Tę noc, gdy Drud wzburzył tajemnicze wody ludzkich dusz, Runa spędziła w męczącej bezsenności. Nad ranem już nie pamiętała, co robiła do czasu, gdy miasto rozjaśnione zorzą poranną przebudziło się do życia. Wydawało się jej, że chodziła po oświetlonych, pustych pokojach bez żadnego celu, w stanie, gdy myśli rodzą się spontanicznie, jedna zapala drugą, wzniecając ogromny pożar, podobnie jak rzucony z urwiska kamień popycha i pociąga za sobą inne kamienie, które spadając lawiną są już obce pierwotnemu ruchowi ręki. W jej sercu zrodził się cel, który w przeciągu jednej nocy wyzwolił wszystkie jej siły dotychczas nie ogarnione, szokujące ją samą, zdolne z lekkością unieść ciężary, jakich sobie nawet nie wyobrażała. Tak właśnie człowiek nie będąc tego świadomym długo stoi odwrócony plecami do tajemniczego i upragnionego celu; patrząc z boku wydaje się, że drzemie lub zabawia się błahostkami, ale nagle, odwróciwszy głowę, wita z okrzykiem zachwytu cudowną bliskość skarbu, i koncentrując w sobie całe uniesienie, błyskawicznie zagarnia zdobycz. Ona żyła już potężną wizją, niszczącą wszystkie rachuby losu.
Runa, podjeżdżając do więzienia, ze zdziwieniem odkryła, czego to dokonała w ciągu tych dwudziestu czterech godzin. Nie była zmęczona; chociaż konie mknęły szybko, ciągle chciała jakby unieść się, rzucić się do przodu, bo, jak się jej wydawało, coś jak gdyby przynaglało ją do pośpiechu. Dojechała na miejsce w ciągu piętnastu minut.
Oto i — więzienie! Tu, na głuchym placu snuły się cienie psów; lampy ciasnej bramy zaduszonej wieżyczkami oświecały okratowane okienko, w którym zamajaczyły wąsy i lakierowany daszek czapki. Długo zgrzytał zamek; jego skomplikowany mechanizm zdawał się wskazywać, że ta brama obita calową żelazną blachą otwiera się raz na tysiąc lat. Wkroczyła w nią czując się jak Roland rozcinający mieczem skałę. Strażnik, odrzuciwszy ceratowy kapiszon płaszcza, poprowadził ją przez ogromne podwórze: z przodu pobłyskiwały mętnie okna sześciopiętrowego budynku, przypominającego górę usianą tlącymi się ogniskami.
Dom naczelnika znajdował się w ogrodzie przylegającym do więzienia. Jego okna świeciły przytulnie, na zasłonach ślizgały się niewyraźne cienie. Runę poprowadziła służąca, zapewne zaszokowana jej niezwykłym pojawieniem o tak późnej porze. Otworzywszy drzwi do przedpokoju, niemal popchnęła ją na krzesło i szybko oddaliła się z listem do przyległych pokoi, skąd dolatywał spokojny harmider ożywionych głosów. To naczelnik spędzał czas w gronie rodzinnym.
Zjawił się od razu, ledwie doczytał list. Runa spięta nerwowo dostrzegła, że rozmawia z bezbłędnie działającym mechanizmem, ale był to mechanizm bezpieczny, w tryby którego można włożyć ciepło ręki bez obawy zranienia. Naczelnik był solidnej tuszy, postawny, z siwizną nad ostrym czołem; z jego szarych oczu wyzierały żołnierz i dziecko.
Gdy zobaczył Runę, zgasił wyraz zaciekawienia malujący się na jego twarzy i przybrał postawę służbową zgodnie z funkcją, którą piastował. Nieco jakby mimochodem i z pewnym zażenowaniem podkręcił wąsy, puścił je, chrząknął i równym, głębokim basem przemówił:
— Otrzymałem rozkaz. Zgodnie z nim muszę natychmiast udać się wraz z panią do celi numer pięćdziesiąt trzy. Spotkanie, jak na pewno zakomunikował pani pan minister, odbędzie się w mojej obecności.
