ROZDZIAŁ 7 JEŃCY

Alvin Junior nigdy nie czuł się mały, chyba że siedział na grzbiecie wielkiego starego konia. To nie znaczy, że był marnym jeźdźcem — on i konie całkiem dobrze się ze sobą zgadzali: one nigdy go nie zrzucały, on nigdy ich nie bił. Rzecz w tym, że nogi sterczały mu na boki, a ponieważ w tę podróż miał jechać w siodle, musieli wybić nowe dziury w paskach strzemion, żeby można je podciągnąć dość wysoko. Al nie mógł się już doczekać dnia, kiedy dorośnie. Mogą powtarzać, że jest dość duży jak na swój wiek, ale to niczego nie dowodzi. Kiedy ten wiek wynosi dziesięć lat, duży jak na swój wiek wcale jeszcze nie znaczy: duży naprawdę.

— Nie podoba mi się to — oświadczyła Faith Miller. — Nie chcę posyłać swoich chłopców w sam środek wszystkich tych zatargów z Czerwonymi.

Matki zawsze się martwią, ale Faith miała powody. Przez całe życie Alvin był niezgrabiaszem i stale przytrafiały mu się różne wypadki. Wprawdzie wszystkie dobrze się kończyły, ale często niewiele brakowało… Najgorszy zdarzył się parę miesięcy temu, kiedy nowy młyński kamień upadł Alowi na nogę i złamał ją brzydko. Wyglądało na to, że chłopak umrze i sam właściwe się tego spodziewał. I umarłby. Na pewno by umarł. Chociaż wiedział, że ma moc, by się uleczyć.

Odkąd Jaśniejący Człowiek przyszedł do jego sypialni tamtej nocy, kiedy miał sześć lat, Al nie wykorzystywał swojego talentu, żeby sobie pomóc. Wyciąć kamień dla ojca, owszem, mógł to zrobić, gdyż kamień miał służyć wszystkim. Przesuwał palce po skale, badał ją, wyszukiwał ukrytych miejsc, gdzie może pęknąć, a potem ustawiał wszystko we właściwym porządku… sprawiał, żeby stało się tak, jak chciał. I kamień oddzielał się dokładnie tak, jak prosił Al. Ale nigdy dla własnego dobra.

Kiedy leżał ze złamaną nogą i zdartą skórą, wszyscy wiedzieli, że niedługo umrze. Al nigdy by nie użył swego daru, żeby naprawić coś w sobie, żeby się uzdrowić. Nawet by nie spróbował. Na szczęście był tam stary Bajarz. Zapytał, dlaczego nie chce wyleczyć sobie nogi. Al powiedział mu to, czego nie mówił jeszcze nikomu: o Jaśniejącym Człowieku. Bajarz uwierzył, w głowie mu nie postało, że chłopak oszalał albo majaczy. Kazał Alowi dobrze się zastanowić, co takiego powiedział mu Jaśniejący Człowiek. I kiedy Al pomyślał, uświadomił sobie, że to on sam obiecał nigdy nie robić tego dla siebie. Jaśniejący Człowiek poprosił tylko: „Wszystkie rzeczy uczyń całością”.

Wszystkie rzeczy uczynić całością. No, a czy noga nie była elementem „wszystkich rzeczy”? Dlatego naprawił ją, jak najlepiej potrafił. To nie wszystko, oczywiście, ale ogólnie rzecz biorąc, skorzystał z własnej mocy i z pomocą rodziny wrócił do zdrowia. Dlatego jeszcze żył.

Ale przez te dni spoglądał prosto w twarz śmierci i nie bał się jej tak, jak oczekiwał. Kiedy leżał nieruchomo i śmierć sączyła mu się przez kości, zaczął wyczuwać, że ciało to jakby szałas, gdzie schronił się w złą pogodę, dopóki nie wybuduje domu. Jak te szopy, które stawiają sobie osadnicy, zanim skończą właściwy budynek z bali. I gdyby umarł, to wcale nie byłoby straszne. Po prostu inne, może nawet lepsze.

Dlatego nie zwracał uwagi na słowa mamy o Czerwonych, i jakie to niebezpieczne, i jak mogą zginąć po drodze. Nie dlatego, że według niego nie miała racji, ale dlatego, że nie dbał, czy zginie, czy nie.

Chociaż nie, właściwie to nie tak. Miał jeszcze wiele spraw do załatwienia, choć na razie nie wiedział jakich, więc byłby zły, gdyby umarł. Na pewno nie planował swojej śmierci. Tyle że nie budziła w nim strachu, jak to bywa u niektórych ludzi.

Starszy brat Ala, Measure, próbował uspokajać matkę, żeby sama siebie nie doprowadziła do rozpaczy.

— Nic nam nie będzie, mamo — zapewniał. — To na południu mają kłopoty, a my przez cały czas pojedziemy po dobrych drogach.

— Na tych dobrych drogach co tydzień znikają ludzie — odparła. — Francuzi z Detroit kupują skalpy. Ani na chwilę nie przestali. Nieważne, co robi Ta-Kumsaw i jego dzikusy. Wystarczy jedna strzała, żeby zabić człowieka…

— Mamo — przerwał jej Measure. — Jeżeli tak się boisz Czerwonych, powinnaś się cieszyć, że wyjeżdżamy. Przecież co najmniej dziesięć tysięcy ich żyje w Proroczym Mieście, tuż za rzeką. W tej chwili to największe miasto na zachód od Filadelfii, a wszyscy tam są czerwoni. Jadąc na wschód oddalamy się od nich.

— Ten jednooki Prorok mnie nie martwi. On nigdy nie mówi o zabijaniu. Uważam tylko, że nie powinniście…

— Nieważne, co uważasz — przerwał jej tato.

Mama odwróciła się. Tato karmił świnie na tyłach domu, ale teraz wyszedł, żeby się pożegnać.

— Tylko mi nie mów, że to nieważne, co ja…

— Nieważne też, co ja uważam — dodał tato. — Nieważne, co uważa ktokolwiek, i dobrze o tym wiesz.

— Jeśli tak stoją sprawy, to po co nasz dobry Pan dał nam mózgi?

— Al jedzie na wschód, do Hatrack River, i będzie uczniem kowala. Będę za nim tęsknił, ty będziesz za nim tęskniła, może wszystkim będzie go brakowało… oprócz wielebnego Throwera. Ale papiery są podpisane i Al wyjeżdża. Dlatego zamiast paplać, jak to nie chcesz go puścić, lepiej uściśnij go na drogę.

Gdyby tato był mlekiem, zakwasiłaby go na miejscu, tak na niego spojrzała.

— Ucałuję moich chłopców i uściskam — oświadczyła. — Nie musisz mi o tym przypominać. O niczym nie musisz mi przypominać.

— Chyba nie — zgodził się tato. — Ale i tak przypomnę. Myślę, że odpłacisz mi przysługą za przysługę, jak zawsze. — Uścisnął rękę Measure'a, żegnając się z nim jak mężczyzna. — Dostarcz go tam bezpiecznie i zaraz wracaj.

— Wiesz, że tak zrobię — odparł Measure.

— Mama ma rację, każdy krok na tej drodze jest niebezpieczny, więc miej oczy otwarte. Słuszne daliśmy ci imię, chłopcze. Oczy masz bystre. Wykorzystaj je.

— Na pewno, tato.

Mama żegnała się z Measure'em, a tato podszedł do Alvina. Klepnął go solidnie w nogę i też uścisnął mu dłoń. To było przyjemne. Tato traktował go jak mężczyznę, jak Measure'a. Może gdyby Al nie siedział na koniu, tato rozwichrzyłby mu włosy jak małemu chłopcu. A może nie. Al i tak czuł się jak dorosły.

— Nie boję się Czerwonych — szepnął cicho, tak żeby mama nie słyszała. — Ale naprawdę wcale nie chcę jechać.

— Wiem, Al. Ale musisz. Dla twojego własnego dobra.

A potem tato zapatrzył się w przestrzeń, co Al Junior widział u niego już nieraz i czego nigdy nie mógł zrozumieć. Tato był dziwnym człowiekiem. Al zrozumiał to dopiero po wielu latach, gdyż przez najdłuższy okres swego życia, kiedy był całkiem mały, tato był po prostu tatą i Al nie próbował go rozumieć.

