Z czasem życie Runy stawało się coraz większym koszmarem. Zwróciła się, będąc u kresu wytrzymałości, o pomoc do Grantoma — jednego z tych pożytecznych, lecz mało docenianych ludzi, do których przyciąga otaczająca ich atmosfera naukowej solidności i zaufania. Jego łysa głowa, darwinowskie oblicze i surowe ludzkie spojrzenie spoza złotych okularów, jak gdyby skupiały wszystkie blaski i cienie ufności, której był uosobieniem. Runa, rozmyślając o swoim wariactwie i obawiając się go, ale też i nie chcąc powiedzieć wszystkiego, określiła swój stan jako rodzaj halucynacji — powiedziała więc profesorowi, że czasem widzi znajomego, który znika nie pozostawiając śladu. Swój stosunek do wymyślonej postaci skopiowała z oryginału, kreśląc w ten sposób wszystkie subtelności doznawanych wrażeń na podstawie autentycznych zdarzeń. Jedno tylko dodała, jakby uogólniając swoje doznania: „Wydawało mi się, że w jego naturze tkwi coś szokującego i tajemniczego, co zaplątało moje myśli dopóty, dopóki nie stało się bezpodstawnym, dziwnym uprzedzeniem”. Jednak cała istota jej wyjaśnień była pod jakimś względem niezbyt dokładna, jakby poplątana, niepewna i Grantom wyczuł to.
— Dla pani będzie gorzej, jeśli nie będzie pani całkowicie szczera — zauważył, ale też nie zmuszał jej do podania bliższych szczegółów. Po wysłuchaniu i zbadaniu Runy, powiedział postukując przy tym ołówkiem, jak gdyby tym stukaniem akcentując pewne słowa: — Jest pani zdrowa. Wszystko w porządku, i dusza i ciało. Powiem więcej: pod względem fizycznym jest pani nieskazitelna. Po krótkiej rozmowie z panią widzę, że skrajna nerwowość wywołana szczególnymi okolicznościami przejawia się tym bardziej ostro, że znajduje się w zamkniętym kręgu silnej woli, powstrzymując jej przejawy. Właśnie o tym chciałbym porozmawiać z panią dokładniej, zanim zabierzemy się do leczenia, które jest niezbędne.
Spojrzał ukradkiem na Runę, chowając jakby ukrytą myśl; trudno było jednak zrozumieć właściwy sens tego przelotnego spojrzenia. Ale ton, ton, ten bezbłędny smak mowy zmusił Runę do jeszcze większej niż dotąd czujności, oczywiście jeśli może ją jeszcze posiadać człowiek oczekujący ratunku. Grantom ciągnął:
— Ślub. To po pierwsze. Czy chce pani tego, czy nie ślub zlikwiduje drugą sferę, otworzy drzwi, które prowadzą w przebłyski niepoddające się naukowemu osądowi, przedstawiające tajemnicze odblaski podwójnych obrazów psychofizycznego świata, którymi wypełniona jest ta sfera. Proszę zauważyć, że nie jest ona otwarta dla wszystkich.
Zamilkł i mrużąc oczy wpatrywał się obojętnym spojrzeniem w bladą twarz Runy; ta, zmarszczywszy brwi, uśmiechała się wyniośle, starając się pojąć niektóre dziwne konstatacje Grantoma tyczące wyjątkowości swego położenia. Zdawało się, że ten zauważył jej wysiłek, jednak ledwie odczuwalny odcień sympatii, większy niż zazwyczaj móąl tego oczekiwać byle klient, szybko znikł, gdy tylko usiadł głębiej w fotelu i w cieniu lampy powrócił do udzielania praktycznych porad.
