ROZDZIAŁ 4 LOLLA-WOSSIKY

Kiedy Lolla-Wossiky opuścił Ta-Kumsawa pod bramą fortu Carthage, wiedział, co myśli jego brat. Ta-Kumsaw sądził, że ucieka z beczułką whisky, żeby pić, pić i pić.

Ale Ta-Kumsaw nie wiedział. Biały Morderca Harrison nie wiedział. Nikt nie wiedział nic o Lolli-Wossiky. Ta beczułka wystarczy mu może na dwa miesiące. Odrobina whisky od czasu do czasu. Ostrożnie, delikatnie, żeby nie uronić ani kropli, wypić trochę, zakorkować szczelnie, zostawić na później. Może nawet na trzy miesiące.

Do tej pory musiał pozostawać w pobliżu fortu Białego Mordercy Harrisona. Tylko tam mógł dostać kubek trunku z ciemnobrunatnego dzbanka. Teraz jednak miał dość, by wyruszyć w drogę, na wielką wyprawę na północ, na spotkanie bestii snów.

Nikt nie wiedział, że Lolla-Wossiky ma bestię snów. Biali nie wiedzieli, ponieważ Biali nie miewają żadnych bestii snów. Biali śpią przez cały czas i nigdy się nie budzą. Czerwoni nie wiedzieli, bo Czerwoni patrzeli na Lollę-Wossiky i myśleli, że widzą whisky-Czerwonego, który wkrótce umrze, że nie ma bestii snów i że nigdy się nie obudzi.

Ale Lolla-Wossiky wiedział. Lolla-Wossiky znał ten blask od północy, który zapalił się pięć lat temu. Wiedział, że przyzywa go bestia snów, ale nie mógł tam wyruszyć. Próbował pięć, sześć, dwanaście razy, ale zawsze alkohol parował z jego krwi i powracał hałas, straszny czarny szum, który tak bardzo go ranił. Kiedy nadchodził, był jak setki maleńkich noży wbitych w głowę. Lolla-Wossiky nie wyczuwał już krainy, nie widział nawet światła swojej bestii snów, musiał wracać, znaleźć whisky, stłumić szum, żeby móc myśleć.

Ostatnio było najgorzej. Alkohol nie przypływał przez bardzo długi czas i nawet Biały Morderca Harrison nie mógł dać mu wiele — może jeden kubek tygodniowo, wystarczający ledwie na parę godzin, najwyżej dzień. Dwa długie miesiące nieustającego czarnego szumu.

Czarny szum sprawiał, że Lolla-Wossiky nie potrafił normalnie chodzić. Wszystko się wokół kołysze, grunt wygina się w górę i w dół, jak można iść, kiedy ziemia wygląda jak woda? Dlatego wszyscy myśleli, że Lolla-Wossiky jest pijany, zatacza się jak whisky-Czerwony, przewraca bez przerwy. Skąd on bierze trunek, pytali. Nikt nie ma alkoholu, a Lolla-Wossiky ciągle się upija… Jak on to robi? Ani jeden człowiek nie potrafił dostrzec, że Lolla-Wossiky wcale nie jest pijany. Czy nie słyszą, jak mówi — wyraźnie, bez pijackiego bełkotu? Czy nie czują, że nie cuchnie whisky? Nikt się nie domyśla, nikt nie próbuje zgadnąć. Wiedzą, że Lolla-Wossiky stale potrzebuje whisky. I nigdy nikt się nie domyśli, że może Lolla-Wossiky cierpi ból tak ogromny, że ma nadzieję umrzeć.

A kiedy zamyka oko, żeby świat przestał falować jak rzeka, wszyscy myślą, że zasnął. I mówią wtedy różne rzeczy. Tak, mówią rzeczy, których żaden Czerwony nie powinien słuchać. Lolla-Wossiky zauważył to bardzo szybko, I kiedy czarny szum był już nie do wytrzymania, kiedy Lolla-Wossiky pragnął spocząć na dnie rzeki i na zawsze pozbyć się hałasu, wtedy zataczając się wędrował przed gabinet Białego Mordercy Harrisona, padał obok drzwi i słuchał. Czarny szum był bardzo głośny, ale nie rozbrzmiewał w uszach; mógł więc słyszeć głosy mimo ryku czarnego szumu w głowie. Nasłuchiwał pilnie każdego słowa zza drzwi. Wiedział, co mówi różnym ludziom Biały Morderca Harrison.

Lolla-Wossiky nigdy nikomu nie mówił, co usłyszał.

Lolla-Wossiky nigdy nikomu nie powiedział nawet słowa prawdy. Zresztą i tak nikt by mu nie uwierzył. Pijany jesteś, Lolla-Wossiky, wstyd Lolla-Wossiky. Żałuję, że spotkałem tak zapitego Czerwonego. I Ta-Kumsaw… stał tam i nie mówił ani słowa, a jeśli już coś powiedział albo uczynił, zawsze był taki wielki i prawy, a Lolla-Wossiky taki słaby i zagubiony.

Na północ, wciąż dalej na północ podążał Lolla-Wossiky. Śpiewał do siebie. Tysiąc kroków na północ, zanim się trochę napiję. Na północ z czarnym szumem tak silnym, że nie wiem nawet, gdzie północ leży. Ale na północ, bo nie ośmielę się zatrzymać.

Bardzo ciemna noc. Czarny szum tak okropny, że kraina nic do Lolli-Wossiky nie mówi. Nawet białe światło bestii snów jest odległe i wydaje się padać ze wszystkich stron. Jedno oko widzi noc, drugie czarny szum. Muszę stanąć. Muszę…

Bardzo ostrożnie Lolla-Wossiky wyszukał drzewo, postawił beczułkę na ziemi, usiadł i oparł się o pień. Powoli, ponieważ nic nie widział, obmacał beczułkę i znalazł szpunt. Stuk stuk stuk tommy-hawkiem, aż szpunt się obluzował. Wtedy Lolla-Wossiky pochylił się i przycisnął usta do otworu, mocno jak w pocałunku, szczelnie jak niemowlę do sutki. A potem beczułkę do góry, wolno, bardzo wolno, niezbyt wysoko, jest już smak, jest alkohol, jeden łyk, drugi, trzeci, czwarty…

Cztery, to wszystko. Cztery, nie więcej. Cztery to liczba prawdziwa, liczba całkowita, liczba kwadratowa. Cztery łyki.

Włożył z powrotem szpunt i dobił go mocno. Whisky przelewa się już do głowy, czarny szum milknie, milknie…

Aż do ciszy. Do cudownej zielonej ciszy.

Ale zieleń także odpływa, gaśnie wraz z czernią. Odpływa za każdym razem. Wyczucie krainy, ta zielona wizja, którą znali wszyscy Czerwoni — nikt nie doznawał jej mocniej niż Lolla-Wossiky. A teraz, kiedy się zjawia, za każdym razem tuż za nią nadchodzi czarny szum. A kiedy cichnie czarny szum, kiedy odpędza go whisky, tuż za nim znika zielona, żywa cisza.

Lolla-Wossiky jest wtedy jak biały człowiek. Odcięty od ziemi. Grunt chrzęści pod stopami. Trzaskają gałązki. Korzenie wchodzą pod nogi. Zwierzęta uciekają.

Lolla-Wossiky miał nadzieję, od lat już miał nadzieję, że odkryje tę jedynie odpowiednią ilość trunku, którą powinien wypić, by stłumić czarny szum i pozostawić zieloną wizję. Cztery łyki to najlepsze, co zdołał sprawdzić. Odsuwały czarny szum tuż poza zasięg spojrzenia, za najbliższe drzewo. Ale także pozostawiały zieleń tam, gdzie prawie mógł jej dotknąć, prawie dosięgnąć. I mógł wtedy udawać, że jest prawdziwym Czerwonym, nie whisky-Czerwonym, czyli prawie Białym.

Dziś jednak od tak dawna obchodził się bez alkoholu — już prawie dwa miesiące, jeśli nie liczyć małego kubka od czasu do czasu — że cztery łyki okazały się za mocne. Zieleń odpłynęła za czernią. Ale nie przejmował się tym, nie dzisiaj. To nieważne. Musi się przespać.

Kiedy obudził się rankiem, czarny szum właśnie powracał. Nie był pewien, czy to on, czy słońce go obudziło. Nie dbał o to. Postukać w szpunt, cztery łyki, wbić szpunt. Tym razem zmysł krainy został blisko, wyczuwał go odrobinę. Dostatecznie, by znaleźć królika w norze.

Gruba, sucha gałąź. Naciąć tutaj, tutaj i tu, tak że ostre drzazgi drewna sterczą na wszystkie strony.

Lolla-Wossiky przyklęknął nad króliczą norą.

— Jestem bardzo głodny — wyszeptał. — I niezbyt silny. Czy dasz mi mięso?

Natężał zmysły, by usłyszeć odpowiedź, wysilał się, by sprawdzić, czy postąpi słusznie. Ale był za daleko, a głos krainy jest u królików cichy. Kiedyś, pamiętał, słyszał wszystkie głosy odzywające się o całe mile od niego. Jeśli czarny szum pewnego dnia ucichnie, może usłyszy je znowu. Ale na razie nie wiedział, czy królik się zgodził, czy nie.

Nie wiedział zatem, czy ma prawo. Czy jak Czerwony bierze to, co oferuje kraina, czy też kradnie jak Biały, który morduje wszystko, na co mu przyjdzie ochota. Nie miał wyboru. Wsunął gałąź do nory i przekręcił. Poczuł, że zadrżała, usłyszał pisk, i wyciągnął ją, nadal skręcając. Mały królik — nie z tych wielkich, zwykły króliczek — szarpał się, żeby uciec przed sterczącymi drzazgami. Ale Lolla-Wossiky był szybki. Kiedy królik zjawił się w otworze nory, gotów uwolnić się i umknąć, Lolla-Wossiky już trzymał tam rękę, złapał królika za głowę, uniósł go szybko w powietrze, szarpnął i potrząsnął. Kiedy zwierzę opadło, było już martwym królikiem. Lolla-Wossiky zabrał go dalej od nory, gdyż niedobrze jest oprawiać młode zwierzę tam, gdzie mogą to widzieć lub słyszeć jego krewniacy. To tworzy w krainie obszar pustki.

Nie rozpalał ognia. To zbyt ryzykowne, zresztą nie miał czasu na wędzenie mięsa — wciąż był zbyt blisko fortu Białego Mordercy Harrisona. Poza tym mięsa nie było wiele. Zjadł wszystko na surowo, co wymagało długiego żucia, ale smakowało dobrze i mocno. Każdy Czerwony wie, że kiedy nie można wędzić mięsa, trzeba jak najwięcej nieść we własnym brzuchu. Lolla-Wossiky wsunął skórkę za przepaskę biodrową, podniósł beczułkę na ramię i pomaszerował na północ. Białe światło lśniło przed nim, bestia snów przyzywała, przynaglała go do marszu. Rozbudzę cię, mówiła bestia snów. Zakończę twój sen.

