Zapadł mrok, ale Runa nie okazywała najmniejszego zaniepokojenia czy smutku; nie szła na górę. Wiedziała w jakiś dotychczas niejasny sposób, że Drud zjawi się na górze; wiedziała także, że o swoim przybyciu powiadomi ją jakimś szczególnym znakiem. Zmęczona oczekiwaniem usiadła i zaczęła czytać książkę.
Jakie to dziwne, gdy pieścimy całą duszą coś, co jeszcze nie nastąpiło, odnajdując i uprzedzając to w książce mówiącej o czymś zupełnie innym. W takich chwilach jakakolwiek książka jest napisana w tajemniczym języku; jej tekst, jej bogata i subtelna argumentacja, i barwna akcja — wszystko to śpi nieruchomo. Coś swojego pływa po wierszach pełnych napięcia, pozostawiając wzrokowi linie i uskoki znaków odtąd nieznanych. Czasem tylko zostaje zrozumiałe jakieś poszczególne słowo, ale wówczas tym bardziej stłamszona dusza rzuca się do ucieczki przypominając zdrajcę, który uświadomił sobie coś takiego jak honor. To zanika, to ponownie rozlega się cykanie zegarka — tak właśnie od czasu do czasu może stać się zrozumiały tekst, ale szybko nadbiegająca fala tęsknoty wzywa do rzucenia się z zamkniętymi oczami ku bliskiej już przyszłości, przywołując ją łoskotem bijącego serca.
Długi jest taki dzień i wyciska na człowieku wieczne piętno. Runa, czytając lub właściwie trzymając książkę na kolanach, patrzyła w dal, poza siebie — tak właśnie spędziła jedną, a potem i drugą godzinę. W połowie trzeciej godziny oczekiwania nieznany muzyk zaczął grać rapsodię; przerwał i ponownie zagrał. Wówczas wszystko okazało się na swoim miejscu — jaśniej zapłonęło światło, głośniejszy stał się hałas uliczny, i dziewczyna, powstrzymując się, ażeby nie biec, udała się na górę.
Światło sączyło się na dywan. Przecinał je cień człowieka. Runa zatrzymała się, zapominając wszystko, co chciała powiedzieć, ale ścisnąwszy ręce nie ruszyła dalej, dopóki się nie opanowała.
Gdy jej się to udało, weszła. Zaraz, też wpatrując się w nią z uśmiechem zbliżył się Drud. Był w zwykłym, czarnym ubraniu, wyglądał jak najprzeciętniejszy człowiek; dziewczyna czuła się bardziej przytomnie i pewnie aniżeli za pierwszym razem, chociaż podobnie jak w więzieniu znalazła się na granicy oszałamiającego światła. Jednak w ogarniających nas stanach jest jakaś ślepa, ratunkowa linia, poza nią już nic nie jest widoczne, tylko mgła, od której uciekamy w krąg bieżących wydarzeń.
Drud zapytał:
— Czy nie zwątpiła pani? Jeśli mnie kto przywołuje, przychodzę zawsze; przyszedłem więc, zapaliłem światło i zacząłem grać.
Runa gestem wskazała krzesło i sama także usiadła powoli, nie mogąc oderwać wzroku od jego oczu jak wędrowiec, który z daleka dostrzegł ogień. Powiedziała mimowolnie, prosto i dobitnie:
— Jak ja czekałam, ja, która nigdy nikogo nie oczekiwałam!
— Jesteśmy razem — ciągnął, ponieważ te słowa chciała i ona dodać. — Wiele myślałem o pani. Odrzućmy to, co nie jest istotne; o najważniejszym należy mówić od razu, bo może zasnąć jak fala oblana z okrętu oliwą. Przyszedłem zaspokoić swoją ciekawość i wysłuchać panią; czekałem na ten dzień. Tak, czekałem na ten dzień — w zamyśleniu powtórzył — dlatego że odnalazłem cudowną siłę. Nie powinniśmy się wzajemnie krępować; niech nasza wewnętrzna więź będzie zwiewna. Proszę mówić, słucham.
Wstała, wyciągnęła ręce jak w szoku.
— Przysięgam, że dzień ten jest dla mnie równy zmartwychwstaniu lub śmierci.
I nagle Gall jak błyskawica przemknął przez jej duszę. Nie wiedziała jeszcze, co oznacza to nieoczekiwane pojawienie się tego obrazu. Zrodziło się w niej prawdziwe pragnienie nienasyconej władzy, przypominające lawinę. W zapamiętaniu zwróciła się sama do siebie: „Runa! Runa” i szepcząc swoje imię jak Boga, usiadła z uśmiechem rzeźbiącym na jej cudownym obliczu odbicie tego stanu.