— Tego nie wiedziałam. — Runa usiadła jakby porażona; nieoczekiwanie ogarnęła ją nieprzeparta rozpacz zaraz jednak wstała w przypływie nagłej energii i odwagi. — Proszę pana o pozwolenie widzenia sam na sam.
— Ależ nie mogę — powiedział naczelnik nieprzyjemnie zaskoczony możliwością zmiany utartych schematów swojego postępowania. — Nie mogę — powtórzył surowo.
Blednąc coraz bardziej dziewczyna bezgłośnie uśmiechnęła się.
— W takim wypadku zmuszona jestem co nieco panu wyjaśnić. Pańska obecność zepsuje moją rozmowę z Aysherem; zginie cały sens mojej wizyty. On i ja znamy się. Czy pan zrozumiał?
Mówiąc tak chciała wywołać tylko niejasną myśl co do swojego osobistego cierpienia. Ale w dziwny sposób sens tej tyrady zbiegł się w jednostronnie ukierunkowanym umyśle naczelnika z intencją ministra.
— Tak, zrozumiałem. — Nie chciał dalej rozwodzić się na ten temat w obawie przekroczenia oficjalnych reguł, nie mniej ponownie spojrzał na list i powiedział: — Myśli pani, że w ten sposób… — i po chwili dodał: — Proszę wyjaśnić, bo niezupełnie zrozumiałem.
Ale to wystarczyło Runie. Z głębokiego cienia dwuznaczności wypłynął nagle przejrzysty domysł. Zaczerwieniła się jak mak, co też między innymi utwierdziło naczelnika w uprzejmej lecz głęboko ukrytej do niej pogardzie; jej zaś sprawiło ból i radość. Odpowiedziała spuszczając oczy:
— Tak będzie lepiej.
Naczelnik, zastanawiając się, patrzył na nią przekonany, że ma rację: jeśli zaś chodzi o lakoniczność jej wyjaśnień, to po prostu był zdania, że nie uważa go za tępaka i chce, by zrozumiał ją wpół słowa. Gdy tak rozmyślał, powtórzyła swoją prośbę. Dostrzegając jak naczelnik wzruszył ramionami, dodała:
— To pozostanie między nami. Sytuacja jest wyjątkowa, nie zrobi pan zbyt wielkiego odstępstwa.
Mimo, że list ministra odrzucał wszelką podejrzliwość, naczelnik jeszcze się wahał powstrzymywany formalną sumiennością wobec słów listu,w pańskiej obecności”. Takie stwierdzenie stawiało go w niezręcznej sytuacji, pomyślał więc, że dobrze byłoby uwolnić się od niego, tym bardziej że nie było żadnego ryzyka. Jednak nie ta okoliczność stała się impulsem dla jego zachowania. Było to coś, co istnieje pomiędzy naszymi działaniami i zamierzeniami, co porusza rękę odruchowo parującą cios. Różnie określa się tę cechę: „coś pchnęło”, „stan chwili”, „sam nie wiem, dlaczego tak się stało” — oto wyrażenia, dzięki którym wyobrażamy sobie oblicze potężnego sprawcy, działającego w sferze naszych wzajemnych związków nieuchwytnymi środkami, tym bardziej szokującymi, gdy działają one na przekór wszelkim poczynaniom rozumu i uczucia, czego w danym wypadku nie było.
Pomyślał jeszcze chwilę i w końcu podjął decyzję, dalej już nie wahał się:
— Jeśli pani da mi słowo, proszę mi wybaczyć, ale jako osoba odpowiedzialna, jestem zmuszony tak mówić, jeśli pani da mi słowo, że w żaden sposób nie nadużyje mojego zaufania, wówczas pozostawię panią samą w celi na czas wskazany w liście.
Nie mniej niż minutę patrzyła na niego prosto i zdecydowanie i ta długa przerwa przydała jej słowom należną wagę i ciężar moralnej walki, co naczelnik przyjął za objaw zdumienia. Nie opuściła oczu, nie zmienił się wyraz jej przepięknej twarzy, gdy usłyszał głęboki i dumny głos:
— Pod tym względem daję panu słowo. — Sama nie uświadomiła sobie, ile wysiłku kosztowało ją, by wypowiedzieć te słowa, ale wydawało się, iż wewnątrz, jakby od wybuchu, runęła piękna budowla czystości, a ponad dymem i gruzem zabłysnął czysty płomień ofiarny.