A teraz Al dorastał i zaczął porównywać ojca z innymi mężczyznami. Z Armorem-of-God na przykład, najważniejszym człowiekiem w miasteczku, który zawsze mówił o pokoju z Czerwonymi, o dzieleniu się z nimi ziemią, który kreślił mapy terenów Czerwonych i Białych. Armora wszyscy słuchali z szacunkiem, może spierając się trochę, ale wiedząc, że to, co powiedział, jest istotne. Taty nikt nie słuchał w taki sposób. Albo wielebny Thrower z tym swoim napuszonym, wykształconym stylem, kiedy krzyczał z ambony o śmierci i zmartwychwstaniu, ogniach piekielnych i nagrodzie w niebiosach… jego też wszyscy słuchali. Inaczej niż Armora, bo zawsze chodziło mu o religię i to, co mówił, nie miało związku z przyziemnymi sprawami, takimi jak uprawa ziemi, gospodarstwo i jak ludzie żyją. Ale słuchali z szacunkiem.

Kiedy mówił tato, ludzie też go słuchali, tyle że czasami kpili.

— Tak tylko gadacie, Alvinie Millerze, prawda?

Al widział to i z początku strasznie się złościł. Ale potem zauważył, że kiedy ludzie mieli kłopoty i potrzebowali pomocy, nie szli do wielebnego Throwera, o nie, i nie szli do Armora-of-God. Bo tamci nie bardzo mieli pojęcie, jak rozwiązywać problemy, które czasem męczą ludzi. Thrower mógłby im wytłumaczyć, jak ustrzec się piekła, ale to dopiero po śmierci. Armor mógłby powiedzieć, jak utrzymać pokój z Czerwonymi, ale to przecież polityka, chyba że akurat trwa wojna. Ale kiedy kłócili się o granice swoich pól albo nie wiedzieli, co zrobić z tym chłopakiem, co wiecznie odszczekuje matce, choćby nie wiem jak często brał cięgi, albo gdy wołek zbożowy zniszczył im ziarno i nie mieli co zasiać, wtedy przychodzili do Alvina Millera. A on mówił swoje, zwykle kilka słów, nie więcej. Kręcili wtedy głowami, powtarzając: „Gadacie tylko, Alvinie Millerze, prawda?” Ale potem nagle dochodzili do zgody z sąsiadem, synowi z niewyparzoną gębą pozwalali pójść na parobka na pobliską farmę, a kiedy przychodziła pora siewu, dostawali parę worków „zapasowego” ziarna, bo Alvin Miller wspomniał tu i ówdzie, że się trochę krępują.

Kiedy Al Junior porównywał swojego tatę z innymi, wtedy wiedział, że tato jest dziwny, że tato robi różne rzeczy z powodów tylko jemu znanych. Ale wiedział też, że tacie można zaufać. Ludzie okazywali szacunek Armorowi-of-God i wielebnemu Philadelphii Throwerowi, ale ufali Alowi Millerowi.

Tak samo Al Junior. Ufał swojemu tacie. I chociaż nie chciał porzucać domu, chociaż po tak bliskim spotkaniu ze śmiercią wydawało mu się, że nauka rzemiosła to tylko strata czasu — jakie ma znaczenie, kim zostanie; czy w niebie są kowale? — skoro tato powiedział, że powinien jechać, to Alvin pojedzie. Jak wszyscy. Kiedy Alvin Miller mówił „Zrób to i to, a uda się”, wtedy robili, co im kazał, i udawało się.

Uprzedził tatę, że nie chce wyjeżdżać. A tato odparł: „Jedź mimo to, dla własnego dobra”. Tyle tylko Alvin Junior chciał usłyszeć. Kiwnął głową i pogodził się z tym, co mówi tato. Nie dlatego, że nie miał odwagi, ani że bał się ojca, jak niektórzy inni chłopcy. Po prostu znał go i wiedział, że może zaufać jego decyzji. Nic więcej.

— Będę za tobą tęsknił, tato.

I wtedy zrobił coś zwariowanego, całkiem głupiego. Gdyby przez moment się nad tym zastanowił, nigdy by się nie odważył: wyciągnął rękę i zwichrzył tacie włosy. I jeszcze nie skończył, a już pomyślał: przyłoży mi za to, że traktuję go jak chłopca! Tato rzeczywiście uniósł brwi i złapał Ala za przegub, ale wtedy oczy mu błysnęły i roześmiał się głośno.

— Myślę — powiedział — że możesz to zrobić raz, synu, i przeżyć.

Wciąż się śmiał, kiedy odstąpił, żeby przepuścić mamę. Łzy płynęły jej po policzkach, ale nie podyktowała mu pożegnalnej listy rzeczy, które powinien i których nie powinien robić, jak Measure'owi. Pocałowała go w rękę i przytuliła ją. Potem spojrzała mu w oczy.

— Jeśli puszczę cię dzisiaj — rzekła — póki żyję, nigdy już nie zobaczą cię moje oczy.

— Nie mów tak, mamo — odpowiedział. — Nic mi się nie stanie.

— Nie zapominaj o mnie. I noś ten amulet, który ci dałam. Noś go przez cały czas.

— A co on robi? — zapytał, wyjmując amulet z kieszeni. — Nie znam takich.

— Nieważne, po prostu masz go mieć przy sobie.

— Dobrze, mamo.

Measure podprowadził konia.

— Lepiej już jedźmy — wtrącił. — Zanim rozłożymy się na noc, chcę dotrzeć do okolic, których nie widujemy codziennie.

— Nie próbuj nawet — ostrzegł surowym głosem tato. — Umówiliśmy się z Peache'ami, że dzisiaj będziecie spać u nich. Dziś nie musicie jechać dalej. Póki to nie jest konieczne, nie chcę, żebyście spędzali noce pod gołym niebem.

— Dobrze, dobrze — burknął Measure. — Ale wypada przynajmniej dojechać tam przed kolacją.

— Jedźcie więc — powiedziała mama. — Jedźcie, chłopcy.

Przejechali może z dziesięć jardów, kiedy tato dogonił ich i złapał konia Measure'a przy wędzidle. Konia Ala także.

— Chłopcy, nie zapomnijcie! Rzeki macie przekraczać po mostach. Słyszycie? Tylko po mostach. Mosty są na wszystkich strumieniach po drodze stąd aż do Hatrack.

— Wiem, tato — uspokoił go Measure. — Sam pomagałem je budować.

— To korzystaj z nich. Tylko tyle. A gdyby padało, zatrzymacie się, poszukacie jakiegoś domu i tam przeczekacie, słyszysz? Nie chcę, żeby woda was oblewała.

Obaj obiecali solennie nie zbliżać się do niczego mokrego.

— Nawet kiedy konie będą sikać, staniemy pod wiatr — dodał Measure.

Tato pogroził mu palcem.

— Nie lekceważ tego — rzucił.

Wreszcie ruszyli. Nie oglądali się, bo to przynosi strasznego pecha. Wiedzieli, że mama i tato wrócili do domu szybko, zanim jeszcze synowie zniknęli im z oczu, bo kiedy się długo spogląda za odjeżdżającymi, wróży to długą rozłąkę. A jeśli patrzyć aż znikną, jest duża szansa, że któryś umrze, zanim znowu dojdzie do spotkania. Mama traktowała to bardzo poważnie. Szybki powrót do domu to ostatnia rzecz, którą mogła zrobić, by chronić swoich chłopców w drodze.

Al i Measure zatrzymali się w jakimś zagajniku czy lasku pomiędzy farmami Hatchów i Bjornsonów. Ostatnia burza przewróciła tu drzewo i zablokowała połowę drogi. Mogli przejechać bez trudu, byli przecież konno, ale nie zostawia się takich rzeczy dla innych. Może po nich przejedzie tędy wóz i ktoś będzie się spieszył, by zdążyć do domu przez zmierzchem i burzą. Dlatego przystanęli, zjedli lunch przygotowany na drogę przez matkę i wzięli się do siekier. Zaczęli odrąbywać grube pasma, łączące jeszcze drzewo z poszarpanym pniem. Żałowali, że nie mają piły, ale nie zabiera się piły na trzystumilową konną wyprawę. Zapasowe ubranie, siekiera, nóż, muszkiet do polowania, proch i ołów, kawał liny, koc, kilka rozmaitych amuletów i talizmanów dla ochrony — to wszystko. Więcej bagażu, i trzeba brać wóz albo jucznego konia.