W tym momencie do pokoju wszedł biały wodołaz o ludzkich oczach; skierował je na Druda, powęszył, zawył i cofając się zaczął skomleć.
Drud cicho powiedział:
— Leżeć. Leż i słuchaj.
Wówczas olbrzymi pies, jak gdyby rozumiejąc słowa, potulnie położył się między nim a Runą i zwiesił język.
— Myślałem o pani wiele i dobrze- powiedział Drud.
Pełna zewnętrznego spokoju Runa przypatrywała się jego twarzy; zatrzymała wzrok na niefrasobliwej linii ust, zdecydowanym podbródku, ciemnych wąsach, masywnym czole pełnym wzniosłej ciężkości i zajrzała w jego oczy, w których ciemniejąc taiło się coś niepojętego. I wtedy w czasie nie większym niż mgnienie oka nagle cały powiew i echo iluzji, którym zawsze oddajemy jakąś część naszego żywota, z przekonującą siłą bliskiego krzyku spojrzało w jej oblicze wiązką oczu przepięknych i subtelnych, pochodzących z krainy rajskich kwiatów, aniołów i czarodziejek. Runa chwyciwszy wachlarz, gwałtownie zamknęła go; szelest masy perłowej odgonił dziwny stan. Powiedziała:
— Należy, by pan zapanował nad światem. Jeśli celu takiego dotychczas pan nie ma, to wcześniej czy później pojawi się; lepiej będzie, jeśli teraz zgodzi się pan ze mną. A więc wyobrażam sobie, że nie w cyrku i nie w innych miejscach zrodzonych z kaprysu, ale z pełną świadomością wielkiego celu obwieści pan o sobie dzięki długiej i powietrznej podróży, zmierzając do zaszokowania i pociągnięcia za sobą ludzi. To, co stało się w cyrku, będzie wszędzie. Ameryka ocknie się od złota i przekrzyczy wszystkich; Europa odmłodzi się; szaleńczo zawyje Azja; dzikie plemiona zapalą święte ogniska i złożą hołd nieznanemu. Przetoczy się grzmot i łoskot; regułą będą bezsenne noce, wariaci w swoim odosobnieniu zaczną wyłamywać kraty, dorośli przemienia się w dzieci, a dzieci będą starały się panu dorównać.
Jeśli teraz, póki zjawisko jest nowe, władze nie zawahałyby się rozmiażdżyć pana, to po dwóch, trzech miesiącach powszechnego szału znajdzie się pan pod ochroną społeczeństwa. Zrodzą się niezmierzone nadzieje. Złożą im daninę ludzie o dziwnych skłonnościach duszy — we wszystkich sferach i dziedzinach egzystencji. A pan na pewien czas znowu zniknie, dopóki nie rozniesie się fama, gdzie się pan znajduje.
Zgodnie z pańską sytuacją, celem i charakterem będzie pan musiał prowadzić taki tryb życia, który działałby na wyobraźnię — centralną siłę duszy. Znajdę i dam panu pieniądze. Naczelnik wie o pańskim bogactwie, ale ono może być znikome. Dlatego gigantyczny pałac nad brzegiem morza może w pełni zaspokoić oczekiwania wszystkich. Powinien być obliczony na olbrzymie tłumy, procesje, ludność z różnych miast, bez ciasnoty, pełen luksusów i kolorów, pałac wysoki jak niebo ze śpiewającą głębią królewskich amfilad.
Wówczas zaczną do pana przybywać ludzie z wszystkich krajów, ras i narodowości. „Drud” będzie dźwięczało jak „duch”. Pielgrzymi, poszukiwacze sensu życia, wszelkiego rodzaju marzyciele, tajemnicze istoty, wszyscy rozczarowani, cierpiący z powodu splinu i tęsknicy kandydaci na samobójców, niezrównoważeni i półwariaci, subtelni wyznawcy religii kwiatów i ptaków, sumienni uczeni, ofiary wszystkich kataklizmów, kombinatorzy i poszukiwacze przygód, wynalazcy i romantycy, żebracy i nędzarze, wreszcie kobiety, całe legiony kobiet z porażonym wzrokiem i z bagażem uniesień, których w normalnym życiu nie miały gdzie wyrazić. I będzie to wielka pana armia.