— W takim wypadku — powiedział po krótkim milczeniu naczelnik — proszę iść za mną.
Włożył czapkę z daszkiem i skierował się ku drzwiom znajdującym się naprzeciw tych, którymi weszła Runa. Wyszli w kierunku jasno oświetlonego korytarza, który był prosty i długi jak ulica, zimny i dźwięczny. Na jego końcu znajdowały się okratowane drzwi; wartownik bacznie błysnął oczami; przekręcił klucz; dźwięk metalu zagrzmiał groźnym echem w czeluściach ogromnego budynku. Za tymi drzwiami widniał ciągnący się przez wszystkie sześć pięter wąski prześwit, na piętrach, z każdej strony wiły się chodniki, ogrodzone żelazem balustrad. Chodniki w różnych odległościach łączy się ze stalowymi, krętymi schodami pozwalającymi na komunikacje między poszczególnymi piętrami. Szeregi drzwi pojedynczych cel ciągnęły się wzdłuż każdej galerii; wszystko to razem przypominało wnętrza gigantycznych plastrów oświetlonych nieruchomym światłem elektrycznym. Po korytarzach bezszelestnie poruszali się wartownicy, lub też patrzyli w dół stojąc na łączących korytarze mostkach. Na oszałamiającej wysokości szklanego dachu świeciły się lampy łukowe; całe mnóstwo pomniejszych lamp świeciło się na ścianach pomiędzy drzwiami.
Runa nigdy wcześniej nie widziała więzienia; samo to słowo już ją przygniatało. Była oszołomiona, wszystko zmuszało ją tu do milczenia i smutku; ta czystość i dokładność rozbijały jej myśli. Asfaltowe, dokładnie wyczyszczone galerie błyszczały jak kałuże; miedź poręczy biała i szara farba ścian lśniły, wymyte nieskazitelnie: rozkosz rozpaczy obliczonej na długie lata. Jako żywo wyobraziła sobie, że już nie wyjdzie stąd; krew uderzyła jej do głowy, a nogi ociążały.
— To nie tak blisko — wyjaśnił naczelnik — jeszcze trochę w dół — i zbliżył się do zakrętu, za którym otwarła się galeria podobna do tej, którą minęli. Pośrodku stroma spirala stalowego trapu prowadziła do niższego piętra. Tu przeszli pod łukowym sklepieniem piwnicznego piętra do samego końca budynku, gdzie w poprzecznych korytarzach znajdowały się tak zwane tajne cele. Przed jedną z nich naczelnik raptownie zatrzymał się. Uzbrojony wartownik dostrzegłszy go podniósł się z taboretu, zasalutował i zameldował.
— Otwórzcie 53 — powiedział naczelnik.
Wartownik z pośpiechem zdradzającym bezgraniczne zdziwienie wprowadzić w ruch klucz i zasuwę. Potem otworzył ciężkie drzwi.
— Proszę panią — powiedział naczelnik do Runy, przepuszczając ją przed sobą; weszli razem w milczeniu, a drzwi szczelnie się zamknęły.
Runa zauważyła wyposażenie, ale zaabsorbowana czym innym, przypomniała sobie o tym później. Na łóżku ze spuszczoną głową siedział człowiek. Na jego nogach i rękach spoczywały kajdany; mocny, stalowy łańcuch opasujący go w talii ciągnął się do obręczy w ścianie.
— A cóż to, czy chcecie mnie pokazywać ciekawskim? — zapytał Drud wstając i pobrzękując kajdanami. — Patrzcie.
— Pozwolono panu na spotkanie w nadzwyczajnych warunkach. Ta oto dama będzie tutaj dwadzieścia minut. Taka jest wola wyższej władzy.
— Ach tak! Zobaczymy. — Spojrzenie Druda patrzącego na Runę wyrażało niezadowolenie. — Zobaczymy, do czego jesteście zdolni.