— Taki zdrowy człowiek, taki kochający i o silnej duszy, to niemożliwe, żeby pani nie spotkała zwykłego, jak również i pełnego szczęścia. Taki człowiek — powiadam — to tylko małżeństwo i dzieci, jednym słowem rodzina poprowadzi panią ciepłą i pewną ręką ku spokojnemu światłu dnia. Załóżmy jednak, że na przeszkodzie temu stoją przyczyny nie do przezwyciężenia, wówczas niech pani ucieka na wieś, spożywa proste jedzenie, kąpie się, wstaje o świcie, pije wodę i mleko, zapomni o książkach, chodzi boso, sczernieje od słońca, pracuje do kresu sił na polu, śpi na słomie, interesuje się zwierzętami i roślinami, śmieje się i oddaje wszelkim zabawom, podczas których nie obejdzie się bez siniaków lub upadku na trawę wieczorem, gdy pachnące siano rozprzestrzenia swój aromat, zmieszany z dymem kominów — i wówczas stanie się pani taka jak wszyscy.
Te spokojne słowa rozbawiły i pokrzepiły dziewczynę.
— Tak, tak też uczynię, to cudowne — powiedziała zachwycona i pełna barwnych wyobrażeń; odważnie machnęła ręką, jak gdyby już stała się półdzika, silna i opalona. — Otrząsnę wszystkie jabłonie; a łażenie przez płoty? Jako dziewczynka łaziłam po drzewach. Grantomie! Dobry Grantomie! Niech mnie pan ratuje!
— Uratuję. — Powiedział to w zamyśleniu i z surową powagą, ale równocześnie tak, że można było jeszcze oczekiwać dalszych wyjaśnień. Potem Grantom odwrócił lampę tak, że w jej ostrym świetle znalazł się cały wraz z nieruchomą twarzą. Uśmiech, jaki pojawił się w jego zmrużonych oczach, ukazał energicznego i mądrego starca z siatką zmarszczek na twarzy i z oczami, które teraz błyszczały jak odblask okularów. — Jednak proszę zważyć — powiedział, nagle ożywiając się — nie każdemu to mówię, co pani teraz usłyszy, lecz tylko temu, kto odpowiada mi pod względem duchowym. Pani zrozumie to, co powiem. Proszę nie dziwić się i nie mitygować z powodu mojego pytania: czy pani jest przekonana, że to jest halucynacja?
Runa, podejrzewając podstęp, nieco zmieszała się i odpowiedziała:
— Tak, jestem całkowicie przekonana, dziwne byłoby, gdybym mogła myśleć inaczej. Czyż nie tak?
— Myśleć — powiedział Grantom patrząc na jej czoło — myśleć czy też wiedzieć. Co wiemy o sobie? Jednak rzeczywiście coś niecoś wiemy, co znajduje się poza granicami czystego doświadczenia. Czyż nie m y ś l i pani, że nasza nerwowość, a raczej jej suma, dźwięcząca obecnie tak znaczącym i wysokim tembrem, jest zjawiskiem właściwym i dla minionych wieków? Zauważmy tylko tę wyraźną różnicę, nie podając na razie przyczyn. Człowiek piętnastego stulecia znał siłę duchowego napięcia, lecz nie jego rozgałęzień; w każdym bądź razie nie znał tylu niezliczonych drobin, podobnych do nici azbestu; tam gdzie człowiek piętnastego stulecia po prostu krzyczał „chcę”, obecnie to „chcę” owinięte jest w subtelne tkaniny zmiennych, sprzecznych duchowych nastrojów i melodii, a sama treść nie jest już życzeniem lecz światopoglądem. Rozpatrzmy to wszystko dokładniej. Wzdragamy się z powodu fałszywej nuty, krzywimy się z powodu niedokładnego lub nieodpowiedniego gestu; zarazić się lub zarazić innych swoim nastrojem to tak zwyczajne, że nawet jest niezauważalne pośród wszystkich warstw społecznych; słowa: „wiedziałem, że pani to powie”, „to samo pomyślałem”, dogadywanie się za pomocą półsłówek lub nawet spojrzeń; odczuwanie spojrzeń rzucanych za plecami; wrażenie, że ktoś był przed panią tam, dokąd dopiero co weszła: zmiana i głębia nastroju — wszystko to tylko żałosne i najzwyklejsze przykłady naszej wrażliwości nerwowej, osiągającej rozmiary żywiołowe. Czy teraz nie sądzi pani, że być może