oficjalnego smutku — zmarł z wyroku bożego dzisiaj rankiem, o siódmej piętnaście. Zmarł nagle.
Dziewczyna odbiegła, zakryła twarz rękami, potem trwożnie wyprostowała się, chowając ręce do tyłu, jak gdyby podczas zabawy, w czasie której może ją ktoś złapać, i spojrzała na lokaja przerażonymi oczami.
— Mówi pan, że zmarł? To znaczy wyzionął ducha?
— I zmarł, i wyzionął ducha — obojętnie odpowiedział lokaj. — Aorta. Tu wiedzą, że pani miała przyjechać. Poprowadzę panią.
Wskazał na dom, zapraszając do środka. Nie smutek, nie strach skrępowały lekki oddech dziewczyny, i nie strata doskonałego zarobku, który tak nagle rozpłynął się w nicość, ale sens nieoczekiwanej wiadomości, ów zawsze bezceremonialny dla wstrząśniętego rozumu dźwięk poplątanych głosów. Panika i szum wypełniły serce Tawi. Patrząc na swoją uciekającą walizkę, podążała za lokajem tak chwiejnie, jak gdyby zaplątała się w gęstym chmielu i nie mogła odnaleźć ścieżki.
Lokaj zatrzymał się, uważnie patrząc na dziewczynę zwężonymi i przymilnymi oczami. Jak tylko Tawi dogoniła go, szepnął:
— Czy ma panienka jakieś drobne, najdrobniejsze?
Tawi obrzuciła go tępym spojrzeniem, wsunęła rękę do kieszeni, wygrzebała razem ze skorupami od orzechów drobne srebrne monety i z ponurą miną dała je lokajowi. — Bardzo jestem pani wdzięczny — powiedział. — Pani myśli, że to napiwek? Fiu! — Ponieważ wyraz jej twarzy świadczył, że rzeczywiście tak myślała, lokaj nieco odczekawszy dodał: — To na szczęście. Widzę, że pani jest szczęśliwa, i dlatego właśnie poprosiłem. Teraz pójdę do kasyna i bez pudła wygram.
— Ja? Szczęśliwa? — Ale w spojrzeniu lokaja było coś, co podpowiedziało jej by nie dopytywała się więcej o sens tego podarunku. Dalsza droga przebiegła więc we wzajemnym milczeniu. Przewinęły się jakieś męskie i kobiece postacie, potem ściany, schody i korytarze; w końcu Tawi mogła usiąść i zebrać myśli.