Dwadzieścia trzy okienka kasy cyrkowej były zamknięte. Wisiała wywieszka: „Wszystkie bilety całkowicie, wyprzedane”. Wykupiono je jak biczem strzelił, niezależnie od wysokiej ceny; jeszcze dwudziestego na ostatnie bilety urządzono loterię, powodem był fakt, że wywołały one zajadłe spory pretendentów.
Tego wieczoru uważne spojrzenie skierowane na widownię dostrzegłoby dosyć niezwykły skład publiczności. I tak loża prasowa była kompletnie nabita, za dostawionymi krzesłami błyszczały binokle i kołnierzyki tych, którzy skazani byli na stanie i przestępowanie z nogi na nogę. Pełna była także loża ministra. Skrzył się w niej cudowny świat pięknych oczu i subtelnych twarzy młodych kobiet, białego jedwabiu i klejnotów płonących jak żyrandole na tle mundurów i fraków; tak właśnie księżycowy wodospad w aksamicie czarnych cieni toczy i skrzy swoje fale. Wszystkie loże, okalające malinową barierę kolorowym kręgiem, tchnęły rozkoszną atmosferą, przytłumioną odświętnością tłumu; ludzie ci lekko i swobodnie uśmiechali się oraz prowadzili niezbyt głośne, lecz wyraźne rozmowy, spoglądając zarazem na przeciwległe sektory ogromnego cyrku. Ponad areną jarząc się unosiła się powietrzna pustka, zwieńczona wysoko w górze kopułą z błękitem wieczornego nieba zaglądającego w otwarte szklane luki.
Nieco ponad fotelami falowała fizjonomiczna pstrokacizna inteligencji, kupców, urzędników i wojskowych; byli tam znani z fotografii pisarze i artyści; rozlegały się wymyślne zdania, udane repliki, wyszukane zwroty literackie, plotki i rodzinne sprzeczki. Jeszcze wyżej na nie przegrodzonych ławach tłoczyła się uliczna ciżba: ci, co biegną, kroczą i przepływają tysiącami par nóg. Nad nimi zaś, na galerii, za wysoką barierą oklejoną plakatami cyrkowymi, na łokciach, palcach, podbródkach i piersiach, zduszeni ciasnotą w sześciokątne plastry, pocili się pariasi cyrku, chcąc chociaż na moment uwolnić ręce, cierpieli tortury duszności i palpitacji serca; bardziej spokojne wrażenie w tej miazdze ludzkiej sprawiali ludzie słusznego wzrostu. Tu łupano orzechy; trzask skorup mieszał się z gwizdami i bezceremonialnymi okrzykami.
Oświetlenie a giorno dawało jaskrawe światło o takim natężeniu, że wszystko w pobliżu i oddali było jak gdyby pokryte lakierem i pogrążała, przeciwległą stronę w migotliwej mgle, jednak tam, gdzie zatrzymywał się wzrok, i twarze, i ich wyraz stawały się widoczne jak przez lornetkę. Zalany światłem cyrk, umieszczone pod dachem trapezy, mosiężne trąby muzykantów szeleszczących nutami wśród czarnych pulpitów, świeże trociny wyściełające arenę — wszystko to było we władzy elektrycznych żyrandoli, rozsiewających wesołe upojenie. Słuchając z zamkniętymi oczami można było określić każdy i detal przestrzeni: skrzypienie krzesła, kaszel, umiarkowany półtakt fletu, warkot bębna, cichą, podnieconą rozmowę i szum przypominający płynącą wodę — szmer ruchów i oddechów dziesięciotysięcznego ludzkiego naboju załadowanego jednocześnie w poprzeczny przekrój okrągłego budynku. Gęstniała ostra woń ciepła, stajni, trocin i subtelnych perfum — zwykły aromat cyrku tak bliski pstrokaciźnie wrażeń.
Rozpoczęcie występów opóźniało się, zniecierpliwienie opanowało widzów; na galerii już kilka razy rozległy się nierównomierne oklaski. Ale oto zadźwięczał dzwonek. Gruchnęło głuche srebro kotłów, zawył trombon, huknął bęben; miedź i struny rozpoczęły razem z pojawiającym się świstem fletów wojowniczy marsz. Spektakl się zaczął.