Naczelnik stropił się; spojrzał mimochodem na bladą twarz Runy, która odpowiedziała mu wzrokiem spokojnym lecz bezradnym. Ale on zrozumiał już, że Drud jej nie zna. W naczelniku zrodziły się podejrzenia. — Widzę, że pan nie poznaje mnie — znacząco i swobodnie powiedziała Runa, uśmiechnęła się przy tym beztrosko, że i naczelnik w porę opanowując się niemal się uśmiechnął. — Ale to światło… — Stanęła na środku celi, odrzuciła koronkę woalki. — Czy teraz mnie pan poznał? Tak, jestem Runa Beguem.
Drud zrozumiał, ale z ostrożności nie powiedział niczego, tylko kiwnąwszy, ścisnął drżącą, zimną rękę. Kamień pierścienia wbił się w jego dłoń. Naczelnik sztywno ukłonił się dziewczynie i ruszył ku drzwiom; na progu zatrzymał się:
— Uprzedzam was, pięćdziesiąty trzeci, że nie powinniście wykorzystywać tej sytuacji w żadnych celach, które naruszyłyby regulamin więzienny. W przeciwnym wypadku będą zastosowane jeszcze bardziej surowe środki dyscyplinarne.
— Tak, nie ucieknę w ciągu tych dwudziestu minut — powiedział Drud. — Rozumiemy się.
Naczelnik w milczeniu spojrzał na niego, chrząknął i wyszedł. Drzwi szczelnie zamknęły się.
Teraz dziewczyna już bez przeszkód mogła z odległości dwóch kroków przyjrzeć się człowiekowi, który zasugerował jej wielkie marzenie. Był w więziennym ubraniu ze zgrzebnej flaneli w paski; miał splątane włosy i wychudłą twarz. W głęboko zapadłych oczach czaił się cień, przykrywający nieuchwytne migotanie ogromnych źrenic, w których, wydawało się, porusza się nieprzebrany tłum lub faluje wzburzone morze, albo też budzi się z nocnego życia pustynia. Oczy te narzucały obserwatorowi skojarzenia nie mające ani nazwy, ani miary. Tak zapewne patrzy królik w oczy lwa lub dziecko w twarz dorosłego. Runę przeszył chłód, ale bez trudu szybko opanowała się. Przez cały czas spotkania czuła się jednak jak pod wielkim dzwonem poddana ogłuszającej władzy jego wibracji.
— Głucha noc — powiedział Drud. — Pani, tu, na podstawie pozwolenia? Kim pani jest? Po co?
— Mówmy ciszej. Nie mamy dużo czasu. Proszę nie pytać, sama wszystko opowiem.
— Ale jeszcze pani nie wierzę — Drud pokiwał głową. — Wszystko to jest niezwykłe. Pani jest zbyt piękna. Może to kolejny podstęp? Jaki? Na czym polega? Sam nie wiem. Ludzie są bardzo pomysłowi. Ale… niech pani mówi; nie chcę zabierać pani czasu swoimi przypuszczeniami. Jaka to tajemnica?
— Nie ma tajemnic. Jestem szczera. Chcę uczynić pana wolnym.
— Wolnym — powiedział Drud przystępując do niej na tyle, na ile pozwalał łańcuch.
— Pani użyła nie tego słowa. Jestem zawsze wolny, nawet tu. — Coś obmyślał, bezdźwięcznie poruszając ustami. — Ale tu nie chcę więcej przebywać. Uśpiono mnie. Przebudziłem się zakuty w żelazie.
— Wiem wszystko.
— Słucham panią.
Runa wyciągnęła z fałdów sukni maleńkie zawiniątko grubości ołówka i rozerwała. W jej ręku błysnęły dwa ostrza, dwie stalowe, cienkie jak łodyżka piłki — szczyt najnowszej techniki. Te wyroby, zahartowane w skomplikowany sposób, używane w Azji, przepiłowują stal tak łatwo jak drewno, w kilka minut zaledwie.
— Dostałam je przypadkowo, prawie cudem i to w ostatniej chwili przed wyjazdem; osoba, która mi je wręczyła, zapewniała, że nie ma lepszego narzędzia tego rodzaju.
Drud wziął podarek, patrząc na Runę tak uważnie, że aż stropiła się.
— Biorę — powiedział — dziękuję, jestem zaskoczony. Kim pani jest, cudowny gościu?