Kiedy uwolnili pień, zaprzęgli oba konie i odciągnęli go na bok. Ciężka praca, bo konie nie były przyzwyczajone chodzić w parze i płoszyły się nawzajem. Drzewo też nie chciało się toczyć i musieli odrąbywać gałęzie. Al wiedział, że mógłby wykorzystać swój talent, odmienić drewno wewnątrz pnia, żeby pękło w odpowiednich miejscach. Ale wiedział też, że nie powinien. Jaśniejącemu Człowiekowi by się to nie spodobało — to przecież dla własnej wygody, z lenistwa, nie dla czyjegoś dobra. Dlatego rąbał, ciągnął i spływał potem obok Measure'a. Zresztą nie było tak źle. To godziwa praca i zakończyli ją w niecałą godzinę. Nie zmarnowali tego czasu.

Przy pracy rozmawiali trochę, naturalnie. I rozmowa zeszła na masakry Czerwonych na południu. Measure był bardzo sceptyczny.

— Owszem, opowiadali o tym, ale te najbardziej krwawe historie zawsze ktoś słyszał od kogoś innego, kto słyszał jeszcze od kogoś. Ci wszyscy, co naprawdę tam mieszkali i uciekli, powtarzają, że przybył Ta-Kumsaw i porwał ich świnie i kury. Nic więcej. Nikt nie wspominał o żadnych strzałach ani o zabitych. Zastanów się, Al. To przecież bez sensu. Ta-Kumsaw chce, żeby wszyscy Biali się wynieśli, tak? Więc chce ich śmiertelnie przestraszyć, żeby zapakowali dobytek i odjechali, tak? W takim razie czy po masakrze nie zostawiłby jakiegoś świadka? Czy ktoś nie znalazłby przynajmniej paru ciał?

— To skąd się biorą takie historie?

— Według Armora-of-God, Harrison opowiada kłamstwa, żeby zwrócić ludzi przeciw Czerwonym.

— Nie bardzo mógł nakłamać o pożarze w jego domu i w forcie. Przecież każdy widzi, czy się spaliły, czy nie. I nie mógł nakłamać o śmierci żony i syna.

— Oczywiście, Al, że się spaliły. Ale może nie płonące strzały Ta-Kumsawa wywołały ten pożar. Pomyślałeś o tym?

— Gubernator Harrison nie spaliłby przecież swojego własnego domu i nie wymordował własnej rodziny tylko po to, żeby ludzie byli wściekli na Czerwonych — stwierdził Al. — To głupie.

I tak dyskutowali o kłopotach z Czerwonymi w południowych regionach Wobbish, ponieważ był to ostatnio główny temat rozmów. A że i tak nikt niczego nie wiedział na pewno, wszystkie domysły miały jednakową wagę.

Nie więcej niż pół mili drogi dzieliło ich od dwóch znajomych farm w okolicy, którą od dziesięciu lat odwiedzali cztery czy pięć razy w roku. Nie przyszło im do głowy, że powinni tutaj uważać. Człowiek nie pilnuje się specjalnie tak blisko domu, nawet kiedy rozmawia o masakrach Czerwonych, o morderstwach i torturach. Zresztą, ostrożni czy nie, niewiele mogli zdziałać. Al zwijał liny, a Measure dopinał popręgi, kiedy nagle wokół nich stanęło z dziesięciu Czerwonych. W jednej chwili wokół były tylko świerszcze, myszy, gdzieniegdzie ptaki, a w następnej Czerwoni pomalowani jak na wojnę.

A i tak dopiero po kilku sekundach zaczęli się bać. W Proroczym Mieście mieszkało wielu Czerwonych i często przychodzili handlować do sklepu Armora-of-God. Dlatego Alvin, nie przyglądając im się specjalnie, rzucił:

— Dzień dobry.

Nie odpowiedzieli. Całe twarze mieli pokryte farbami.

— To nie są dzieńdobrzy Czerwoni — szepnął Measure. — Mają muszkiety.

To dowodziło, że nie przychodzą z Proroczego Miasta. Prorok uczył swoich wyznawców, by nigdy nie używali broni białego człowieka. Prawdziwy Czerwony nie potrzebuje do polowania strzelby, gdyż kraina zna jego potrzeby, a zdobycz sama podchodzi tak blisko, że można ją zabić z łuku. Mord to jedyna rzecz, do której Czerwony może użyć muszkietu. Tak mówił Prorok. A mordy są dobre dla Białych. Tak właśnie twierdził. Jasne więc, że ci Czerwoni niespecjalnie poważali Proroka.

Alvin patrzył jednemu prosto w twarz. Musiał okazać lęk, bo tamtemu błysnęły oczy i uśmiechnął się lekko. Wyciągnął rękę.

— Daj mu linę — polecił Measure.

— To nasza lina — zaprotestował Al.

I od razu sobie uświadomił, że to nie ma sensu. Wręczył Czerwonemu obie liny.

Ten odebrał je i rzucił jedną innemu, ponad głowami chłopców. Potem wszyscy wzięli się do dzieła. Zerwali z jeńców wierzchnią odzież i związali im ręce z tyłu tak mocno, że aż bolały ramiona.

— Po co im nasze ubrania? — zdziwił się Al.

W odpowiedzi jeden z Czerwonych uderzył go mocno w twarz. Chyba spodobał mu się ten odgłos, bo zaraz uderzył znowu. Łzy stanęły Alowi w oczach, ale nie zapłakał — trochę dlatego, że całkiem go to zaskoczyło, a głównie ponieważ się rozzłościł i nie chciał im dawać satysfakcji. Takie policzkowanie wyraźnie zrobiło wrażenie na innych Czerwonych, bo zaraz zabrali się do bicia Measure'a, potem obu, aż chłopcy mało co widzieli, a policzki krwawiły im z zewnątrz i w środku.

Któryś z Czerwonych wymamrotał coś i podali mu koszulę Ala. Poszarpał ją nożem, a potem wytarł nią krwawiącą twarz chłopca. Chyba uznał, że ma za mało krwi, bo sięgnął po nóż i rozciął Alowi czoło. Krew popłynęła szeroką strugą, w sekundę później zaatakował ból i po raz pierwszy chłopiec krzyknął. Miał wrażenie, że rana sięga aż do kości. Krew ściekała mu do oczu i nic nie widział. Measure wrzeszczał, żeby zostawili Ala w spokoju, ale nic z tego. Wszyscy wiedzieli, że kiedy Czerwoni już raz zaczną człowieka kroić, nie wyjdzie z tego żywy.

Kiedy Al krzyknął z bólu i popłynęła krew, Czerwoni wybuchnęli śmiechem i pokrzykiwali niezbyt głośno. Ta banda nie żartowała i Al przypomniał sobie wszystkie historie o dzikich. Najczęściej powtarzano tę o Danie Boone z Pennsylwanii, który chciał się osiedlić w Koloniach Korony. Było to jeszcze w czasach, kiedy Cherriky walczyli z Białymi. Pewnego dnia porwali syna Dana Boone'a. Boone był nie dalej niż pół godziny za nimi. Zatrzymywali się co chwila i wycinali kawałki skóry chłopaka albo wydłubywali mu oko, cokolwiek, żeby go bolało i żeby wrzeszczał. Boone słyszał krzyki syna i ścigał ich z sąsiadami, wszyscy uzbrojeni w muszkiety i prawie obłąkani z wściekłości. Docierali do miejsca, gdzie Czerwoni torturowali małego, i nikogo tam nie było, nawet żadnych śladów w lesie. I wtedy słyszeli kolejny wrzask. Dwadzieścia mil przebiegli tego dnia, aż w końcu znaleźli chłopca wiszącego na trzech różnych drzewach. Mówią, że Boone nigdy tego nie zapomniał. Nie potrafił spojrzeć Czerwonemu w twarz, nie wspominając tego dwudziestomilowego dnia.

Al także myślał o tych dwudziestu milach, gdy słuchał śmiechów napastników, czuł ból — ledwie początek bólu — i wiedział, że cokolwiek planują Czerwoni, ma się to rozpocząć od dwóch martwych białych chłopców. I pewnie nie mają nic przeciwko paru wrzaskom po drodze. Spokojnie, powtarzał sobie. Tylko spokojnie.