Biały człowiek słyszał o bestii snów. Biały człowiek myślał, że Czerwony idzie do lasu i śni. Głupi biały człowiek niczego nie rozumiał. Całe życie jest z początku tylko długim snem. Człowiek zasypia w chwili narodzin i nie budzi się, nie budzi się nigdy… dopóki pewnego dnia nie zawoła go bestia snów. Idzie wtedy do lasu, czasem tylko kilka kroków, a czasem na koniec świata. Idzie, aż spotka bestię, która go wezwała. Ta bestia nie istnieje we śnie. Bestia budzi człowieka ze snu. Bestia pokazuje mu, kim jest naprawdę, uczy, gdzie jest jego miejsce w krainie. A potem człowiek wraca do domu przytomny, nareszcie rozbudzony, i mówi szamanowi, swojej matce i siostrom, czym była bestia snów. Niedźwiedziem? Borsukiem? Ptakiem? Rybą? Jastrzębiem albo orłem? Pszczołą albo szerszeniem? Szaman opowiada legendy i pomaga człowiekowi wybrać imię do życia na jawie. Matka i siostry nadają imiona wszystkim jego dzieciom, tym narodzonym i tym jeszcze nie narodzonym.

Wszyscy bracia Lolli-Wossiky już dawno spotkali swoje bestie snów. A teraz jego matka nie żyła, a obie siostry odeszły i zamieszkały z innym plemieniem. Kto nada imiona jego dzieciom?

Ja wiem, powiedział Lolla-Wossiky. Wiem. Jednooki whisky-Czerwony, Lolla-Wossiky, nie będzie miał dzieci. Ale Lolla-Wossiky odszuka swoją bestię snów. Lolla-Wossiky przebudzi się. Lolla-Wossiky zdobędzie swoje imię do życia na jawie.

I wtedy zrozumie, czy powinien żyć dalej, czy umrzeć. Jeśli ucichnie czarny szum, a jawa nie nauczy go nic ponad to, co wie w tej chwili, Lolla-Wossiky zaśnie w rzece, a ta poniesie go aż do morza, daleko od krainy i czarnego szumu. Ale jeśli na jawie znajdzie jakiś powód, by żyć dalej, z czarnym szumem czy bez, wtedy Lolla-Wossiky będzie żył, żył przez długie lata picia i bólu, bólu i picia.

Lolla-Wossiky pił cztery łyki każdego ranka i cztery łyki każdego wieczora. Potem zasypiał. Miał nadzieję, że kiedy przebudzi go bestia snów, będzie mógł umrzeć.

Któregoś dnia stanął nad brzegiem czystego strumienia. Czarny szum przesłaniał mu wzrok i grzmiał w uszach. Wielki brunatny niedźwiedź stał nieruchomo w strumieniu. Nagle uderzył mocno łapą o powierzchnię wody i w powietrze wyfrunęła ryba. Niedźwiedź pochwycił ją w zęby, kłapnął dwa razy i połknął. Ale nie jedzenie zwróciło uwagę Lolli-Wossiky. To oczy zwierzęcia.

Niedźwiedź nie miał jednego oka, tak jak Lolla-Wossiky. Lolla-Wossiky zaczął się zastanawiać, czy może spotkał bestię snów. Ale nie. Białe światło, które go przyzywało, lśniło wciąż na północy, nieco na zachód od tego miejsca. Zatem niedźwiedź nie był bestią snów, był częścią snu.

Mimo to może przekazuje Lolli-Wossiky wiadomość. Może znalazł się tutaj, gdyż kraina chciała coś mu powiedzieć.

Oto pierwsze, co zauważył Lolla-Wossiky: kiedy niedźwiedź chwytał w zęby rybę, spoglądał jedynym okiem, patrzył na błysk słońca na rybich łuskach. Lolla-Wossiky wiedział o tym, gdyż sam często przechylał głowę na bok, tak jak niedźwiedź.

Oto drugie, co zauważył Lolla-Wossiky: kiedy niedźwiedź spoglądał na wodę, kiedy sprawdzał, gdzie pływają ryby, żeby którąś uderzyć, wtedy patrzył swoim drugim okiem… okiem, którego nie miał. Tego Lolla-Wossiky nie rozumiał. Bardzo dziwne.

A oto ostatnie, co zauważył Lolla-Wossiky: kiedy przyglądał się niedźwiedziowi, miał zamknięte swoje zdrowe oko. Otworzył je; rzeka wciąż była tam, gdzie poprzednio, pozostał blask słońca, ryby nadal wyskakiwały w powietrze i znikały, ale nie widział niedźwiedzia. Lolla-Wossiky mógł zobaczyć niedźwiedzia tylko wtedy, kiedy zamknął swoje zdrowe oko.

Lolla-Wossiky wypił z beczułki dwa łyki i niedźwiedź zniknął.

Pewnego dnia Lolla-Wossiky wkroczył na drogę białego człowieka i miał wrażenie, że to rzeka faluje mu pod stopami, że porywa go prąd. Zrobił kilka niepewnych kroków, potem chwycił rytm i pobiegł z beczułką na ramieniu. Czerwony nigdy nie wchodził na drogę Białych. W suche dni ziemia tam była za twarda, w czasie deszczu błoto zbyt głębokie, a koleiny sięgały jak ręce białego człowieka, żeby skręcić kostkę Czerwonego, przewrócić go, połamać. Tym razem jednak grunt był miękki jak sprężysta trawa nad rzeką — dopóki Lolla-Wossiky podążał we właściwym kierunku. Już nie w stronę światła, gdyż światło jarzyło się delikatnie wokół niego. Wiedział, że bestia snów jest już bardzo blisko.

Droga trzykrotnie przebiegała nad wodą — dwa małe strumyki i jeden większy — i zawsze były tam mosty z ciężkich belek i solidnych desek, z dachami jak na domach Białych. Na pierwszym moście Lolla-Wossiky przystanął na długą chwilę. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widział. Oto znalazł się w miejscu, gdzie powinna płynąć woda, a jednak most był tak ciężki i mocny, ściany tak grube, że wcale wody nie widział ani nie słyszał.

Rzeka nienawidziła tego. Lolla-Wossiky słyszał, jak się gniewa, jak chciałaby zerwać ten most. Jak zwykle u Białych, pomyślał. Biali muszą zdobywać, muszą odbierać krainie jej części.

A jednak, stojąc na moście, zauważył coś innego. Chociaż whisky ulotniła się prawie całkiem, czarny szum nie był tutaj tak głośny. Od dawna nie słyszał tak dobrze zielonej ciszy. A jeśli czarny szum przynajmniej częściowo pochodzi z rzeki? Jak to możliwe? Rzeka nie mogła się gniewać na czerwonego człowieka. A żadna budowla Białych nie mogła doprowadzić Czerwonego bliżej krainy. A jednak to właśnie się tu zdarzyło. Lolla-Wossiky pospiesznie ruszył dalej. Może kiedy bestia snów go obudzi, zrozumie, o co tu chodzi.

Droga prowadziła na łąki, gdzie stało kilka budynków białych ludzi. Dużo wozów. Spętane konie skubały trawę. Stukanie żelaznych młotków, uderzenia siekier o drewno, zgrzyt pił sunących tam i z powrotem — wszystkie odgłosy mordowania lasu przez Białych. Miasteczko białego człowieka.

Ale nie całkiem miasteczko białego człowieka. Lolla-Wossiky zatrzymał się na skraju otwartego terenu. Dlaczego ta osada różniła się od innych, czego tu brakuje, co spodziewał się zobaczyć?

Palisada. Nie było palisady.

Gdzie Biali się chowają? Gdzie zamykają pijanych Czerwonych i białych złodziei? Gdzie trzymają swoje strzelby?

— W górę! Raz dwa trzy! — Głos Białego zabrzmiał potężnie jak dzwon w rozgrzanym powietrzu słonecznego popołudnia.

Na trawiastym wzgórku odległym o jakieś pół mili wzniosła się w górę niezwykła konstrukcja. Lolla-Wossiky nie widział ludzi, którzy ją podnoszą, gdyż patrzył pod niewłaściwym kątem: wszyscy kryli się za grzbietem wzgórza. Ale widział, jak staje rama ze świeżego drewna. Drągi podpierały ją u szczytu i prowadziły na właściwe miejsce.

— Teraz boczną ścianę! Raz dwa trzy!

Kolejna rama stanęła wolno, bardzo wolno, pod kątem do pierwszej. Teraz Lolla-Wossiky dostrzegł ludzi. Biali chłopcy wspięli się na ramy, wznieśli młotki i uderzając jak tommy-hawkami zmuszali drewno do posłuszeństwa. Stukali tak przez chwilę, po czym stanęli wszyscy trzej na samym szczycie szkieletów ścian, z młotkami wzniesionymi jak włócznie wyrwane właśnie z ciała dzikiego bizona. Odsunięto drągi podpierające, a ściany stały pewnie, podtrzymując się nawzajem. Rozległy się okrzyki radości.

I nagle Biali pojawili się na grzbiecie wzgórza. Zauważyli mnie? Przyjdą tu, żeby mnie odpędzić albo zamknąć? Nie, po prostu schodzą w dół, gdzie czekają ich wozy i konie.

Lolla-Wossiky rozpłynął się wśród drzew.

Wypił z beczułki cztery łyki, potem wspiął się na drzewo i ułożył ją w rozwidleniu grubych konarów. Ładnie i pewnie, ładnie i bezpiecznie. Liście ładne i gęste. Nikt z dołu nie zauważy… nawet Czerwony.

Lolla-Wossiky podszedł okrężną drogą, ale i tak po chwili znalazł się na wzgórzu, gdzie stały nowe ściany. Długo się im przyglądał, ale wciąż nie wiedział, co to ma być za budynek. Wznosili go po nowemu, z tymi ramami ścian, jak rezydencję Białego Mordercy Harrisona, ale był wielki. Większy niż wszystko, co Lolla-Wossiky widział u Białych. Wyższy niż palisada.

Najpierw te dziwaczne mosty, szczelne jak domy. Potem ten dziwaczny budynek, wysoki jak drzewa. Lolla-Wossiky wyszedł spod osłony liści na otwartą łąkę. Kołysał się w przód i w tył, bo kiedy miał w sobie whisky, ziemia nie trwała nieruchomo pod stopami. Dotarł do budynku i wstąpił na drewnianą podłogę. Podłoga białych ludzi, ściany białych ludzi, ale wszystko wydawało się inne niż budowle białego człowieka, jakie Lolla-Wossiky w życiu oglądał. Szeroka przestrzeń wewnątrz. Wysokie ściany. Pierwszy raz widział, że Biali wznieśli coś, co nie jest ciasne i mroczne. W takim miejscu i czerwony człowiek może czuć się dobrze.