nastąpi wnet okres, gdy w tym spleceniu się, w tym zlewającym się nagromadzeniu energii nerwowej znikną wszystkie umowne sposoby i środki komunikacji? I słowo będzie niepotrzebne, ponieważ myśl pozna inną myśl poprzez milczenie, uczucia zaś przejawią się w najbardziej złożonych formach: we wspólnym oceanie ducha pojawią się myśli-statki, płynące po wyznaczonych torach? W jakiej sferze działają te siły? — Pominę — ciągnął zniżając głos — wszystkie moje wywody na ten temat, niezależnie od tego, że są one ciekawe same w sobie, pragnę poruszyć sprawę najważniejszą i dotyczącą pani. Jest więc sfera lub też powinna być analogicznie do tego, jak powinna była być Ameryka, gdy jasno to zrozumiał Kolumb, w której wszystkie nasze wyobrażenia są bez wątpienia realne. Pragnę przez to powiedzieć, że zaczynają one istnieć z chwilą naszego wyraźnego wysiłku. Dlatego też rozpatruję halucynację, jako fenomen surowej rzeczywistości, który może ulegać deformacji i ponownie się konsolidować. Mimo że pragnę pani spokoju, to jednak nieszczerze współczułem pani, drżałem z powodu pani radości wywołanej myślą uśpienia duszy wsią. Jeśli tylko ma pani dość siły, to należy uzbroić się w cierpliwość, zawierzyć wielkiemu przeznaczeniu, które drzemie w pani naturze, a której skarby zostały już odkryte; niech pani wprowadzi w swoje życie ten świat, którego dary zostały pani podane szczodrą i tajemniczą ręką. Proszę zapamiętać także, że strach zabija wszelką realność, rozcina ów świat, jak miecz w jeszcze niezbyt silnych rękach.
Runa, opuściwszy oczy, trwała w bezruchu, a Grantom mówił powoli, ale swobodnie, z dużym opanowaniem i przekonaniem; jednak nie podnosiła oczu, czekając jeszcze na coś, co, jeśli spojrzy, jak się jej zdawało, nigdy nie zostanie powiedziane. Dzięki umiejętności właściwej wielu ludziom oraz instynktowi zawiązała usta jakimkolwiek wrażeniom i tylko w myślach zaznaczała okresy mowy Grantoma, lecz nie reagowała na nie. Grantom kontynuował:
— Realności, o których mówię — realności prawdziwe są wszędzie, jak światło i woda. Tak oto dla przykładu ja, Grantom, uczony i lekarz jestem niezupełnie tym, za kogo mnie biorą ludzie, jam jest Hozireneusz, człowiek, który zapomniał w pewnym momencie o sobie, już nie podlegający pamięci; ani moja twarz, ani moje gusty, ani temperament czy przyzwyczajenia nie mają zdecydowanie nic wspólnego z obecnym Grantomem. Jednak o tym pomówimy następnym razem.
W tym momencie Runa poczuła, że powinna i może spojrzeć tak, jak domaga się tego jej stan. Spojrzała z czujnością myśliwego, którego palec jest gotów pociągnąć za cyngiel i zobaczyła Grantoma już innego: jego oczy zasłaniało pasemko białka ponad ostrymi źrenicami, oblicze utraciło swój centralny punkt, ten niewidzialny środek, do którego harmonijnie ciążą wszystkie cechy twarzy, i przypominało prostacki, kiepski rysunek pełen fałszywych linii. Przed nią siedział wariat.
— Grantomie — miękko odezwała się dziewczyna — a zatem? Małżeństwo i wieś? Czy nie połączyć tego w jedno,na razie?
Grantom drgnął, wzruszył ramionami, uniósł brwi i westchnął poprawiając okulary. Na jego twarzy nie było najmniejszego śladu deformacji. Patrzył spod okularów z grzeczną oschłością człowieka zawiedzionego w swoim rozmówcy. Skłonił głowę i powstał. Runa wyciągnęła rękę.
— Tak — dodał — wszystko tak, jak po wiedziałem lub coś w tym sensie. Leki nie są pani potrzebne. Życzę zdrowia.
Runa też wyszła zastanawiając się nad tym, co właściwie mówił Grantom i co ją zaszokowało. Jednak powiedział t o, właśnie t o i ona nie potrafiła odnaleźć w tym niczego szczególnego.