Wytarli mu twarz jego własną podartą koszulą i pociętymi rzeczami Measure'a. Tymczasem Al myślał o czymś innym. Tylko raz naprawdę próbował się wyleczyć: kiedy złamał nogę. Ale wtedy leżał nieruchomo, odpoczywał i miał dużo czasu, żeby tę nogę obserwować, szukać drogi do wszystkich tych ciasnych miejsc, gdzie tkwiły porwane żyły, żeby je łączyć, wiązać razem kości i skórę. Teraz nie był spokojny i wypoczęty, lecz przerażony, popychany tu i tam. Zdołał jednak odszukać i pozamykać co większe żyły i tętnice. Kiedy ostatni raz wytarli mu twarz koszulą, krew nie chlusnęła i nie zalała oczu. Płynęła tylko cienką strużką. Al przechylił głowę na bok, żeby ściekała po skroni i nie utrudniała widzenia.

Nie skaleczyli jeszcze Measure'a. Spoglądał na Ala i wyglądał, jakby miał mdłości. Al znał go dobrze i wiedział, o czym teraz myśli: że mama i tato oddali brata pod jego opiekę, i proszę, jak ich zawiódł. To szaleństwo tak się obwiniać. To, co robili teraz Czerwoni, mogło się zdarzyć wszędzie. Nikt nie zdołałby im przeszkodzić. Al i Measure i tak mogli się przecież znaleźć na tej drodze dokładnie w tej samej chwili, nawet gdyby nie wyruszyli w tę długą podróż. Jednak Al nie mógł tego powiedzieć Measure'owi. Nic nie mógł zrobić, najwyżej się uśmiechnąć.

Uśmiechał się więc i jak najlepiej potrafił, próbował wygoić swoją ranę. Ułożyć na czole wszystko z powrotem tak, jak być powinno. Nie poddawał się i szło mu coraz lepiej. Równocześnie obserwował, czym się zajmują Czerwoni.

Niewiele mówili. Dobrze wiedzieli, co trzeba robić. Wzięli te pokrwawione rzeczy i umocowali do siodeł. Potem jeden z nich nożem wyciął angielskie litery „Ta-Kumsaw” na jednym, a „Prorok” na drugim siodle. Przez moment Al był zdumiony, że Czerwony umie pisać po angielsku, ale zaraz zauważył, że sprawdza napisy, porównując je z wyjętą zza opaski biodrowej kartką papieru. Papieru!

Potem, gdy po dwóch trzymało konie za wędzidła, inny kłuł je nożem. Drobne skaleczenia, nie głębokie, ale wystarczające, żeby zwierzęta oszalały z bólu, kopały, szarpały się, stawały dęba. Wreszcie wyrwały się i rzuciły do ucieczki. Pogalopowały — jak tego oczekiwali Czerwoni — drogą w stronę domu.

Wiadomość… to była wiadomość. Ci Czerwoni chcieli, żeby ich ścigano. Chcieli skłonić Białych, żeby złapali muszkiety, wsiedli na konie i ruszyli za nimi. Jak Daniel Boone w tej historii. Żeby szli za krzykami chłopców. I dostawali obłędu, słysząc, jak umierają ich dzieci.

Wtedy właśnie Alvin postanowił, że — ocaleją czy zginą — on i Measure nie pozwolą, żeby rodzice słyszeli to, co słyszał Daniel Boone. Nie mieli żadnej, choćby najmniejszej szansy ucieczki. Gdyby nawet Alvin sprawił, by rozpadła się lina, co zresztą nie było trudne, dwóch białych chłopców w żaden sposób nie zdoła uciec Czerwonym w lesie. Nie, ci Czerwoni będą ich trzymać tak długo, jak długo zechcą. Ale Alvin znał sposoby, żeby nie dopuścić do tortur. I ma prawo je wykorzystać, użyć swego daru, bo to przecież nie dla siebie. To dla brata, dla rodziny… A nie wiadomo skąd wiedział również, że dla Czerwonych. Bo gdyby coś zdarzyło się naprawdę, gdyby rzeczywiście zamęczyli na śmierć dwóch białych chłopców, wybuchnie wojna. Poważna wojna, wojna na całego. Po obu stronach zginie wielu ludzi. A zatem, Al może używać swojego talentu — dopóki nikogo nie zabije.

Kiedy konie zniknęły, Czerwoni zarzucili jeńcom na szyje rzemienie. I pociągnęli za nie, zmuszając ich do biegu. Measure był wysokim mężczyzną, wyższym niż którykolwiek z napastników, więc musiał się schylać, kiedy go prowadzili. Trudno mu było iść, a rzemień na szyi był naprawdę mocno zaciśnięty. Ala ciągnęli z tyłu, i widział, jak traktują Measure'a, słyszał, jak krztusi się po drodze. Bez trudu wszedł w ten rzemień, rozciągnął go, naciągnął, żeby luźno zwisał bratu z szyi, i wydłużył, żeby Measure mógł się wyprostować. Działo się to bardzo powoli, i Czerwoni nic nie zauważyli. Al wiedział jednak, że z pewnością wkrótce się zorientują.

Wszyscy wiedzą, że Czerwoni nie zostawiają śladów. I kiedy chwytają białych jeńców, zwykle noszą ich przewieszonych za ręce i nogi jak oprawione sarny, żeby niezgrabni biali ludzie nie ułatwiali zadania ścigającym. Ci Czerwoni chcieli więc, by ich ścigano, skoro pozwalali Alowi i Measure'owi na każdym kroku zostawiać tyle tropów i znaków.

Nie chcieli jednak, żeby pościg był zbyt łatwy. Maszerowali już przez całą wieczność — tak się wydawało — a przynajmniej ze dwie godziny, nim wreszcie dotarli do strumienia. Weszli w wodę i brnęli spory kawałek pod prąd. Później biegli jeszcze przez pół mili czy milę, zanim w końcu zatrzymali się na polanie. Czerwoni rozpalili ogień.

W pobliżu nie było farm, ale to nie miało znaczenia. Do tej chwili poranione konie dobiegły już do domu, z zakrwawionymi ubraniami i tymi imionami wyciętymi na skórze siodeł. W tej chwili wszyscy Biali z okolicy przewożą rodziny do Vigor Kościoła, gdzie kilku mężczyzn może bronić kobiet i dzieci, gdy reszta wyruszy na poszukiwanie zaginionych chłopców. W tej chwili mama jest blada jak śmierć z przerażenia, tato krzyczy na innych, żeby się spieszyli, szybciej, nie ma ani chwili do stracenia, musimy ich znaleźć! Pojadę sam, jeśli nie ruszycie natychmiast! A inni odpowiadają: „Spokojnie, Miller, spokojnie, sam niczego nie osiągniesz. Złapiemy ich, nie masz się co złościć”. Nikt nie chce przyznać tego, o czym wiedzieli wszyscy: że Alvin i Measure tak jakby już nie żyją.

Jednak Alvin nie miał zamiaru umierać. Nic z tego. Zamierzał pozostać całkiem żywy, i to razem z Measure'em.

Czerwoni rozpalili spore gorące ognisko i z pewnością nie był to ogień do gotowania. Słońce świeciło już mocno i jasno, przez co nawet w krótkiej letniej bieliźnie Al i Measure okropnie się spocili. A oblali się potem jeszcze mocniej, kiedy Czerwoni zdarli z nich nawet to, ścinając wszystkie guziki z przodu i rozszarpując na plecach, aż chłopcy zostali nadzy aż do ziemi, na której siedzieli.

Wtedy właśnie jeden z Czerwonych zwrócił uwagę na czoło Ala. Wziął kawałek materiału i wytarł mu twarz, szorując mocno, żeby zdrapać zaschniętą krew. Potem zaczął bełkotać do pozostałych. Wszyscy podeszli, żeby popatrzeć. Al wiedział, czego szukają… i wiedział, że tego nie znajdą. Ponieważ zagoił sobie czoło bez śladu, bez najmniejszej blizny. Oczywiście, Measure też nie miał śladów ciecia, bo to nie jego skaleczyli. To powinno ich zastanowić.