— Kto tam? Kim jesteś?

Lolla-Wossiky odwrócił się tak szybko, że niemal upadł. Wysoki Biały stał pod ścianą budynku. Podłogę miał na wysokości pasa. Nie nosił skórzanej kurty, jak myśliwy, ani munduru, jak żołnierz. Ubrany był raczej jak farmer, tylko czysto. W Carthage City Lolla-Wossiky nie spotkał takiego Białego.

— Kim jesteś? — powtórzył przybysz.

— Czerwony — odparł Lolla-Wossiky.

— Zapada już zmierzch, ale to przecież jeszcze nie nocka. Musiałbym oślepnąć, żeby nie zauważyć, że jesteś Czerwonym. Ale znam tu Czerwonych i wiem, że nie pochodzisz z tej okolicy.

Lolla-Wossiky zaśmiał się. Kto z Białych potrafił odróżnić jednego Czerwonego od drugiego? Akurat wiedział, kto przychodzi z bliska, a kto z daleka.

— Masz jakieś imię, czerwony człowieku?

— Lolla-Wossiky.

— Jesteś pijany, co? Czuję to, a na dodatek nie chodzisz zbyt pewnie.

— Bardzo pijany. Whisky-Czerwony.

— Kto dał ci alkohol?! Powiedz! Skąd wziąłeś whisky?

Lolla-Wossiky zdziwił się. Biali ludzie nigdy dotąd nie pytali, skąd bierze whisky. Biali ludzie zawsze wiedzieli.

— Od Białego Mordercy Harrisona — wyjaśnił.

— Harrison jest dwieście mil stąd na południe. Jak go nazwałeś?

— Gubernator Bill Harrison.

— Powiedziałeś: Biały Morderca Harrison.

— Czerwony być bardzo pijany.

— To widzę. Ale przecież nie mogłeś się upić w Fort Carthage, a potem dojść aż tutaj i nie wytrzeźwieć po drodze. Skąd wziąłeś whisky?

— Ty mnie zamknąć?

— Zamknąć? A gdzie miałbym cię zamknąć, może mi wytłumaczysz? Chyba rzeczywiście przybywasz z Fort Carthage. Powiem ci coś, panie Lolla-Wossiky: nie mamy tu gdzie zamykać pijanych Czerwonych, bo tutaj Czerwoni nie piją. A gdyby nawet, wtedy szukamy Białego, który sprzedał im alkohol, i to jemu spuszczamy baty. Dlatego chcę wiedzieć, skąd wziąłeś whisky.

— Moja whisky — oznajmił Lolla-Wossiky.

— Lepiej chodź ze mną.

— Zamknąć mnie?

— Mówiłem już, że nie… Słuchaj, może jesteś głodny?

— Chyba tak.

— Masz gdzie jeść?

— Jeść tam, gdzie być.

— W takim razie dzisiaj przyjdziesz i zjesz u mnie.

Lolla-Wossiky nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy to jakiś żart Białych? Żarty Białych czasem bardzo trudno zrozumieć.

— Jesteś głodny, prawda?

— Chyba tak.

— No to chodźmy.

Inny Biały pojawił się na wzgórzu.

— Armor-of-God! — krzyknął. — Twoja dzielna żona martwi się, gdzie się podziewasz.

— Chwileczkę, wielebny. Chyba znalazłem towarzystwo na kolację.

— Któż to jest? Ależ, Armor-of-God, to przecież Czerwony.

— Mówi, że nazywa się Lolla-Wossiky. To Shaw-Nee. I jest pijany jak bela.

Lolla-Wossiky zdziwił się. Ten Biały wiedział, że pochodzi z Shaw-Nee. A przecież nie zapytał. Poznał po długim kosmyku na wygolonej głowie. Inni Czerwoni też to robią. Frędzle na opasce biodrowej? Biali nie zauważają takich rzeczy.

— Shaw-Nee — powtórzył drugi Biały. — Czy nie jest to wyjątkowo dzikie plemię?

— Tego nie wiem, wielebny — odparł Armor-of-God. — Na pewno są plemieniem wyjątkowo trzeźwym. Co oznacza, że nie upijają się tak często jak inni. Niektórzy ludzie uważają, że jedyny niegroźny Czerwony to whisky-Czerwony. I kiedy widzą tych trzeźwych Shaw-Nee, sądzą, że to niebezpieczne.

— Z tym tutaj nie ma chyba takich problemów.

— Wiem. Chciałem się dowiedzieć, skąd wziął whisky, ale nie chce mówić.

Wielebny Thrower zwrócił się do Lolli-Wossiky.

— Czy nie wiesz, że whisky to diabelskie narzędzie i zguba czerwonych ludzi?

— Nie mówi chyba tak dobrze po angielsku, żeby zrozumieć, o co wam chodzi, wielebny.

— Whisky bardzo zła dla czerwonego człowieka — oznajmił Lolla-Wossiky.

— Chyba jednak zrozumiał — roześmiał się Armor-of-God. — Lolla-Wossiky, skoro wiesz, że alkohol jest niedobry, to czemu cuchniesz tanią whisky niczym irlandzki bar?

— Whisky bardzo zła dla czerwonego człowieka — powtórzył Lolla-Wossiky. — Ale czerwony człowiek zawsze spragniony.

— Jest na to proste naukowe wyjaśnienie — wtrącił wielebny Thrower. — Europejczycy znają napoje alkoholowe od tak dawna, że wytworzyli w sobie pewną odporność. Europejczycy rozpaczliwie pożądający alkoholu umierają zwykle młodo, mają mniej dzieci i zapewniają im gorszą opiekę. W rezultacie większość mieszkańców Europy ma wrodzoną odporność na alkohol. Ale wy, Czerwoni, nie wytworzyliście w sobie takiej odporności.

— Racja jak diabli — przyznał Lolla-Wossiky. — Prawdomówny Biały… jak zrobić, że Biały Morderca Harrison jeszcze cię nie zabić?

— Proszę proszę — mruknął Armor-of-God. — Już drugi raz nazwał Harrisona mordercą.

— A także przeklina, czego nie pochwalam.

— Przybywa z Carthage. Uczył się angielskiego od ludzi, którzy takie słowa jak „diabli” uważają za znaki przestankowe, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi, wielebny. Posłuchaj mnie uważnie, Lolla-Wossiky. Ten oto człowiek to wielebny Philadelphia Thrower, kapłan pana naszego Jezusa Chrystusa, więc lepiej nie używaj przy nim brzydkich słów.

Lolla-Wossiky nie miał pojęcia, kto to jest kapłan. W Carthage City nikogo takiego nie było. Wytłumaczył sobie, że kapłan to ktoś taki jak gubernator, tylko bardziej uprzejmy.

— Czy ty mieszkać w tym wielkim domu?

— Mieszkać tutaj? — zdziwił się Thrower. — Ależ nie. To dom Pana naszego.

— Kogo?

— Jezusa Chrystusa.

Lolla-Wossiky słyszał już o Jezusie Chrystusie. Biali ludzie wykrzykiwali to imię bez przerwy, zwykle kiedy byli źli albo kłamali.

— Bardzo gniewny człowiek — stwierdził Lolla-Wossiky. — On tu mieszkać?

— Jezus Chrystus to kochający i łaskawy władca — wyjaśnił wielebny Thrower. — Nie będzie tu mieszkał tak, jak biały człowiek mieszka w swoim domu. Ale kiedy dobrzy chrześcijanie chcą oddać mu cześć, śpiewać hymny i modlić się, wtedy zbierają się tutaj. By wysłuchać słowa bożego. To jest… to będzie kościół.

— Jezus Chrystus mówić tu? — Ciekawe, pomyślał Lolla-Wossiky, dobrze byłoby poznać tego bardzo ważnego białego człowieka.

— Nie, nie osobiście. Ja przemawiam w jego imieniu. Gdzieś z dołu dobiegło wołanie.

— Armor! — krzyczała kobieta. — Armor Weaver!

Armor-of-God obejrzał się niespokojnie.

— Kolacja gotowa. Woła nas, a nie znosi tego. Chodź, Lolla-Wossiky. Pijany czy nie, jeśli jesteś głodny, możesz przyjść i zjeść z nami.

— Mam nadzieję, że przyjdziesz — dodał wielebny Thrower. — A po kolacji zdołam może nauczyć cię czegoś o słowach Jezusa Chrystusa.

— Bardzo najważniejsze po pierwsze — rzekł Lolla-Wossiky. — Wy obiecać nie zamykać mnie. Nie chcieć zamykać. Ja musieć znaleźć bestia snów.

— Nie zamkniemy cię. Kiedy tylko zechcesz, możesz opuścić mój dom. — Armor-of-God zerknął na Throwera. — Widzicie, czego William Henry Harrison uczy tych Czerwonych o białych ludziach? Whisky i więzienie.

— Bardziej niepokoją mnie jego pogańskie wierzenia. Bestia snów! Czy to ich wyobrażenie boga?

— Bestia snów nie jest bogiem. To zwierzę, które we śnie uczy ich wielu rzeczy — wyjaśnił Armor-of-God. — Zawsze wyruszają na długą wędrówkę, a potem śnią i wracają do domu. To tłumaczy, co robi ten człowiek dwieście mil od terenów Shaw-Nee, w dolnym biegu My-Ammy.

— Bestia snów prawdziwa — poprawił go Lolla-Wossiky.

— Oczywiście — zgodził się Armor-of-God.

Lolla-Wossiky wiedział, że uczynił to, aby go nie urazić.

— Ta biedna istota wyraźnie potrzebuje słowa Jezusa — zauważył Thrower.

— Mam wrażenie, że w tej chwili bardziej potrzebuje kolacji. Słów Jezusa najlepiej się słucha z pełnym żołądkiem, nie sądzicie?

Thrower uśmiechnął się.

— W Biblii nie ma o tym ani słowa, drogi Armorze-of-God, ale sądzę, że mówisz słusznie.

Armor-of-God wziął się pod boki i raz jeszcze zapytał Lollę-Wossiky:

— Idziesz czy nie?

— Chyba tak — zdecydował Lolla-Wossiky.

Brzuch Lolli-Wossiky był pełen, ale pełen żywności białego człowieka, miękkiej, śliskiej i przegotowanej. Burczała mu we wnętrznościach. Thrower mówił bez przerwy, powtarzając nieznane słowa. Opowieści były dobre, ale Thrower stale wracał do grzechu pierworodnego i odkupienia. W pewnej chwili Lolla-Wossiky miał wrażenie, że zrozumiał.

— Jaki głupi bóg — powiedział. — On robić, że każdy rodzić się zły i potem smażyć w piekle. Czemu taki zły? Wszystko przez niego!