— Należę do tej grupy ludzi, która jest silna dzięki stosunkom i bogactwom; wszystko jest mi na ziemi dostępne. Byłam w cyrku. Od tego pamiętnego wieczoru, niech pan o tym pamięta i rozbuduje w sobie to, czego nie zdążę opowiedzieć — minęły dwie noce, ale one są warte stulecia. Przyszłam do pana powodowana jego niezwykłą siłą; los mnie tu przywiódł. Jestem z tych, którzy wierzą w siebie. Nie mam drobnych planów, mizernych zamiarów, skrytych czy podstępnych myśli. Chcę poznać pana w nieskrępowanej i wyczerpującej rozmowie tam, gdzie ją pan wyznaczy. Czuję, że obudził pan we mnie jedną z tych sił, którymi dysponuje; cel jeszcze nie jest jasny, ale wielki. Zapewne ma pan cele, które nie są mi znane — wszystko należy wyjaśnić podczas następnego spotkania. Wiele chciałabym powiedzieć, ale teraz nie znajduję ani odpowiednich słów, ani gestów. Pojawią się one później. Najważniejsze to — chciałabym wiedzieć, gdzie mogła bym odnaleźć pana.
Roznamiętniała się powoli od wewnątrz, jak obłok ulegający z wolna blaskowi słońca. Jej piękność znalazła teraz swój najwyższy wyraz w pozie, którą przybrała, w bezgranicznie śmiałym spojrzeniu i czystym, dźwięczącym głosie. Wydawało się, że to obrazy poematu, wysłuchanego w mrocznej samotności, coraz bardziej subtelne, coraz bardziej promiennie ogarniają duszę, zniewalając ją jasnym wcieleniem cudownych tajemnic; i Drud zrozumiał, że w tym świecie, który porzucił, nie spotkał bardziej zniewalającej siły kobiecego uniesienia.
Chciała znowu mówić, ale powstrzymał ją ruchem skutych rąk.
— A więc to pani — z przekonaniem powiedział, to pani i nikt inny krzyknął wówczas do mnie. Nie dosłyszałem słów. Runa Beguem — kobieta niosąca wyzwolenie, z taką odwagą niosąca wyzwolenie, może żądać wszystkiego, nawet życia. Chociaż jest coś ważniejszego. Ale czas biegnie. Spotkamy się. Jutro zniknę, a wieczorem zjawię się u pani; te łańcuchy, które upodobniają mnie do psa lub niebezpiecznego wariata, były jedyną przeszkodą, ale pani pokonała ją. O tak! Tu mnie pilnują. Specjalnie postawiony wartownik jest zawsze przy drzwiach i ma rozkaz mnie zabić, jeśli zajdzie konieczność. Ale… co pani zamyśliła? Jedno jest pewne: wystarczy tylko zapragnąć, a ja znam drogę, i cała ludzkość wkroczyłaby w krainę Kwitnących promieni, zmiatając przeszłość spod nóg swoich bez żadnego westchnienia.
— Zrobiłam wszystko, co mogłam, dowiedziałam się, co trzeba, teraz odchodzę, ale nie zostawiam pana samego. Niech pan ucieka. Do widzenia!
— Niech Bóg błogosławi panią — powiedział Drud — to nie słowa wdzięczności, ale życzenie mego serca.
Uśmiechnęła się całym obliczem, jak człowiek, którego radość wypełniła całą istotę. Nie będąc w stanie wyciągnąć ręki, Drud uniósł obie — związane i rozdzielone kajdanami. Uścisnął wyciągnięte ręce Runy, miękko potrząsnął i dziewczyna oddaliła się.
W tym momencie, jak gdyby oboje odgadli kończący się czas wizyty, skrzypnęły i otworzyły się drzwi; na progu zjawił się naczelnik, chowając zegarek:
— Czas minął, odprowadzę panią.
Runa skinęła głową. Wyszła z więzienia i powróciła do swego powozu.
Gdy długo spogląda się na jasno płonący ogień, a potem odwróci spojrzenie w ciemność, to zachowuje ono utrwalony blask węgli, jego zwiewne jaśnienie. Runa powracając pośród budynków i ulic nie przestawała widzieć więzienia.