Ale nie na gojeniu opierał Al swoje plany ocalenia. Było za trudne, zbyt powolne. Czerwoni na pewno szybciej potrafią kłuć nożami, niż on zdoła leczyć rany. Będzie o wiele prościej, jeśli użyje swojego talentu na przedmiotach z metalu i kamienia, które były w każdym miejscu takie same. Żywe ciało jest zanadto skomplikowane, ma mnóstwo drobnych części, które trzeba najpierw poukładać sobie w myślach, a potem dopiero dokonywać zmian i zespalać.

Kiedy więc jeden z Czerwonych usiadł przed Measure'em i machnął groźnie nożem, Al nie czekał, aż zacznie go kaleczyć. Odtworzył sobie w myślach ten nóż, stal klingi — był to nóż Białych, tak samo jak muszkiety. Znalazł krawędź, ostrze, i spłaszczył je, wygładził, zaokrąglił.

Czerwony przycisnął nóż do nagiej piersi Measure'a i spróbował ciąć. Measure przygotował się na ból. Ale na skórze pozostał tylko taki ślad, jakby Czerwony trzymał w ręku łyżkę.

Al niemal wybuchnął śmiechem widząc, jak cofa nóż i przygląda mu się, nie pojmując, co się stało. Na próbę przejechał ostrzem po własnym palcu. Al myślał, czy nie uczynić krawędzi ostrą jak brzytwa, ale nie, nie, zasady pozwalały wykorzystać dar tylko do naprawiania, nie do zadawania ran. Pozostali zebrali się wokół i drwili z właściciela noża, myśląc pewnie, że nie dbał o ostrzenie. Al tymczasem szukał u Czerwonych wszystkich innych metalowych krawędzi, zaokrąglał je i wygładzał. Kiedy skończył, nawet strąka grochu nie zdołaliby przekroić swoimi nożami.

Oczywiście, wyciągnęli noże i wypróbowali ostrza na Measure i Alvinie. Potem zaczęli krzyczeć, wrzeszczeć i oskarżać się nawzajem. Kłócili się pewnie, czyja to wina.

Musieli jednak wykonać zadanie, prawda? Mieli torturować tych białych chłopców, żeby wrzeszczeli… A przynajmniej posiekać ich tak, żeby ci, co znajdą ciała, pragnęli zemsty.

Dlatego jeden z Czerwonych chwycił swój staromodny kamienny tommy-hawk i zakręcił nim przed twarzą Ala; niech chłopak solidnie się wystraszy. Al wykorzystał ten czas: zmiękczył kamień, osłabił drewno, rozluźnił rzemienie. Zanim Czerwony podniósł broń, żeby na poważnie wziąć się do roboty — na przykład roztrzaskać więźniowi czaszkę — tommy-hawk rozsypał mu się w ręku. Drewno przegniło na wskroś, kamienne ostrze opadło na ziemię w postaci żwiru, a nawet rzemień pękł. Czerwony krzyknął i odskoczył, jakby nagle zobaczył grzechotnika.

Inny miał toporek ze stalowym ostrzem. Nie marnował czasu na wymachiwanie, tylko złapał Measure'a za rękę i uderzył, żeby mu odciąć palce. Dla Ala było to łatwe. Czy nie wykuwał już całych młyńskich kamieni? I kiedy toporek uderzył i brzęknął o skałę, Measure wstrzymał oddech pewny, że stracił wszystkie palce. Ale gdy Czerwony podniósł broń, dłoń Measure'a wyglądała tak jak poprzednio, nawet nie skaleczona, a w ostrzu były wgłębienia w kształcie palców, jakby zrobiono je z masła albo mokrego mydła.

Czerwoni krzyczeli, spoglądali po sobie z przerażeniem, przerażeniem i gniewem na te niezwykłe rzeczy, które się tu działy. Jako Biały, Alvin nie mógł o tym wiedzieć, ale najgorsze było to, że nic nie czuli, a przecież czuli czary, zaklęcia czy uroki białych ludzi. Heks wykreślony przez Białego był niczym guz w ich poczuciu krainy, przywołanie wzbudzało wstrętny zapach, zasłona brzęczała, kiedy podchodzili bliżej. Ale to, co robił Alvin, niczego w krainie nie zakłócało; ich wyczucie tego, co być powinno, nie ukazywało nic niezwykłego. Zupełnie jakby prawa natury zmieniły się nagle, jakby stal była miękka, a ciało twarde, skała krucha, a rzemień słaby niczym trawa. Nie spoglądali na Ala ani Measure'a, szukając przyczyny tych zdarzeń. Według nich, powodem była jakaś naturalna moc.

Alvin widział tylko ich lęk, gniew i zdumienie, co sprawiło mu dostateczną satysfakcję. Ale nie popadł w zarozumiałość. Wiedział, że z pewnymi rzeczami nie zdoła sobie poradzić. Najważniejszą z nich była woda. Jeśli Czerwonym wpadnie do głowy, żeby ich utopić, Al nie potrafi ich powstrzymać ani uratować siebie i Measure'a. Miał dopiero dziesięć lat; ograniczały go zasady, których nie rozumiał i nie doszedł jeszcze do wszystkich możliwych zastosowań swojego daru. Nie wiedział, jak ten dar działa. Może w jego mocy były rzeczy jeszcze dziwniejsze, gdyby tylko odgadł, jak się do nich zabrać. Problem w tym, że nie wiedział, i dlatego robił wyłącznie to, co było w jego zasięgu.

Szczęście mu sprzyjało — nie pomyśleli o topieniu. Ale pomyśleli o ogniu. Najpewniej planowali to od samego początku. Ludzie opowiadali, jak to podczas wojen z Czerwonymi w Nowej Anglii znajdowano ofiary tortur z poczerniałymi stopami w stygnących popiołach ogniska. Jeńcy musieli patrzyć, jak zwęglają im się palce, dopóki ból, krwotok i obłęd ich nie zabiły. Alvin widział, że Czerwoni dokładają do ognia. Nie wiedział, jak zmniejszyć żar płomieni. Nigdy tego nie próbował. Myślał szybko… I kiedy wzięli Measure'a pod pachy i powlekli do ogniska, Al wszedł w drewno i rozkruszył je, zmienił w proch, tak że wypaliło się prędko, wszystko naraz, w wybuchu tak nagłym, że aż trzasnęło i strzeliła w górę kula jaskrawego, ostrego światła. Wzniosła się tak szybko, że wiatr dmuchnął ze wszystkich stron ku miejscu, gdzie płonęło ognisko. Na sekundę czy dwie powstał wir, wessał popioły, zakręcił nimi i wreszcie wypuścił, by opadły na ziemię jak kurz.

I koniec. Z ogniska pozostał tylko popiół opadający na polanę niczym mgła.

Jakże oni wyli, skakali, tańczyli, bili się po piersiach i ramionach! I kiedy trwało to długo niby irlandzki pogrzeb, Al poluzował więzy sobie i bratu, wbrew rozumowi mając nadzieję, że jednak zdołają umknąć… zanim znajdą ich rodzice i sąsiedzi, zanim zaczną strzelać, zabijać i ginąć.

Measure czuł oczywiście, że sznury się rozluźniają, i zerknął czujnie na Alvina. Do tej chwili prawie szalał, widząc, co się dzieje z Czerwonymi. Naturalnie, od razu wiedział, że to Alvin, ale chłopiec nie mógł go przecież uprzedzić, co zamierza. Measure był tak samo zaskoczony jak napastnicy. Teraz jednak popatrzył na Alvina, skinął głową i zaczął wyplątywać ręce ze sznurów. Czerwoni na razie niczego nie zauważyli, więc może Alvin i Measure zaskoczą ich, czy może… może Czerwoni są tak przestraszeni, że nie będą ich gonić.

W tej jednak chwili wszystko się zmieniło. Coś zahukało w lesie, a potem jakby trzysta sów dookoła powtórzyło to wołanie. Sądząc po tym, jak patrzył na brata, Measure myślał chyba, że to Al wywołał te dźwięki. Ale Czerwoni od razu wiedzieli, co to oznacza. Znieruchomieli z przestraszonymi twarzami i Alvin domyślił się, że to coś dobrego, może nawet ratunek.