Ale Thrower bardzo się zdenerwował, zaczął mówić jeszcze dłużej i szybciej, więc Lolla-Wossiky nie zdradzał się więcej ze swoimi myślami.

Im dłużej przemawiał Thrower, tym głośniej rozbrzmiewał czarny szum. Czyżby parowała whisky? Alkohol jakoś za szybko przestawał działać. A kiedy raz Thrower wyszedł, żeby się wypróżnić, czarny szum przycichł. Bardzo dziwne… Lolla-Wossiky nie widział jeszcze, żeby ktoś przychodząc lub odchodząc wzmacniał albo osłabiał czarny szum.

Ale to może dlatego, że znalazł się już blisko bestii snów. Wiedział, że jest blisko, ponieważ ze wszystkich stron otaczało go białe światło i nie widział, w którą stronę pójść dalej. Nie dziw się mostom, które uciszają czarny szum, ani białym kapłanom, którzy go wzmacniają. Nie dziw się Armorowi-of-God z jego wizerunkiem oblicza krainy, który karmi czerwonego człowieka i nie sprzedaje ani nawet nie daje whisky.

Kiedy Thrower wyszedł, Armor-of-God pokazał Lolli-Wossiky mapę.

— To jest obraz całej okolicy. Aż do tego wielkiego jeziora na północnym zachodzie… Kicky-Poo nazywają je Grubą Wodą. Tu leży Fort Chicago. To placówka Francuzów.

— Francuzi. Jeden kubek whisky za skalp białego człowieka.

— Tak, to aktualna stawka — przyznał Armor-of-God. — Ale tutejsi Czerwoni nie zbierają skalpów. Handlują ze mną uczciwie i ja z nimi handluję uczciwie. My nie strzelamy do Czerwonych, a oni nie mordują Białych dla łupu. Rozumiesz mnie? Gdyby dręczyło cię pragnienie, pomyśl o tym: jakieś cztery lata temu był tu jeden whisky-Czerwony ze szczepu Wee-Aw. Zabił w lesie takiego duńskiego chłopaka. Sądzisz, że to Biali go wytropili? Otóż nie; sam wiesz, że w tych lasach Biały nigdy nie znajdzie Czerwonego, zwłaszcza farmerzy i tacy ludzie jak my. Nie, to Shaw-Nee i Otty-Wa dogonili go w dwie godziny po tym, jak zaczęliśmy szukać chłopca. I myślisz, że to Biali ukarali tego whisky-Czerwonego? Otóż nie. To tamci powalili Wee-Aw i zapytali: Chcesz pokazać dzielność? A kiedy odpowiedział, że tak, zabijali go przez sześć godzin.

— Wielka łaska — zauważył Lolla-Wossiky.

— Łaska? Nie sądzę.

— Czerwony człowiek zabijać biały chłopiec dla whisky, ja nigdy nie dać mu pokazać dzielność. On ginąć… uch, o tak, szybko jak grzechotnik. To nie mężczyzna!

— Muszę przyznać, że wy, Czerwoni, jesteście dziwni — mruknął Armor. — Chcesz powiedzieć, że to łaska, kiedy torturujecie kogoś na śmierć?

— Nie kogoś. Nieprzyjaciela. Złapać nieprzyjaciela, on pokazać dzielność, zanim umrzeć, a wtedy jego duch lecieć do domu. Mówić jego matce i siostrom, że zginął dzielny, a one śpiewać pieśni i płakać po nim. Nie pokazać dzielność, to jego duch paść na ziemię, a ty deptać go, zgniatać, on nigdy nie wrócić do domu, nikt nie pamiętać imienia.

— Dobrze, że Thrower jest w wygódce, bo narobiłby w portki, słysząc taką doktrynę. — Armor-of-God zerknął na Lollę-Wossiky. — To znaczy, że oni uhonorowali tego Wee-Aw, który zabił chłopca?

— Bardzo źle zabić mały chłopiec. Ale może czerwony człowiek wie o whisky-Czerwonym, bardzo spragniony, wpadać w szał. To nie jak zabić biały człowiek, żeby zabrać mu jego dom, jego kobietę albo jego ziemię, nie jak biały człowiek robić cały czas.

— Muszę przyznać, że im więcej wiem o Czerwonych, tym bardziej wszystko to nabiera sensu. Chyba będzie lepiej, jeśli jeszcze częściej zacznę czytać Biblię, bo sam zmienię się w Czerwonego.

Lolla-Wossiky śmiał się i śmiał.

— Co w tym takiego zabawnego?

— Dużo Czerwonych zmienić się w Białych i umrzeć. Ale nigdy jeszcze Biały nie zmienić się w Czerwony. Musieć to opowiedzieć, a wszyscy się śmiać.

— Zwyczajnie nie rozumiem poczucia humoru was, Czerwonych. — Armor postukał w mapę. — Jesteśmy tu, poniżej miejsca, gdzie Chybotliwe Kanoe wpada do Wobbish. Te kropki to farmy białych ludzi. A kółka to wioski Czerwonych. Tutaj żyją Shaw-Nee, tu Winny-Baygo… widzisz?

— Biały Morderca Harrison mówić Czerwonym, że ty malować wizerunek oblicza krainy, żeby znaleźć wioski Czerwonych. Zabić wszystkich, tak on mówić.

— No cóż, takich kłamstw mogłem się po nim spodziewać. Czyli słyszałeś o mnie, zanim tu przybyłeś? Mam nadzieję, że nie wierzysz w te oszczerstwa.

— Nie. Nikt nie wierzyć Biały Morderca Harrison.

— To dobrze.

— Nikt nie wierzyć żaden biały człowiek. Wszyscy kłamać.

— Ale nie ja. Rozumiesz? Nie ja. Harrison tak bardzo chce zostać gubernatorem, że nie cofnie się przed żadnym kłamstwem, byle tylko zdobyć i utrzymać władzę.

— On mówić, że ty też chcieć zostać gubernator.

Armor umilkł na chwilę. Spojrzał na mapę. Spojrzał na drzwi do kuchni, gdzie jego żona zmywała naczynia.

— No cóż, tym razem chyba nie skłamał. Ale dla mnie być gubernatorem oznacza coś zupełnie innego niż dla niego. Chcę zostać gubernatorem, żeby ludzie biali i czerwoni żyli tu razem w pokoju, żeby ramię w ramię uprawiali ziemię, chodzili do tych samych szkół, aż pewnego dnia nie będzie już między nimi różnicy. A Harrison chce się pozbyć wszystkich czerwonych ludzi.

Jeśli sprawisz, by Czerwony był taki sam jak Biały, wtedy nie będzie już Czerwonym. Sposobem Harrisona czy sposobem Armora, w rezultacie Czerwoni i tak znikną zupełnie. Lolla-Wossiky myślał o tym, jednak nie powiedział ani słowa. Wiedział, że przemiana wszystkich Czerwonych w Białych to bardzo zła rzecz, lecz wybicie ich z pomocą whisky, jak planował Harrison, albo wybicie ich i przepędzenie z krainy, jak planował Jackson, to rzecz jeszcze gorsza. Harrison to zły człowiek. Armor chciał być dobrym człowiekiem, tylko nie wiedział jak. Lolla-Wossiky rozumiał to, dlatego nie spierał się z Armorem-of-God. Armor dalej pokazywał mu mapę.

— Tu leży Fort Carthage. Zaznaczyłem go kwadratem, bo to już miasto. Nam też dałem kwadrat, chociaż właściwie miastem jeszcze nie jesteśmy. Nazywamy je Vigor Kościół, w związku z tym kościołem, który budujemy.

— Kościół od budowy. Czemu Vigor?

— Pierwsza rodzina, która się tu osiedliła… ci, którzy wyrąbali drogę i zbudowali mosty… Millerowie. Mieszkają za kościołem, przy drodze. Moja żona to ich najstarsza córka. To oni nazwali osadę Vigor na pamiątkę najstarszego syna. Miał na imię Vigor. Utonął w Hatrack River, niedaleko Suskwahenny, kiedy wędrowali tutaj. Dlatego nazwali to miejsce jego imieniem.

— Twoja żona bardzo ładna — oświadczył Lolla-Wossiky.

Armor nie odpowiadał przez kilka sekund, taki był zaskoczony. Na tyłach sklepu, gdzie jedli posiłek, jego żona, Eleanor, też chyba słuchała, bo nagle stanęła w drzwiach.

— Nikt jeszcze nie nazwał mnie ładną — powiedziała cicho.

Lolla-Wossiky zdumiał się. Większość białych kobiet miała wąskie twarze, żadnych kości policzkowych i chorobliwą cerę. Eleanor była bardziej smagła, miała twarz szeroką i wyraźne kości policzkowe.

— Ja uważam, że jesteś ładna — rzekł Armor. — Naprawdę.

Lolla-Wossiky nie uwierzył mu i Eleanor też nie, choć uśmiechnęła się, nim odeszła. Nigdy nie pomyślał, że jest ładna — to jasne. A po chwili Lolla-Wossiky zrozumiał dlaczego. Była ładna jak czerwona kobieta. I naturalnie Biali, którzy nigdy niczego nie widzieli normalnie, uważali, że jej ładność jest bardzo brzydka.

To znaczyło również, że Armor-of-God miał żonę, którą uważał za brzydką. Ale nie krzyczał na nią ani jej nie bił jak Czerwony brzydką squaw. To dobrze, uznał Lolla-Wossiky.

— Wy bardzo szczęśliwi — stwierdził.

— To dlatego, że jesteśmy chrześcijanami — odparł Armor-of-God. — Ty też byłbyś szczęśliwy, gdybyś został chrześcijaninem.

— Nigdy nie być szczęśliwy — oświadczył Lolla-Wossiky. Chciał dodać „dopóki znów nie usłyszę zielonej ciszy, póki nie zamilknie czarny szum”. Ale nie warto mówić o tym białym ludziom. Oni nie mają pojęcia, że połowa rzeczy, które dzieją się na świecie, jest dla nich zwyczajnie niewidzialna.

— Owszem, będziesz — rzekł z mocą Thrower. Wkroczył do pokoju pełen energii i gotów do skutku nawracać tego poganina.

— Kiedy przyjmiesz Jezusa Chrystusa jako swego zbawcę, wtedy osiągniesz prawdziwe szczęście.

Tę obietnicę z pewnością warto rozważyć. To rozsądny powód, by mówić o Jezusie Chrystusie. Może ten Jezus Chrystus jest bestią snów Lolli-Wossiky. Może sprawi, że czarny szum zniknie i Lolla-Wossiky znów będzie szczęśliwy jak dawniej, zanim Biały Morderca Harrison rozbił świat czarnym hukiem swojej strzelby.

— Jezus Chrystus mnie obudzić? — zapytał Lolla-Wossiky.

— Pójdźcie za mną, powiedział, a uczynię was rybakami ludzi — odparł Thrower.