Jednocześnie razem z tymi wszystkimi pojawią się pana zwolennicy, agenci i kapitały; najbardziej różnorodne, sprzeczne wzajemnie pragnienia będą zmierzały do znalezienia w panu punktu oparcia. Gazety w pogoni za zyskiem będą drukowały wszystko — i to, co pan im przekaże, i to, co stworzą inni przewyższając być może pod względem bezsensowności doświadczenia minionych stuleci. Pan też napisze książkę, która będzie opublikowana w takiej ilości egzemplarzy, żeby każda rodzina na ziemi mogła ją przeczytać. W tej książce napisze pan o sobie, wszystkiemu przydając jeden jedyny sens, że tajemnica i warunki szczęścia zależne są od woli i rąk pana, w co uwierzą wszyscy, ponieważ pod pojęciem szczęścia pojmują to, co jest nieosiągalne.
Później pojawi się u pana jeszcze więcej ludzi i będzie pan rozmawiał z nimi, ukazując się im nieoczekiwanie. Najbardziej proste pańskie słowa wywołają nie mniejsze wrażenie, aniżeli przemówiłby kamienny sfinks. I z niczego, z pustej frazy pozbawionej konkretnego sensu, wybuchną legendarne obietnice mknące jak lawina, zmiatające po drodze stare wyobrażenia.
Stare wyobrażenie powiada: „Góra i upór”. Nowe będzie brzmiało: „Cud i szczęście”. Ponieważ po dziś dzień problem szczęścia nie został rozwiązany przy pomocy dostępnych środków, to ludzie zechcą go rozwiązać środkami niedostępnymi, a rozwiązanie pozostawią panu. W tym czasie w klubach pańskiego imienia, w czasopismach, gazetach i książkach notujących każdy pański krok, każde pańskie słowo czy wrażenie, w prywatnych rozmowach, kalkulacjach, sporach, w przejawach nienawiści, w okrzykach zachwytu pojawi się bezprzedmiotowa wiara, która od dawien dawna nieumiejętnie wskrzeszana jest w sposób zasługujący tylko na uśmiech politowania.
Wówczas to bez dynamitu, strzelaniny i skomplikowanych czynności mózgowych jasna świadomość prawdziwego cudu — uosobionego w panu — uczyni każdą władzę na tyle wiotką, że z chwilą wyraźnie postawionego żądania „ja lub oni” cała ziemia powie „ty”. Nic jej nie powstrzyma. Będzie myślała, że posiadła skrzydła.
Dziewczyna cała ogarnięta uniesieniem i promieniującym blaskiem umilkła; potężna ale i cudowna siła porywających ją gigantycznych planów nie znikła z jej oblicza, lecz mimo to coraz ciszej i wolniej rozlegały się ostatnie słowa Runy. Wówczas zrozumiała, że Drud odwrócił się od niej, że jej słowa zostały odrzucone z jeszcze większą siłą. Była u kresu wytrzymałości nerwowej. Jeszcze nie zdążyła odczuć całej potęgi ciosu, gdy rozległo się ostre i zimne słowo:
— Nie.
Drud ciągnął dalej:
— Musiałem pani przerwać. Proszę posłuchać. Oczywiście, za pomocą pewnych wielkich dokonań mógłbym zniewolić wszystkich, ale cel ten napawa mnie wstrętem, przeszkadza mi żyć. Nie jestem zarozumiały. Pani spyta, co mi to daje? Odpowiem: uśmiech. A oprócz tego jestem namiętnie przywiązany do kwiatów, morza, podróży, zwierząt i ptaków; do pięknych tkanin, marmuru, muzyki i niezwykłości. Poruszam się z szybkością wiatru, ale lubię także spacerować po uroczych ścieżkach. Z lubością przeglądam książkę z ilustracjami i sprawia mi zadowolenie, gdy nocą spuszczę się na statek, wywołując zdumienie w mesie: „Skąd ten tu się wziął?” Czyż ja mam tasować tę zdartą, starą talię kart, co zwie się ludzkością? Nie podoba mi się ta gra. Ale niech pani spojrzy na kształt mojego świata, a ja wyjaśnię jego cały złożony kod. Proszę spojrzeć; tam jest cień; rzuca go róg stołu, fotel i zagięcie portiery, zarys domniemanej istoty o ludzkich kształtach z osobliwym nieziemskim wyrazem twarzy. Już jutro, gdy cień ten będzie zapomniany, pewna myśl bliska jemu i z nim spokrewniona zacznie życie nieśmiertelne, wyraziwszy dla nieobliczalnie znikomej odległej przyszłości pewną swoją demonstrowaną teraz siłę. Róże, które rozdzielają nas, zaczynają rozwierać swoje płatki. Dlaczego? Ponieważ wnet nastąpi świt i one o tym wiedzą. Zanim pożegnamy się, powiem, jakich słów oczekiwałem od pani. Oto te nienarodzone dzieci, oto ich zwłoki, proszę je pochować: „Proszę wziąć mnie na ręce i pokazać wszystko z góry. Z tobą będzie mi niesamowicie dobrze”.