Z lasu wokół polany wyszło najpierw dziesięciu, potem stu Czerwonych. Nosili łuki — żaden nie miał muszkietu — a po ubraniu i włosach Alvin poznał, że należą do Shaw-Nee i są uczniami Proroka. Prawdę mówiąc, nie tego oczekiwał. To białe twarze chciał zobaczyć, nie jeszcze więcej czerwonych.

Jeden z nowo przybyłych Czerwonych wystąpił naprzód — wysoki, silny, z twarzą o rysach twardych i ostrych jak skała. Rzucił kilka chrapliwych słów i natychmiast ich oprawcy zaczęli bełkotać, jęczeć, błagać… Jak gromadka dzieci, pomyślał Al, przyłapanych przez ojca na tym, czego im nie wolno. Ponieważ jego również czasem przyłapywano na psotach, poczuł nawet coś w rodzaju współczucia… póki sobie nie przypomniał, że ci Czerwoni chcieli okrutnie uśmiercić jego i brata. To, że w rezultacie nawet ich nie skaleczyli, wcale nie umniejszało ich winy i grzechu złych intencji.

I wtedy z tego bełkotu wybiło się jedno słowo, imię: Ta-Kumsaw. Al zerknął na Measure'a, by sprawdzić, czy brat usłyszał; Measure patrzył na niego z uniesionymi brwiami, pytając o to samo. Obaj równocześnie wyszeptali: Ta-Kumsaw.

Czy to znaczy, że Ta-Kumsaw dowodził tym wszystkim? Czy był zły na Czerwonych, gdyż nie udały im się tortury, czy raczej dlatego, że schwytali białych chłopców? Od Czerwonych nie mogli oczekiwać wyjaśnień, to jasne. Pewne było jedynie to, co zrobili nowo przybyli Czerwoni: odebrali muszkiety niedoszłym oprawcom, po czym odeszli z nimi w las. Zostało może dziesięciu, wśród nich Ta-Kumsaw.

— Mówią, że masz palce ze stali — powiedział Ta-Kumsaw.

Measure zerknął na Ala, jakby to on miał odpowiedzieć. Ale chłopiec zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować. Wolałby nie zdradzać Czerwonym swoich możliwości. Dlatego Measure musiał się w końcu odezwać. Podniósł rękę i poruszył palcami.

— Normalne palce, o ile mi wiadomo — oświadczył.

Ta-Kumsaw chwycił go za rękę — uścisk musiał być mocny, bo Measure próbował wyrwać dłoń i nie zdołał.

— Żelazna skóra — powiedział Ta-Kumsaw. — Nie da się przeciąć nożem. Chłopcy z kamienia.

Poderwał Measure'a na nogi i wolną ręką klepnął go mocno w ramię.

— Kamienny chłopcze, rzuć mną o ziemię!

— Nie będę się z tobą siłował — odparł Measure. — Nie chcę z nikim walczyć.

— Rzuć mnie! — rozkazał Ta-Kumsaw.

Poprawił chwyt, wystawił nogę i zaczekał, aż Measure dosunie stopę. Stali twarzą w twarz, jak Czerwoni w swoich rozgrywkach. Tyle że to nie była zabawa, nie dla tych chłopców, którzy przed chwilą patrzyli śmierci w oczy i wciąż nie mieli gwarancji, czy nie czeka ona tuż za zakrętem.

Al nie wiedział, co powinien zrobić, ale wciąż miał chęć na działanie. Tak niedawno jeszcze zmieniał wszystko. I gdy tylko Measure i Ta-Kumsaw zaczęli się siłować, nie myśląc prawie o konsekwencjach, rozpulchnił ziemię pod nogami Czerwonego. A Ta-Kumsaw napierając na Measure'a, sam się przewrócił.

Pozostali Czerwoni trochę się podśmiewali i pokpiwali z tej walki. Kiedy jednak zobaczyli, że pada na ziemię największy z wodzów wszystkich plemion, którego imię znane było od Bostonu do Nowego Orleanu, śmieszki nagle zamarły. Prawdę mówiąc, na polanie zapadła martwa cisza. Ta-Kumsaw podniósł się i zbadał grunt, rozgrzebując go stopą. Był znowu twardy, naturalnie. Wódz odszedł o kilka kroków, stanął na trawie i powtórnie wyciągnął dłoń.

Tym razem Measure czuł się dużo pewniej. Podszedł, sięgnął ręką… i w ostatniej chwili Ta-Kumsaw się odsunął. Stał nieruchomo, nie patrząc na Measure'a, Ala ani na nikogo, tylko w przestrzeń. Twarz miał surową i poważną. Potem odwrócił się do innych Czerwonych i wyrzucił z siebie lawinę słów, wypluwał je ze wszystkimi „s”-ami, „k” i „x”-ami mowy Shaw-Nee. Al i inne dzieci z Vigor Kościoła często naśladowali język Czerwonych, wykrzykując zdania w rodzaju „boxy talksy skock woxity” i boki zrywali ze śmiechu. Ale kiedy przemówił Ta-Kumsaw, wcale nie wydawało się to zabawne. A gdy skończył, Czerwoni znowu pociągnęli Ala i Measure'a na rzemieniach. Gdy strzępy bielizny zsunęły się na ziemię, przeszkadzając im w marszu, Ta-Kumsaw podszedł z gniewną miną i zdarł je z chłopców, gołymi rękami rwąc materiał na części. Al ani Measure jakoś woleli się nie skarżyć, że są teraz nadzy i jedyne, co mają na sobie, to rzemienne pętle na szyjach. Chwila nie wydawała się odpowiednia na narzekania. Nie mieli pojęcia, dokąd Ta-Kumsaw ich zabiera, a że nie mieli również wyboru, nie warto było pytać.

Al i Measure jeszcze nigdy w życiu nie biegli tak prędko ani tak daleko. Godzina za godziną, mila za milą, nigdy zbyt szybko, ale też nigdy nie przystając. Biegnąc w ten sposób, Czerwony szybciej pokonuje odległość niż Biały na koniu, jeśli nie galopuje przez cały czas. Co nie jest dobre dla koni. Poza tym konie muszą się trzymać dróg, podczas gdy Czerwoni… Czerwoni nie potrzebowali nawet ścieżkL Al szybko zauważył, że taki bieg przez las czym innym jest dla Czerwonych, a czym innym dla niego i Measure'a. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, były kroki Measure'a i jego własne. Al biegł z tyłu, widział więc, co się dzieje z bratem. Czerwony, który ciągnął go za sobą, napierał ciałem na gałąź, a ta odchylała się, robiąc przejście. Ale w sekundę później, gdy odpychał ją Measure, gałąź drapała mu skórę i pękała. Czerwoni następowali na korzenie i gałązki, i nie słychać było żadnego dźwięku, nikt nie gubił rytmu. Al stawał w tym samym miejscu i potykał się, tracił równowagę, rzemień zaciskał się na szyi, gałązka łamała się pod bosą stopą albo szorstka kora korzeni kaleczyła skórę. Jako mały chłopiec Al był przyzwyczajony do biegania boso i miał stwardniałe podeszwy stóp. Ale Measure od paru już lat chodził w dorosłych butach i Al widział, że już po pół mili brat zaczął krwawić.

Jedno, co może zrobić, pomyślał Al, to pomóc mu wygoić stopy. Próbował znaleźć do nich drogę, tak jak ją znajdował do wnętrza kamienia, stali i drewna. Ale w biegu nie mógł się skoncentrować, a żywe ciało okazało się zbyt skomplikowane.

Jednak Alvin nie należał do tych, co łatwo rezygnują. Nie, spróbował innego sposobu. Ponieważ to bieg go rozpraszał, przestał o nim myśleć. Nie patrzył na ziemię. Nie próbował stąpać w te miejsca, co biegnący przed nim Czerwony. Po prostu nie zwracał na nic uwagi. Jeśli tak można powiedzieć, przyciął własny knot, jak w lampie naftowej, zapatrzył się w pustkę, myślał o niczym, pozwolił ciału funkcjonować tak, jakby było domowym zwierzęciem, któremu wolno bawić się po swojemu.