— On mnie obudzić? Uczynić szczęśliwy?

— Wieczna radość na łonie ojca w niebiesiech.

To wszystko nie miało sensu, ale Lolla-Wossiky postanowił mimo wszystko spróbować. Może to go rozbudzi i wtedy zrozumie, o czym opowiada Thrower. Wprawdzie Thrower sprawiał, że czarny szum rozbrzmiewał głośniej, ale mógł też znać na niego lekarstwo.

Tej nocy więc Lolla-Wossiky przespał się w lesie, rankiem wypił swoje cztery łyki whisky i zataczając się, powędrował do kościoła. Thrower był zły, widząc pijanego Lollę-Wossiky, zaś Armor-of-God znowu usiłował się dowiedzieć, skąd bierze trunek. Ponieważ dookoła zebrali się wszyscy, którzy pomagali wznosić kościół, Armor wygłosił przemowę pełną gróźb.

— Kiedy odkryję, kto poi tego Czerwonego, przysięgam, że spalę mu dom i wypędzę. Niech idzie mieszkać z Harrisonem nad Hio. Tutaj jesteśmy chrześcijańskim narodem. Nie mogę was powstrzymać przed umieszczaniem na domach tych heksów, rzucaniem uroków i zaklęć, ale na pewno zdołam was powstrzymać przed truciem ludu, który Pan nasz zechciał umieścić na tej ziemi. Czy to jasne?

Wszyscy Biali kiwali głowami i mruczeli: „tak”, „słusznie” i „ma rację”.

— Nikt tutaj nie dawać mi whisky — oznajmił Lolla-Wossiky.

— Może przyniósł ją ze sobą w kubku! — zawołał jakiś mężczyzna.

— A może ma w lesie gorzelnię! — krzyknął inny.

Wszyscy się śmiali.

— Więcej powagi — upomniał ich Thrower. — Ten poganin przyjmie dziś Jezusa Chrystusa. Obleje go woda chrztu świętego, jak kiedyś naszego zbawcę. Niech to będzie znakiem początku wielkiego misjonarskiego dzieła wśród czerwonych mieszkańców Ameryki.

Amen, wymruczeli ludzie.

Woda była zimna i to właściwie wszystko, co zapamiętał Lolla-Wossiky. I jeszcze to, że kiedy Thrower spryskał go tą wodą, czarny szum stał się głośniejszy. Jezus Chrystus nie przybył, nie był więc bestią snów. Lolla-Wossiky czuł się rozczarowany.

Za to wielebny Thrower wcale nie. To dziwne u białych ludzi. Jakby zupełnie nie zauważali, co dzieje się dookoła. Oto Thrower dokonał chrztu, który nie doprowadził do niczego dobrego, a przez cały dzień nadymał się, jakby właśnie w środku zimy przywołał bizona do głodującej wioski.

Armor-of-God był równie ślepy. W południe, kiedy Eleanor przyniosła na wzgórze obiad dla robotników, pozwolili Lolli-Wossiky jeść razem z nimi.

— Nie możemy przecież odepchnąć chrześcijanina, prawda? — powiedział któryś.

Ale żaden nie miał ochoty usiąść obok Lolli-Wossiky, pewnie dlatego, że zataczał się i cuchnął whisky. W rezultacie to Armor-of-God siadł z Czerwonym w pewnej odległości od reszty. Rozmawiali o tym i o owym.

Dopóki Lolla-Wossiky nie zapytał:

— Jezus Chrystus… on nie lubić heksy?

— Zgadza się. To On jest drogą, a całe te zaklinania i tak dalej to bluźnierstwo.

Lolla-Wossiky z powagą kiwnął głową.

— Malowany heks niedobry. Farba nigdy nie być żywa.

— Malowany czy rzeźbiony, na jedno wychodzi.

— Drewniany heks trochę silny. Drzewo kiedyś żywe.

— Dla mnie to bez znaczenia, malowany czy drewniany. Nie pozwalam na heksy w swoim domu. Żadnych czarów, przywołań, ochron czy zasłon, nic z tych rzeczy. Dobry chrześcijanin polega na modlitwie i to wystarczy. Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.

Lolla-Wossiky wiedział wtedy, że Armor-of-God jest ślepy jak Thrower. Ponieważ Lolla-Wossiky w życiu nie widział domu silniej strzeżonego heksami niż dom Armora-of-God. Dlatego sam Armor wywarł na nim takie wrażenie: ponieważ miał dom naprawdę dobrze chroniony. Znał się na heksach, bo budował je z rzeczy żyjących. Układ żywych roślin wiszących na werandzie, w starannie ustawionych donicach nasiona, w których jeszcze tliło się życie, czosnek, plamy soku z owoców… A wszystko tak mocne, że nawet mając w sobie whisky dla osłabienia czarnego szumu, Lolla-Wossiky wyczuwał odpychanie i szarpanie ochron i zasłon.

A jednak Armor-of-God nie miał najmniejszego pojęcia, że w jego domu są jakiekolwiek heksy.

— Rodzina mojej żony, Eleanor, zawsze miała w domu jakieś heksy. Jej najmłodszy brat, Al Junior… ten sześciolatek, który urządza zapasy z tym jasnowłosym Szwedem, widzisz?… Podobno świetnie je kreśli.

Lolla-Wossiky spojrzał, ale jakoś nie mógł dostrzec chłopca. Widział żółte włosy drugiego, ale ten pierwszy nie wiadomo czemu się nie pojawiał.

Armor mówił ciągle.

— Czy to nie przykre? Taki młody, a już odwrócił się od Jezusa. W każdym razie Eleanor było ciężko zrezygnować z heksów i całej reszty. Ale zdobyła się na to. Złożyła mi uroczyste przyrzeczenie. Inaczej nigdy bym się z nią nie ożenił.

W tej właśnie chwili Eleanor, piękna żona, którą Biali uważali za brzydką, podeszła po kosz z naczyniami. Słyszała ostatnie słowa męża, ale nie dała po sobie poznać, że wie, o co chodzi. Tyle tylko że kiedy brała miskę od Lolli-Wossiky, spojrzała mu w oczy. Poczuł się tak, jakby zapytała: widziałeś te heksy?

Lolla-Wossiky uśmiechnął się do niej jak najszerzej, aby wiedziała, że nie zamierza mówić o tym jej mężowi.

Odpowiedziała niepewnym, nieufnym uśmiechem.

— Smakowało ci jedzenie? — spytała na głos.

— Wszystko za bardzo gotować — odparł. — Smak krwi cały zniknąć.

Szeroko otworzyła oczy. Armor zaśmiał się głośno i klepnął Lollę-Wossiky w ramię.

— No tak… Na tym właśnie polega cywilizacja. Człowiek przestaje pić krew i tyle. Mam nadzieję, że chrzest wprowadził cię na właściwą drogę… To jasne, że bardzo długo podążałeś złą.

— Zastanawiałam się… — zaczęła Eleanor i urwała, zerknęła na opaskę biodrową Lolli-Wossiky, potem na męża.

— A tak, rozmawialiśmy o tym wczoraj. Mam jakieś stare spodnie i koszulę, których już nie używam. Zresztą Eleanor i tak szyje mi nowe. Pomyślałem, że skoro już jesteś ochrzczony, powinieneś ubierać się jak chrześcijanin.

— Bardzo gorąco — zauważył Lolla-Wossiky.

— No tak, ale my, chrześcijanie, przestrzegamy skromności odzienia. — Armor roześmiał się i znowu klepnął go w ramię.

— Po południu przyniosę ubranie — oznajmiła Eleanor.

Lolla-Wossiky uznał to za wyjątkowo głupi pomysł. Ubrani jak Biali, Czerwoni zawsze wyglądali głupio. Ale nie zamierzał się z nimi kłócić, bo wyraźnie chcieli zachowywać się przyjaźnie. A może jednak ten chrzest zacznie działać, jeśli włoży na siebie ubranie białego człowieka. Może wtedy zniknie czarny szum.

Dlatego nie odpowiedział. Spojrzał tam, gdzie żółtowłosy chłopiec biegał w kółko i krzyczał „Alvin! Ally!” Lolla-Wossiky z całych sił starał się zobaczyć tego drugiego chłopca, którego ścigał żółtowłosy. Dostrzegł stopę dotykającą ziemi i wzbijającą obłok kurzu, dłoń sunącą przez powietrze… ale ani razu samego chłopca. Bardzo dziwne.

Eleanor czekała na jego odpowiedź. Lolla-Wossiky milczał, gdyż przyglądał się chłopcu, którego nie było. Wreszcie Armor-of-God zaśmiał się.

— Przynieś rzeczy, Eleanor — polecił. — Ubierzemy go jak chrześcijanina, a jutro mógłby pomóc przy budowie kościoła, zacząć naukę jakiegoś chrześcijańskiego zawodu. Wziąć do ręki piłę.

Lolla-Wossiky właściwie nie słyszał ostatnich słów. Inaczej od razu by uciekł do lasu. Wiedział dobrze, co dzieje się z Czerwonymi, którzy używają narzędzi Białych. W ten sposób odcinają się od krainy, po kawałku, za każdym razem, kiedy chwycą metal. Nawet strzelbę. Kiedy Czerwony zaczyna używać do polowania strzelby, staje się w połowie Biały, ledwie pierwszy raz pociągnie spust. Zabijanie Białych to jedyne, do czego Czerwony może wykorzystać strzelbę. Ta-Kumsaw zawsze to powtarza i ma rację. Ale Lolla-Wossiky nie słyszał, jak Armor-of-God mówi, że Lolla-Wossiky ma pracować piłą. Nie słuchał, ponieważ dokonał właśnie zdumiewającego odkrycia. Mógł zobaczyć chłopca, kiedy zamknął zdrowe oko. Jak tego jednookiego niedźwiedzia w rzece. Otwierał oko i znowu był tylko żółtowłosy chłopak, który biega i krzyczy. Żadnego Alvina Millera Juniora. Zamykał i nie pozostawało nic, tylko czarny szum i słabe błyski zieleni… a w samym środku chłopiec jasny i promienny, jakby nosił w tylnej kieszeni słońce. Śmiał się i bawił swym głosem niczym muzyka.

I nagle Lolla-Wossiky całkiem przestał go widzieć.

Otworzył oko. Przed nim stał wielebny Thrower. Armor i Eleanor odeszli — wszyscy wrócili do pracy przy budowie kościoła. To Thrower sprawił, że chłopiec zniknął, to jasne. A może nie… ponieważ teraz Lolla-Wossiky widział chłopca także zdrowym okiem. Jak każde inne dziecko.

— Lolla-Wossiky, pomyślałem sobie, że powinieneś mieć jakieś chrześcijańskie imię. Nigdy jeszcze nie chrzciłem Czerwonego, więc bezmyślnie skorzystałem z waszego niecywilizowanego nazewnictwa. Niekoniecznie imię świętego… w końcu nie jesteśmy papistami… ale coś, co świadczyłoby o twoim świeżym oddaniu się pod opiekę Chrystusa.