Drud podniósł się, zbliżył do okna i zaczął patrzeć, jak unosi się ciemna poświata poranna, a gwiazdy drżąc szykują się, by stoczyć za horyzont.
— Przysięgam, — powiedział Drud — że nie odczuwam ani złości ani urazy, lecz tylko smutek. Ja mogłem panią kochać. — O! — wypowiedziała Runa z odcieniem tak niejasnym, ale na tyle zrozumiałym, że zbladł i szybko odwrócił się do niej, dostrzegłszy już inne, zimne i dumnie uniesione oblicze. Nic nie przypominało w niej teraz pałającej przed chwilą uniesieniem istoty. Wydawało się, że siłą niesamowitego opanowania błyskawicznie wykorzeniła nawet wspomnienie o tych chwilach, gdy w porywie namiętności pragnęła postawić swą dumną nogę na szczycie szczytów. I Drud zrozumiał, że rozstali się już na wieki wieków. Dziewczyna zaś mierzyła go wzrokiem pełnym zimnej ciekawości, w którym było coś wstrząsającego. Tak patrzy się na pajaca.
Drgnął, zamarł, potem szybko zbliżył się ku niej, wziął za ręce i zmusił do powstania.
Wówczas coś drgnęło w jej rysach bladym i smutnym ciepłem, ale znikło szybko jak iskra.
— Patrz więc — powiedział Drud, obejmując ją za talię. Jej serce zadrżało, ściany poruszyły się, wszystko zafalowało wijąc się obok, salę odciął masywny zarys okna. — Patrz — powtórzył Drud mocno przyciskając przerażoną dziewczynę. — Od tego oddalasz się!
Znaleźli się wkrótce wśród wspaniałych zarośli — tak wydawało się Runie, w gruncie rzeczy zaś pośród wierzchołków drzew z pobliskiego sadu, które nagle uleciały w dół. Zaczęło świtać; przestrach, chłód i zdziwienie zmusiły ją do uczepienia się rękami piersi Druda. Omal nie oderwała się, z dziwnym zadowoleniem oczekując na bliską i szybką śmierć, ale Drud przytrzymał ją.
— Głuptasku! — zawołał surowo. — Mogłabyś oglądać ziemię jak kielich kwiatu, ale ty chcesz być tylko upartą gąsienicą.
Jednak tym żartem nie zdołał pozbyć się uczucia ciężaru i szybko zaczął opadać.
— Jeśli nie ma tutaj władzy, to pozostanę na dole. — Runa wypowiedziała te słowa ledwie dotknąwszy ziemi, gdzie też od razu oparła się o drzewo, opanowując drżenie nóg, a potem nie oglądając się ruszyła po stopniach w górę tarasu. Drud stał na dole i patrzył na oddalającą się Runę.
— A więc? — powiedział.
Dziewczyna odwróciła się.
— Wszystko lub nic — powiedziała — Chcę władzy.
— A ja — odrzekł Drud — chcę widzieć w każdym lustrze swoją twarz. Niech ci wybaczy poranek.
Kiwnął i znikł. W oddali zapaliło się światło, ukazując niejasny zarys chłodnych już alei. Runa stała jeszcze tam, gdzie przystanąwszy powiedziała: „wszystko”, ale to „wszystko” było wokół niej, było nieodłączne i właściwe dla każdego człowieka, czego też nie rozumiała.
Światło zajaśniało mocniej, oświetliło kwiaty, pozłociło szpary zasłon i rozcięło mglistą ciszę pałacowych sal gęstym blaskiem porannego ognia. Wówczas dziewczyna, płacząc — po jej znieruchomiałej twarzy powoli spływały ku kącikom ust łzy, jak rosa błyszcząca na dumnym kwiatku — napisała do ministra kilka zdań pełnych chłodnej i nieco zdawkowej serdeczności. A w ostatnim wierszu zauważyła:
„Widziałam i poznałam go. Nic strasznego. Proszę się nie obawiać; to — marzyciel.”