Nie miał pojęcia, że robi to, co zwykle różdżkarze, gdy pozwalają swoim zmysłom przenosić się z głowy do różdżki i działać bez nadzoru. Zresztą, to nie było dokładnie to samo, tym bardziej że nie ma na świecie takiego różdżkarza, który szukałby czegoś, biegnąc z rzemienną pętlą na szyi.

Teraz jednak Alvin bez najmniejszego kłopotu przedostał się do ciała Measure'a, znalazł obolałe miejsca, krwawiące zadrapania na stopach, zmęczone mięśnie nóg, kolkę w boku. Wygojenie stóp, wzmocnienie skóry, utwardzenie podeszew — to było proste. Co do reszty, Alvin czuł, jak ciało Measure'a błaga o głębszy, częstszy, szybszy oddech. Dlatego przedostał się do płuc i oczyścił je, otworzył aż do najgłębszych miejsc. Kiedy teraz Measure wciągał powietrze, ciało miało z tego więcej pożytku, jakby potrafiło wycisnąć każdą drobinkę energii. Al nie rozumiał właściwie, co takiego robi, ale wiedział, że to działa, ponieważ ból w ciele Measure'a zaczął ustępować, brat nie męczył się tak bardzo, nie dyszał ciężko.

Wróciwszy do własnego ciała, Alvin zauważył, że przez cały czas, gdy pomagał Measure'owi, żadna gałązka nie trzasnęła mu pod stopą, ani razu nie uderzyła go gałąź, którą odsunął biegnący przed nim Czerwony. Teraz jednak był kłuty, drapany i bity jak poprzednio. Tak było stale, pomyślał z początku, tylko nie zwracałem uwagi na swoją skórę. Ale chociaż uznał to za prawdę i nawet prawie w nią uwierzył, zdał sobie sprawę, że zmianie uległy odgłosy otaczającego świata. Teraz słyszał tylko oddechy, uderzenia białoskórych stóp o ziemię albo szelest suchych liści. Od czasu do czasu śpiew ptaka, brzęczenie muchy. Nic ciekawego. Ale całkiem wyraźnie pamiętał, że póki nie wrócił z ciała Measure'a, słyszał jeszcze coś, jakby muzykę, jakby… zieloną muzykę. Ale to przecież bez sensu. Jak muzyka może mieć kolor? To wariactwo. Dlatego przestał o tym myśleć. Ale nawet nie myśląc, nadal pragnął usłyszeć ją znowu. Usłyszeć albo zobaczyć, poczuć… Jakkolwiek do niego dotarła, teraz chciał, by wróciła.

I jeszcze coś. Póki nie wyszedł z siebie, żeby pomóc Measure'owi, jego ciało też nie radziło sobie za dobrze. Szczerze mówiąc, był już prawie wykończony. A teraz czuł się świetnie, świeżo, oddychał głęboko, zdawało mu się, że jego ręce i nogi potrafiłyby biec tak przez wieczność, wytrwałe w wysiłku jak drzewa w swym bezruchu. Może dlatego, że lecząc Measure'a, wyleczył przy okazji siebie… Nie bardzo w to wierzył, gdyż zawsze wiedział, co robi, a czego nie robi. Nie, według Ala Juniora ciało radziło sobie tak świetnie z całkiem innej przyczyny. I ta przyczyna albo była elementem zielonej muzyki, albo jej źródłem, albo to źródło było wspólne dla obu.

Biegnąc bez przerwy, Al i Measure nie mieli okazji do rozmowy. Dopiero wieczorem dotarli do osady Czerwonych w zakolu ciemnej, głębokiej rzeki. Ta-Kumsaw poprowadził ich na sam środek wioski, po czym odszedł i zostawił samych. Rzeka płynęła w dole, tuż przed nimi, odległa może o sto jardów trawiastego gruntu.

— Myślisz, że dopadlibyśmy rzeki, zanimby nas dogonili? — szepnął Measure.

— Nie — odparł Al. — Zresztą nie umiem pływać. Tato nigdy nie puszczał mnie do wody.

Po chwili czerwone kobiety i dzieci wyszły z lepianek i pokazywały sobie palcami dwóch gołych Białych, mężczyznę i chłopca. Chichotały i rzucały w nich grudami. Z początku Al i Measure próbowali się uchylać, ale Czerwoni tylko śmiali się głośniej i biegali wkoło, rzucając błotem z różnych stron, celując w krocza i twarze. W końcu Measure usiadł na trawie i położył głowę na kolanach; niech rzucają czym chcą. Al zrobił to samo. Wreszcie ktoś warknął kilka słów i ataki ustały. Al podniósł głowę i dostrzegł jeszcze oddalającego się Ta-Kumsawa. Podeszło kilku jego wojowników i pilnowali, żeby nic więcej się nie stało.

— W życiu jeszcze nie biegłem tak daleko — mruknął Measure.

— Ja też nie — zgodził się Al.

— Na początku myślałem, że tam padnę, taki byłem zmęczony. Ale potem złapałem drugi oddech. Nie wierzyłem, że mnie na to stać.

Al milczał.

— A może ty masz z tym coś wspólnego?

— Może trochę.

— Nigdy nie wiem, do czego jesteś zdolny, Alvinie.

— Ja też nie — odparł Al, i to była prawda.

— Kiedy ten toporek spadł mi na palce, myślałem, że dobiegły końca moje dni pracy.

— Ciesz się, że nie próbowali nas utopić.

— Znowu ty i woda — burknął Measure. — Ale cieszę się, Al, że zrobiłeś to, co zrobiłeś. Choć muszę dodać, że chyba byłoby lepiej, gdyby ten wódz nie pośliznął się przez ciebie, kiedy mieliśmy się siłować na ręce.

— Dlaczego nie? — zdziwił się Alvin. — Nie chciałem, żeby zrobił ci krzywdę…

— Nie mogłeś wiedzieć, więc to nie twoja wina. Ale takie zapasy nie służą temu, żeby kogoś zranić. To rodzaj próby: męstwa, szybkości i czego tam jeszcze. Gdyby mnie pobił, ale po dobrej walce, zyskałbym jego szacunek. A gdybym uczciwie wygrał, też byłbym szanowany. Armor mi opowiadał. Oni to robią bez przerwy.

Alvin zastanowił się chwilę.

— Czyli to bardzo niedobrze, że się przeze mnie wywrócił?

— Nie wiem. Zależy, co ich zdaniem było przyczyną. Może pomyśleli, że to Bóg stanął po mojej strome, albo co…

— Czy oni wierzą w Boga?

— Przecież mają Proroka. Tak jak w Biblii. Zresztą… Mam tylko nadzieję, że nie wezmą mnie za tchórza albo oszusta. Wtedy sprawy nie ułożą się dla mnie za dobrze.

— No to im powiem, że ja to zrobiłem — oświadczył Al.

— Nawet się nie waż — zabronił mu Measure. — Tylko to nas ocaliło, że nie wiedzieli, kto wyczynia te sztuczki z nożami, toporkami i resztą. Gdyby się domyślili, Al, rozrąbaliby ci głowę, roznieśli cię na kawałki, a potem ze mną zrobiliby, co chcieli. Przeżyłeś tylko dlatego, że nie odgadli, co robisz.

Potem rozmawiali o tym, jak bardzo martwią się tato i mama, zgadywali, jak mama się złości, a może za bardzo jest zmartwiona, żeby krzyczeć na tatę. I że na pewno już ich szukają, nawet jeśli konie nie wróciły do domu, bo przecież skoro nie dotarli na kolację do Peache'ów, ci nie zmarnują ani chwili i zawiadomią wszystkich.

— Zacznie się mówić o wojnie z Czerwonymi — zauważył Measure. — To pewne. Wielu jest ludzi z okolic Carthage, którzy i tak już nienawidzą Ta-Kumsawa, bo porwał im całą trzodę.

— Przecież Ta-Kumsaw nas uratował — przypomniał Al.

— Przynajmniej tak się wydaje. Ale popatrz, nie odprowadził nas do domu ani nawet nie zapytał, gdzie jest ten dom. A jeśli sam nie brał w tym udziału, jak to możliwe, że zjawił się dokładnie we właściwej chwili? Nie, Al. Nie wiem, o co tu chodzi, ale Ta-Kumsaw nas nie uratował. A gdyby nawet, to uratował dla swoich własnych celów. I nie jestem pewien, czy chce naszego dobra. Przede wszystkim wcale mi się nie podoba, że muszę siedzieć goły na środku wioski Czerwonych.