Lolla-Wossiky kiwnął głową. Wiedział, że jeśli chrzest rzeczywiście podziała, będzie mu potrzebne nowe imię. Dostanie odpowiednie, kiedy tylko spotka bestię snów i wróci do domu. Próbował wytłumaczyć to Throwerowi, ale biały kapłan niczego nie rozumiał. W końcu jednak pojął, że Lolla-Wossiky chce nowego imienia i że wkrótce je otrzyma. Uspokoił się więc.

— A skoro już tu jesteśmy — dodał jeszcze Thrower — chciałem zapytać, czy mogę obejrzeć twoją głowę. Pracuję nad uporządkowaniem klasyfikacji w raczkującej jeszcze nauce frenologii. Istnieje teoria, że pewne szczególne uzdolnienia i skłonności duszy ludzkiej są odzwierciedlane, a może i wywoływane przez wypukłości i zagłębienia czaszki.

Lolla-Wossiky nie miał pojęcia, o czym mówi Thrower, więc bez słowa pokiwał głową. Zwykle odnosiło to należyty skutek wobec Białych, którzy opowiadali bzdury. Thrower nie był wyjątkiem. W rezultacie Thrower obmacał całą głowę Lolli-Wossiky, przerywając czasem, żeby naszkicować coś albo zanotować na kawałku papieru. Mruczał przy tym: „Interesujące”, „Ha!” albo „To tyle, jeśli chodzi o tę teorię”. Kiedy skończył, podziękował uprzejmie.

— Panie Wossiky, bardzo się pan przysłużył nauce. Jest pan żywym dowodem, że czerwony człowiek niekoniecznie ma wypukłości charakteryzujące dzikość i kanibalizm. Zamiast tego posiada pan zwykły zestaw guzów i wgłębień, jak każdy. Czerwoni nie różnią się zasadniczo od Białych, a przynajmniej nie w sposób prosty i łatwo klasyfikowalny. Co więcej, nosi pan wszelkie znaki uzdolnionego mówcy z głęboko rozwiniętym poczuciem religijności. To nie przypadek, że jako pierwszy Czerwony wysłuchał pan Dobrej Nowiny podczas mojej bożej posługi tutaj, w Ameryce. Muszę zaznaczyć, że pański wzorzec frenologiczny zdradza duże podobieństwo do mojego. Krótko mówiąc, mój drogi nowo ochrzczony chrześcijaninie, nie zdziwiłbym się, gdybyś sam został misjonarzem słowa bożego. Głosił je tłumom czerwonych mężczyzn i kobiet, by dać im zrozumienie woli niebios. Proszę to sobie przemyśleć, panie Wossiky. Jeśli się nie pomyliłem, taka jest pańska przyszłość.

Lolla-Wossiky z trudem pojmował sens słów Throwera. Coś o tym, że będzie kaznodzieją. Coś o przepowiadaniu przyszłości. Lolla-Wossiky usiłował cokolwiek z tego zrozumieć, ale bez skutku.

Wieczorem Lolla-Wossiky był już ubrany w rzeczy białego człowieka i wyglądał jak dureń. Alkohol wyparował z niego, a nie miał okazji wymknąć się do lasu po swoje cztery łyki. Czarny szum niósł coraz większe cierpienia. Co gorsza, zapowiadała się deszczowa noc; nie będzie nic widział swoim zdrowym okiem, a przy tak strasznym czarnym szumie wyczucie krainy też nie doprowadzi go do beczułki.

Grunt kołysał się i podskakiwał tak mocno, że Lolla-Wossiky zataczał się gorzej niż po wypiciu whisky. Upadł, kiedy próbował wstać ze stołka przy stole Armora. Eleanor nalegała, żeby spędził tę noc w ich domu.

— Nie możemy pozwolić, żeby spał w lesie, kiedy pada deszcz — oświadczyła.

Jakby dla dodania wagi jej słowom zahuczał grom i krople deszczu zastukały o dach i ściany. Armor i Thrower wyszli na dwór, żeby pozamykać okiennice, a Eleanor przygotowała legowisko w kuchni na podłodze. Lolla-Wossiky wczołgał się na nie z wdzięcznością, nie zdejmując nawet sztywnych i niewygodnych spodni i koszuli. Ułożył się i zamknął oko, próbując wytrzymać ból czarnego szumu, ukłucia w głowie, jakby setki noży cięły jego mózg na plasterki.

Jak zwykle pomyśleli, że zasnął.

— Wydaje się bardziej pijany niż rano — zauważył Thrower.

— Wiem, że nie schodził ze wzgórza — oświadczył Armor. — Niemożliwe, żeby gdzieś się napił.

— Słyszałem, że podobno kiedy pijak trzeźwieje, z początku wygląda na jeszcze bardziej pijanego, niż gdy ma w sobie alkohol.

— Mam nadzieję, że to właśnie to.

— Zauważyłem, że był trochę rozczarowany dzisiejszym chrztem — stwierdził Thrower. — Oczywiście, trudno zrozumieć uczucia takiego dzikusa, ale…

— Nie nazywałabym go dzikusem, wielebny — wtrąciła Eleanor. — Uważam, że jest na swój sposób cywilizowany.

— Równie dobrze możecie nazwać cywilizowanym borsuka — odparł Thrower. — Przynajmniej na swój sposób.

— Chciałam powiedzieć — kontynuowała Eleanor głosem jeszcze cichszym i pełnym pokory, ale dzięki temu bardziej stanowczym — że widziałam, jak on czyta.

— Chyba przewraca kartki. Nie mógł przecież naprawdę czytać.

— Nie. Czytał, a wargi układały mu się w słowa. Te napisy na ścianie we frontowym pokoju, gdzie obsługujemy klientów. Czytał słowa.

— A wiecie, że to całkiem możliwe — mruknął Armor. — Wiem z całą pewnością, że Irrakwa czytają nie gorzej niż Biali. Często robiłem z nimi interesy i rzeczywiście trzeba czytać uwagi drobnym drukiem na kontraktach, które człowiek z nimi podpisuje. Czerwoni mogą nauczyć się czytać, to fakt niezaprzeczalny.

— Ale ten… ten pijak…

— Kto wie, czym się stanie, kiedy nie będzie w nim whisky? — rzekła Eleanor.

Potem wyszli do drugiego pokoju i opuścili na chwilę dom. Odprowadzali Throwera do jego chaty, zanim deszcz rozpadał się tak, że pastor musiałby zostać na noc.

Samotny w domu Lolla-Wossiky usiłował zrozumieć niedawne wydarzenia. Chrzest nie przebudził go ze snu. Ani ubranie Białych. Może noc bez whisky tego dokona, jak sugerowała Eleanor, chociaż był bliski obłędu, a ból nie pozwalał mu zasnąć.

Cokolwiek jednak się stało, wiedział, że bestia snów czeka gdzieś niedaleko. Białe światło lśniło rozproszone wokół niego; dotarł do miejsca przebudzenia. Może jeśli dzisiaj nie będzie się zbliżał do wzgórza z kościołem, jeśli pochodzi po lesie wokół osady, bestia snów zdoła go odnaleźć.

Jedno było pewne — więcej nie spędzi nocy bez whisky. Nie po to przecież ukrył w rozwidleniu drzewa beczułkę, która potrafi uciszyć czarny szum. I zesłać sen.

Lolla-Wossiky wędrował po lesie. Spotkał wiele zwierząt, ale wszystkie przed nim uciekały. Był tak pijany albo tak spowity czarnym szumem, że nie stał się częścią krainy. Uciekały, jakby był Białym.

Zniechęcony zaczął wypijać więcej niż cztery łyki, chociaż wiedział, że w ten sposób za szybko opróżni beczułkę. Coraz rzadziej zaglądał do lasu, coraz częściej chodził po ścieżkach i drogach Białych, w jasny dzień zjawiając się na farmach. Kobiety czasem krzyczały i uciekały w las, niosąc na rękach niemowlę i prowadząc za sobą dzieci. Inne mierzyły do niego ze strzelb i kazały się wynosić. Niektóre karmiły go i rozmawiały o Jezusie Chrystusie. W końcu Armor-of-God poprosił, żeby nie odwiedzał farm pod nieobecność mężczyzn, zajętych przy budowie kościoła.

W rezultacie Lolla-Wossiky nie miał już nic do roboty. Wiedział, że jest blisko bestii snów, ale nie umiał jej znaleźć. Nie mógł chodzić po lesie, ponieważ zwierzęta uciekały od niego, potykał się i przewracał coraz częściej. W końcu zaczął się lękać, że złamie sobie kość albo umrze z głodu, niezdolny przywołać nawet małych zwierząt, żeby go nakarmiły. Nie mógł odwiedzać farm, ponieważ mężczyźni się gniewali. Leżał na łące i albo spał pijany, albo usiłował wytrzymać ból czarnego szumu.

Czasami zbierał siły i wspinał się na wzgórze, popatrzeć na mężczyzn budujących kościół. Kiedy tylko docierał na szczyt, zawsze ktoś wołał:

— Patrzcie, idzie czerwony chrześcijanin!

Lolla-Wossiky słyszał złośliwość i drwinę w głosie, który wykrzykiwał te słowa, i w śmiechu, który rozbrzmiewał potem.

Nie było go na budowie tego dnia, gdy spadła kalenica. Spał na trawie niedaleko ganku domu Armora, kiedy nagle usłyszał trzask. Przebudził się, a czarny szum powrócił głośniejszy niż kiedykolwiek, mimo że Lolla-Wossiky wypił rano osiem łyków i powinien być pijany aż do południa. Leżał więc, ściskając dłońmi głowę, aż mężczyźni zaczęli schodzić ze wzgórza. Przeklinali i mruczeli coś o niezwykłym wydarzeniu.

— Co się stało? — zapytał Lolla-Wossiky. Musiał wiedzieć, gdyż cokolwiek to było, wzmocniło czarny szum do poziomu, jakiego nie pamiętał od lat. — Czy kogoś zabili? — Przecież to wystrzał pierwszy raz wzbudził czarny szum. — Czy Biały Morderca Harrison kogoś zabił?

Z początku nie zwracali na niego uwagi, bo oczywiście pomyśleli, że jest pijany. W końcu jednak ktoś mu opowiedział, co zaszło.

Układali właśnie pierwszą kalenicę na samym szczycie budynku, kiedy główna podpora pękła i wyrzuciła kalenicę w powietrze.

— Spadła płasko, jakby sam pan Bóg własną stopą tupnął o ziemię. A tam stał mały Al Junior, chłopak Ala Millera. Dokładnie pod belką. Myśleliśmy, że już jest trupem. Mały stał nieruchomo, kalenica trzasnęła o podłogę… na pewno słyszałeś, dlatego wydawało ci się, że to wystrzał… I nie uwierzysz: kalenica rozpadła się na dwie części dokładnie nad Alvinem, pękła na połowy i wylądowała po jednej jego stronie i po drugiej, nawet włosa na głowie mu nie dotknęła.

— Coś dziwnego tkwi w tym chłopaku — wtrącił któryś z mężczyzn.

— Ma anioła stróża i tyle — stwierdził inny.

Alvin Junior. Chłopiec, którego Lolla-Wossiky nie widział otwartym okiem.

Kiedy Lolla-Wossiky dotarł do kościoła, nie było tam nikogo. Zniknęła kalenica, wszystko wymieciono, nie pozostał żaden ślad wypadku. Ale Lolla-Wossiky nie patrzył zdrowym okiem.

Wyczuł coś prawie od razu, gdy tylko zobaczył kościół. To wir, niezbyt szybki na brzegach, ale im bliżej środka, tym mocniejszy. Wir światła… Im bardziej się do niego zbliżał, tym słabszy był czarny szum. Aż stanął na podłodze kościoła, w tym samym miejscu — wiedział o tym — gdzie poprzednio stał chłopiec. Skąd wiedział? Czarny szum przycichł. Nie zniknął, ból nie został uleczony, ale Lolla-Wossiky znowu czuł zieleń krainy. Nie tak jak kiedyś, ale wyczuwał życie pod podłogą, wiewiórkę na pobliskiej łące… wszystko to, czego nie czuł pijany ani trzeźwy przez wszystkie lata, od chwili gdy strzelba zbudziła w jego głowie czarny szum.

Lolla-Wossiky obracał się wkoło, ale widział tylko ściany kościoła. Dopóki nie zamknął oka. Wtedy zobaczył wir, tak, wirujące białe światło i ustępujący czarny szum. Dotarł do końca swego snu, widział z zamkniętym okiem, widział wyraźnie. Przed nim leżała lśniąca ścieżka, droga jasna niczym niebo w południe, oślepiająca jak śnieg na łące w czysty dzień. Nie otwierając oka wiedział, dokąd prowadzi ta ścieżka. Na szczyt wzgórza, potem w dół, dalej na wyższe wzgórze, do domu w pobliżu strumienia… Do domu, gdzie mieszkał biały chłopiec, którego Lolla-Wossiky mógł zobaczyć jedynie zamykając oko.

Teraz, kiedy czarny szum ustąpił trochę, powrócił cichy krok. Lolla-Wossiky chodził wokół domu, krąg za kręgiem. Nikt go nie słyszał. Wewnątrz śmiechy, wołania, krzyki. Szczęśliwe dzieci — kto się lubi, ten się czubi. Surowe głosy rodziców. Gdyby nie język, mogłaby to być jego wioska. Jego bracia i siostry w szczęśliwych czasach, zanim Biały Morderca Harrison odebrał życie ojcu.

Biały ojciec, Alvin Miller, wyszedł do wygódki. Wkrótce potem zjawił się chłopiec; biegł, jakby się bał. Krzyknął coś pod drzwiami. Otwierając oko, Lolla-Wossiky widział tylko, że ktoś tam stoi i woła. Kiedy je zamykał, wyraźnie widział promiennego chłopca, słyszał jego głos niby śpiew ptaka zza rzeki, czystą muzykę, chociaż słowa były głupie, nierozsądne, jak to u dziecka.

— Jeśli zaraz nie wyjdziesz, zrobię to pod samymi drzwiami i wdepniesz w to, kiedy w końcu wyleziesz.

Cisza. Chłopiec zatroskał się, uderzył pięścią w czubek głowy, jakby chciał powiedzieć „Dureń! Dureń! Dureń!” Coś odmieniło wyraz jego twarzy. Lolla-Wossiky otworzył oko i zobaczył, że ojciec wyszedł i coś mówi.

Zawstydzony chłopiec odpowiedział. Ojciec poprawił go. Lolla-Wossiky zamknął oko.

— Tak, tatusiu — powiedział chłopiec.

I znowu ojciec musiał coś powiedzieć, ale z zamkniętym okiem Lolla-Wossiky go nie słyszał.

— Przepraszam, tato.

Potem ojciec musiał odejść, gdyż mały Alvin wszedł do środka. Mruknął tak cicho, żeby nikt nie usłyszał. Ale Lolla-Wossiky słyszał.

— Wszystko byłoby w porządku, gdybyś postawił drugą wygódkę.

Lolla-Wossiky roześmiał się. Głupi chłopak, głupi ojciec… jak wszyscy chłopcy i ojcowie.

Jestem tutaj, powiedział bezgłośnie. Podążyłem jasną ścieżką. Przybyłem w to miejsce. Zobaczyłem głupią rodzinę Białych. A teraz gdzie jest moja bestia snów?

I znowu zobaczył, jak wzbiera białe światło… wewnątrz domu, podążając schodami za chłopcem. Ponieważ dla Lolli-Wossiky nie istniały ściany. Widział, że chłopiec idzie ostrożnie, jakby spodziewał się przeciwnika, jakiegoś ataku. Kiedy dotarł do sypialni, wskoczył do środka i szybko zamknął za sobą drzwi. Lolla-Wossiky widział go tak dokładnie, że zdawało mu się, iż słyszy jego myśli. A potem, ponieważ myślał o tym i ponieważ był już tak blisko końca swego snu, rzeczywiście usłyszał myśli chłopca, a przynajmniej odebrał jego uczucia. To sióstr bał się Alvin. Niemądra sprzeczka, rozpoczęta przekomarzaniem, teraz stała się groźna. I Alvin lękał się zemsty.

Nadeszła, kiedy się rozebrał i wciągnął przez głowę nocną koszulę. Ukłucia! Insekty, pomyślał chłopiec. Pająki, skorpiony, małe węże! Zrzucił koszulę, klepał się po całym ciele, krzyczał z bólu, zaskoczenia, ze strachu.

Ale Lolla-Wossiky dostatecznie wyczuwał krainę, by wiedzieć, że nie ma tam żadnych insektów. Ani na skórze, ani w koszuli. Chociaż żyło tam wiele drobnych istot. Nikłe życie, małe zwierzęta. Karaluchy, setki karaluchów zasiedlających ściany i podłogi.

Ale nie wszystkie ściany i podłogi. Tylko w pokoju Alvina Juniora. Wszystkie zebrały się w jego sypialni.

Czy to wrogość? Karaluchy są za małe na nienawiść. Te stworzonka znają tylko trzy uczucia: strach, głód i trzeci zmysł, zmysł krainy. Ufność w to, jak rzeczy powinny się układać. Czy chłopiec je karmił? Nie, przychodziły po coś innego. Lolla-Wossiky z trudem uwierzył, ale wyczuł to w karaluchach i nie mógł wątpić. Chłopiec jakoś je przywołał. Miał zmysł krainy, przynajmniej tyle, by przywołać małe zwierzątka.

Przywołać po co? Komu zależy na karaluchach? Ale to przecież tylko chłopiec. To, co robi, nie musi być rozsądne. Wystarczy odkrycie, że małe istotki przybiegają, kiedy je zawoła. Czerwoni chłopcy uczyli się tego, ale zawsze u boku ojca lub brata, zawsze na pierwszym polowaniu. Uklęknij i przemów cicho do życia, które chcesz odebrać. Zapytaj, czy to dobry czas i czy zechce umrzeć, by dać ci siłę. Czy przyszła pora, by umrzeć? — pytają czerwoni chłopcy. A jeśli życie się zgadza, przybywa.

Tak właśnie postępuje ten biały chłopiec. Tyle że to nie jest takie proste. Nie przywoływał karaluchów, by zginęły dla jego potrzeb, ponieważ niczego nie potrzebował. Ochraniał je. To było jak traktat. Karaluchy nie mogły wchodzić w pewne miejsca: do łóżka Alvina, do kołyski jego młodszego brata Calvina, do ubrań Alvina złożonych na stołku. Alvin za to nigdy ich nie zabijał. W jego pokoju nic im nie groziło. Był jak sanktuarium, jak rezerwat. To bardzo niemądre, kiedy dziecko bawi się rzeczami, których nie rozumie.

Ale najbardziej niezwykłe było to, że biały chłopiec robił coś, czego nie potrafili nawet Czerwoni. Czy kiedykolwiek czerwony człowiek powiedział do niedźwiedzia: chodź i zamieszkaj ze mną, a ja będę cię ochraniał? Czy kiedykolwiek niedźwiedź w to uwierzył? Nic dziwnego, że światło otaczało tego chłopca. To nie był marny talent białego człowieka Hoocha, ani nawet potężne żywe heksy Eleanor. Nie była to zdolność czerwonego człowieka dostosowania się do wzorców krainy. Nie, Alvin do niczego się nie dostosowywał. Kraina dopasowywała się do niego. Kiedy chciał, by karaluchy żyły w pewien sposób, by zawarły układ, kraina podporządkowała się jego życzeniu. W tym skromnym miejscu, z tymi drobnymi stworzonkami, Alvin Junior rozkazywał, a kraina słuchała.

Czy chłopiec rozumiał, jakie to cudowne?

Nie, nie miał pojęcia. Skąd mógłby wiedzieć? Kto z Białych potrafiłby to zrozumieć?

A teraz, ponieważ nie rozumiał, Alvin Junior niszczył swe delikatne dzieło. Kąsające insekty okazały się metalowymi szpilkami, które siostry powtykały w nocną koszulę. Słyszał teraz, jak śmieją się z niego za ścianą. A że przedtem był bardzo przestraszony, teraz bardzo się rozgniewał. Pokaż im, zemścij się na nich; Lolla-Wossiky wyczuwał jego dziecięcą złość. On zrobił tylko drobiazg, żeby się z nimi podrażnić, a one odpłaciły przerażając go, kłując w setkach miejsc i przelewając krew. Pokaż im, przestrasz tak, że popamiętają…

Alvin Junior siadł na brzegu łóżka i rozzłoszczony wyjmował szpilki z koszuli, zbierając je starannie… Biali tak zawsze uważają na swoje bezużyteczne metalowe przyrządy, nawet tak małe jak szpilka. A kiedy tak siedział, zauważył karaluchy biegające po ścianach, wychodzące i powracające do szczelin w podłodze. I wtedy wymyślił zemstę.

Lolla-Wossiky wyczuł, jak Alvin w myślach formuje plan. Ukląkł na podłodze i cicho wyjaśnił go karaluchom. Był tylko dzieckiem, białym chłopcem, którego nie miał kto uczyć. Dlatego sądził, że musi mówić na głos, że insekty rozumieją jakoś jego mowę. Ale nie, taki był porządek rzeczy, sposób przedstawienia świata w jego umyśle.