— Mnie też nie. I jestem głodny.

Jednak już wkrótce sam Ta-Kumsaw przyniósł im garnek kukurydzianej papki. Zabawne było patrzeć na tego wysokiego czerwonego mężczyznę, pełnego iście królewskiej godności, jak niesie garnek niczym jakaś kobieta. Ale po chwili zaskoczenia Alvin uświadomił sobie, że kiedy Ta-Kumsaw to robi, taszczenie garnka wygląda wręcz szlachetnie.

Ustawił naczynie przed Alem i Measurem, po czym zdjął z szyi dwa pasy materiału.

— Załóżcie to — rzucił i wręczył im po jednym.

Żaden z chłopców nie miał pojęcia, jak się wiąże biodrowe przepaski, tym bardziej że Ta-Kumsaw wciąż trzymał skórzane pasy, które powinny je podtrzymywać. Ta-Kumsaw zaśmiał się z ich nieporadności i kazał Alowi wstać. Potem sam go ubrał. Measure przyglądał się uważnie i mógł się okryć bez pomocy. Nie było to prawdziwe ubranie, ale zawsze to lepsze, niż biegać na golasa.

Potem Ta-Kumsaw usiadł na trawie obok garnka i pokazał, jak jeść tę papkę — zanurzyć palce, nabrać ciepłej, gęstej mazi i wsunąć do ust. Smak był tak mdły, że Alvin niemal się zakrztusił. Measure zauważył to.

— Jedz — nakazał.

I Alvin jadł, a kiedy przełknął pierwszą porcję, czuł, że żołądek chce więcej, chociaż nadal musiał przekonywać własne gardło, żeby podjęło się transportu.

Kiedy oczyścili już garnek, Ta-Kumsaw odstawił go na bok. Przez chwilę przyglądał się Measure'owi.

— Jak mnie przewróciłeś, biały tchórzu? — zapytał.

Al już chciał odpowiedzieć, ale Measure odezwał się za szybko i za głośno.

— Nie jestem tchórzem, wodzu Ta-Kumsawie, i jeśli teraz spróbujesz się ze mną siłować, będę walczył uczciwie.

Ta-Kumsaw uśmiechnął się posępnie.

— Żebym upadł na oczach wszystkich tych kobiet i dzieci?

— To ja — wtrącił Alvin.

Ta-Kumsaw wolno odwrócił głowę, wciąż z uśmiechem na ustach… i już nie tak ponurym.

— Bardzo mały chłopiec — powiedział. — Bezużyteczne dziecko. Potrafisz rozkopać mi ziemię pod stopami?

— Mam taki dar — wyjaśnił Alvin. — Nie wiedziałem, że nie chcesz go skrzywdzić.

— Widziałem topór — rzekł Ta-Kumsaw. — Z takimi śladami… — Nakreślił w powietrzu kształt zagłębień pozostawionych na ostrzu przez palce Measure'a. — Ty to zrobiłeś?

— Nie można odrąbywać komuś palców.

Ta-Kumsaw roześmiał się głośno.

— Bardzo dobrze! — Przysunął się bliżej, — Czary białych ludzi robią hałas, bardzo wielki szum. Ale ty… ty robisz to cicho i nikt nie słyszy.

Alvin nie rozumiał, o czym mówi Czerwony.

Po chwili milczenia przemówił Measure, śmiało i odważnie.

— Co chcesz z nami zrobić, wodzu Ta-Kumsawie?

— Jutro pobiegniemy znowu — odpowiedział Ta-Kumsaw.

— A czy nie myślisz, żeby pozwolić nam pobiec do domu? Teraz już pewnie szuka nas setka sąsiadów, a wszyscy wściekli jak szerszenie. Jeśli nas nie puścisz, będą kłopoty.

Ta-Kumsaw pokręcił głową.

— Mój brat was potrzebuje.

Measure zerknął na Alvina, potem znowu na wodza.

— To znaczy Prorok?

— Tenska-Tawa — rzekł Ta-Kumsaw.

Measure wyglądał, jakby go zemdliło.

— Zbudował swoje Prorocze Miasto, przez cztery lata nikt mu iv niczym nie przeszkadzał, Biali i Czerwoni żyli obok siebie w zgodzie, a teraz nagle bierze Białych do niewoli, torturuje ich i…

Ta-Kumsaw klasnął w ręce, tylko raz, głośno. Measure umilkł.

— Chok-Taw was złapali! Chok-Taw chcieli was zabić! Moi ludzie nie zabijają, chyba że bronią naszej ziemi i naszych rodzin przed białymi złodziejami i mordercami. A ludzie Tenska-Tawa nie zabijają nigdy.

Po raz pierwszy Alvin dowiedział się, że istnieje rozłam miedzy Ta-Kumsawem i Prorokiem.

— To skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy? — zapytał Measure. — Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać?

— Tenska-Tawa was zobaczył — wyjaśnił Ta-Kumsaw. — Kazał mi się spieszyć, ocalić przed Chok-Taw i sprowadzić do Mizogan.

Measure lepiej od Alvina znał mapy rysowane przez Armora-of-God. Rozpoznał tę nazwę.

— Do tego wielkiego jeziora, gdzie leży Fort Chicago.

— Nie pójdziemy do Fortu Chicago. Pójdziemy do świętego miejsca.

— Do kościoła? — zdziwił się Alvin.

Ta-Kumsaw parsknął śmiechem.

— Wy, Biali, kiedy czynicie miejsce świętym, wznosicie ściany, żeby nic się tam nie przedostało. Wasz bóg jest niczym i nigdzie, dlatego budujecie kościół. Ale w nim nie ma niczego żywego. Kościół może stanąć gdziekolwiek, to bez znaczenia. Nic i nigdzie.

— A dlaczego jakieś miejsce jest święte? — chciał wiedzieć Alvin.

— Bo tam czerwony człowiek przemawia do krainy i kraina odpowiada. — Ta-Kumsaw uśmiechnął się. — Teraz śpijcie. Ruszymy jeszcze po ciemku.

— Zapowiada się zimna nocka — zauważył Measure.

— Kobiety przyniosą wam koce. Wojownicy ich nie potrzebują. Jest lato. — Ta-Kumsaw odszedł na kilka kroków, potem obejrzał się jeszcze na Alvina. — Weaw-Moxiky biegł za tobą, biały chłopcze. Widział, co robisz. Nie próbuj kryć niczego przed Tenska-Tawa. Pozna, że kłamiesz.

Wódz odszedł.

— O czym on mówił? — zdziwił się Measure.

— Chciałbym wiedzieć — odparł Al. — Będę miał kłopoty z mówieniem prawdy, jeżeli sam jej nie znam.

Po chwili dostali koce. Alvin przysunął się do brata, bardziej dla dodania sobie odwagi niż żeby szukać ciepła. Szeptali jeszcze chwilę, próbując rozwikłać zagadkę. Jeśli Ta-Kumsaw nie uczestniczył w porwaniu od początku, to dlaczego Chok-Tawowie wycięli na siodłach imiona jego i Proroka? A gdyby to nawet było kłamstwo, i tak niedobrze, że jeńcy trafili w końcu do Ta-Kumsawa — a on zabierze ich nad jezioro Mizogan, zamiast zwyczajnie puścić do domu. Trzeba będzie długo uspokajać ludzi, żeby ta sprawa nie doprowadziła do wojny.

Wreszcie jednak umilkli, śmiertelnie zmęczeni całym tym biegiem, nie mówiąc już o przesuwaniu drzewa i przerażeniu, kiedy Chok-Tawowie chcieli ich torturować. Measure zachrapał lekko. Alvin zaś zaczął odpływać w sen. W ostatniej chwili świadomości znowu usłyszał tamtą zieloną muzykę… A może zobaczył ją… W każdym razie wiedział, że powróciła. Zanim jednak zdążył się w nią wsłuchać, zasnął. Spał spokojnie. Nocna bryza dmuchała od rzeki, koc i ciało Measure'a ogrzewały go, rozbrzmiewały wołania nocnych ptaków, płacz jakiegoś dziecka z niedalekiej chaty… A wszystko to było fragmentem zielonej muzyki, płynącej przez jego myśli.

Загрузка...