I w swoim umyśle okłamał je. Głód, powiedział. A w sąsiednim pokoju jedzenie. Pokazał im jedzenie, jeśli przejdą pod ścianą do sypialni sióstr, wpełzną na łóżka, na ciała. Jedzenie, jeśli się pospieszą, jedzenie dla wszystkich. To było kłamstwo i Lolla-Wossiky chciał do niego krzyknąć, żeby tego nie robił.

Kiedy Czerwony uklęknie i przywoła ofiarę, której nie potrzebuje, ofiara będzie wiedzieć, że to kłamstwo. Wtedy nie przyjdzie. Samo kłamstwo odetnie Czerwonego od krainy, na pewien czas zmusi do samotnej wędrówki. Ale ten biały chłopiec potrafił kłamać z taką mocą, że maleńkie umysły karaluchów uwierzyły. Pobiegły — setka, tysiąc — pod ścianami do sąsiedniego pokoju.

Alvin Junior usłyszał coś. Był zachwycony. Ale Lolla-Wossiky rozgniewał się. Otworzył oko, żeby nie patrzeć na uciechę Alvina. Słyszał teraz wrzaski sióstr, kiedy wpełzały na nie karaluchy. A potem rodziców i braci wbiegających do pokoju. I tupanie, gniecenie, mord karaluchów. Lolla-Wossiky zamknął oko i poczuł śmierci — każda z nich jak ukłucie. Już tak długo czarny szum skrywał wszystkie śmierci za straszliwym wspomnieniem zabójstwa, że Lolla-Wossiky zapomniał, jakie wrażenie budzi taki ból.

Jak śmierć pszczół.

Karaluchy, bezużyteczne stworzenia żywiące się odpadkami, wydające nieczyste, szeleszczące dźwięki w swoich gniazdach, wstrętne, kiedy pełzają po skórze… ale to cześć krainy, element życia, fragment zielonej ciszy, a ich śmierć była złym szumem, ich zagłada niepotrzebna, ponieważ jej źródłem było kłamstwo.

Dlatego tu przyszedłem, uświadomił sobie Lolla-Wossiky. Kraina doprowadziła mnie tutaj, wiedząc, że chłopiec ma taką moc i że nikt nie umie go nauczyć, jak jej używać, nikt nie powie, żeby zaczekał, aż wyczuje potrzebę krainy, zanim ją zmieni. Nikt nie pokaże, jak być Czerwonym zamiast Białym.

Nie przyszedłem tu do mojej bestii snów, ale żeby zostać bestią snów tego chłopca.

Hałas ucichł. Siostry, bracia i rodzice wrócili do łóżek. Lolla-Wossiky wcisnął końce palców w szczeliny między belkami i wspiął się ostrożnie. Zamykał oko, aby kraina go prowadziła; nie ufał sobie. Okiennice w sypialni chłopca były otwarte. Lolla-Wossiky wsunął łokcie na parapet i tak zwisając, zajrzał do środka.

Najpierw otwartym okiem. Zobaczył łóżko, stołek z równo złożonym ubraniem, u stóp łóżka kołyskę. Okno znajdowało się pomiędzy kołyską i łóżkiem. W łóżku kształt rozmiaru chłopca, nierozpoznawalny.

Lolla-Wossiky znów zamknął oko. W łóżku leżał Alvin. Jak gorączkę odczuwał Lolla-Wossiky żar strachu chłopca. Tak się bał, że go złapią, tak cieszył zwycięstwem… Teraz leżał drżący, starał się oddychać spokojnie, próbował stłumić śmiech.

Otworzywszy oko, Lolla-Wossiky wspiął się na parapet i zeskoczył na podłogę. Spodziewał się, że Alvin zauważy go i krzyknie, ale sylwetka chłopca na łóżku nie drgnęła nawet; nie zabrzmiał żaden dźwięk.

Chłopiec nie widział Lolli-Wossiky, kiedy ten miał otwarte oko — tak samo jak Lolla-Wossiky nie widział chłopca. To przecież koniec snu, a Lolla-Wossiky był bestią snu chłopca. Miał obowiązek dostarczyć mu wizji, nie być widzianym jako on sam, whisky-Czerwony z wybitym okiem.

Jaką wizję mu pokażę?

Lolla-Wossiky sięgnął pod spodnie białego człowieka, gdzie wciąż nosił swoją przepaskę. Wyjął z pochwy nóż. Wzniósł obie ręce, jedną z nożem. A potem zamknął oko.

Chłopiec nadal go nie widział — powieki miał spuszczone. Lolla-Wossiky zebrał więc białe światło, które wyczuwał wokół. Ściągnął je do siebie, aż poczuł, że jaśnieje coraz bardziej. Lśnienie wydobywało się przez skórę, dlatego rozerwał na piersi koszulę białego człowieka. Potem znów podniósł ręce. Teraz, nawet przez spuszczone powieki, chłopiec widział blask.

Otworzył oczy.

Lolla-Wossiky wyczuł grozę, jaką wzbudziła w chłopcu postać, w którą się zmienił: lśniący, jaśniejący Czerwony z ostrym nożem w dłoni. Ale nie strachu pragnął Lolla-Wossiky. Nikt nie powinien się lękać swojej bestii snów. Dlatego pchnął światło do chłopca, objął go blaskiem, a ze światłem przesłał spokój, spokój… Nie bój się.

Chłopcu ulżyło trochę, ale nadal wiercił się w łóżku, aż usiadł oparty o ścianę.

Nadszedł czas, by go obudzić ze snu trwającego całe życie. Skąd Lolla-Wossiky wiedział, co powinien zrobić? Żaden człowiek, biały czy czerwony, nie był nigdy bestią snów innego człowieka. A jednak, nie myśląc, wiedział, co chłopiec powinien zobaczyć i poczuć. Lolla-Wossiky wierzył, że ma prawo uczynić wszystko, co przyjdzie mu do głowy. I to właśnie czynił.

Mocniej chwycił lśniący nóż, przycisnął ostrze do lewej dłoni… i ciął. Ostro, mocno, głęboko, aż krew trysnęła z rany, popłynęła wzdłuż przedramienia i ściekła do rękawa. Po chwili zaczęła spływać na podłogę.

Ból nadszedł po chwili, nagle. Lolla-Wossiky wiedział, jak przyjąć ból, zmienić go w obraz i przesłać do myśli chłopca. Obraz sypialni jego sióstr — taki, jaki widzi małe, słabe stworzenie.

Wbiega głodne, głodne, szuka jedzenia pewne, że znajdzie je tutaj, na miękkim ciele, tak obiecano, wspiąć się na ciało i znaleźć jedzenie. Ale wielkie dłonie gniotą i strącają… Małe stworzonko spada na podłogę. Deski drżą od kroków olbrzymów, niespodziewany cień, ból śmierci.

I znowu, i znowu, i znowu… każde z osobna drobne życie, ufne i zdradzone, zmiażdżone, wstrząśnięte.

Wiele przeżyło, ale cofnęły się, rozbiegły, uciekły. Pokój sióstr to pokój śmierci, tak, muszą stąd uciekać. Ale lepiej tu zostać i umrzeć, niż pobiec do tamtego pokoju, pokoju kłamstw. Nie słownych, gdyż w życiu małego stworzonka słowa nie istnieją, nie ma myśli, które można by nazwać myślami. Ale strach przed śmiercią nie był tak silny jak inny rodzaj strachu: strachu przed światem, który oszalał, miejscem gdzie wszystko może się zdarzyć, niczemu nie można zaufać, nie ma nic pewnego. To straszne miejsce.

Lolla-Wossiky przerwał wizję. Chłopiec zasłaniał dłońmi oczy i szlochał rozpaczliwie. Lolla-Wossiky nie widział nikogo, kogo by tak dręczyły wyrzuty sumienia. Wizja, którą zesłał małemu, była potężniejsza niż jakikolwiek sen, który człowiek mógł sam sobie wyobrazić. Jestem straszną bestią snów, pomyślał Lolla-Wossiky. Będzie żałował, że go obudziłem.

Zalękniony własną siłą Lolla-Wossiky otworzył oko.

Chłopiec zniknął natychmiast i Lolla-Wossiky wiedział, że dla niego on zniknął także. Co teraz? Zastanowił się. Czy jestem tu, aby doprowadzić tego chłopca do obłędu? Dać mu coś tak strasznego jak czarny szum we mnie?

Po drganiach łóżka, po ruchach pościeli poznawał, że chłopiec wciąż płacze. Lolla-Wossiky zamknął oko i znowu posłał mu światło. Spokój, spokój.

Szloch zmienił się w ciche łkanie. Chłopiec spojrzał na Lollę-Wossiky, wciąż płonącego oślepiającym blaskiem.

Lolla-Wossiky nie wiedział, co robić. Jeszcze milczał w niepewności, gdy Alvin zaczął mówić, obiecywać…

— Przepraszam. Nigdy już tego nie zrobię. Nigdy…

Mamrotał nieskładnie. Lolla-Wossiky przesłał mu więcej światła, żeby mógł widzieć wyraźniej. Dla chłopca było to jak pytanie: Czego już nigdy nie zrobisz?

Alvin nie potrafił odpowiedzieć. Nie wiedział. Co właściwie zrobił? Czy to wszystko dlatego, że posłał karaluchy na śmierć?

Spojrzał na Jaśniejącego Człowieka i zobaczył wizję Czerwonego: klęczał przed jeleniem, wołając go, by podszedł i zginął. Zwierz zbliżył się drżący i przestraszony; Czerwony wypuścił strzałę, która utkwiła mu w boku. Pod jeleniem ugięły się nogi. Upadł. To nie śmierć ani zabijanie były grzechem Alvina, ponieważ śmierć i zabijanie są częścią życia.

Czy chodzi o moc, którą posiada? Talent sprawiania, że wszystko działo się tak, jak tego zapragnął, rzeczy pękały w odpowiednich miejscach albo pasowały do siebie tak dokładnie, że łączyły się już na zawsze, choć się ich nie zbijało ani nie kleiło? Dar układania rzeczy we właściwym porządku? Czy o to chodzi?

Znów popatrzył na Jaśniejącego Człowieka. Teraz zobaczył siebie, jak ściska w dłoniach kamień, a kamień pod jego palcami topnieje niby masło i przybiera dokładnie taki kształt, jakiego Al zapragnął. Gładki i pełny, idealna kula… wyrywa się ze zbocza góry i toczy w dół; rośnie i rośnie, aż staje się całym światem, uformowanym przez jego ręce, z drzewami i trawą wyrastającymi na powierzchni, ze zwierzętami biegającymi, skaczącymi, fruwającymi i ryjącymi pod i nad kamienną kulą, którą stworzył. Nie, jego moc nie jest straszna. Jest wspaniała — pod warunkiem, że użyje jej właściwie.

Ale jeśli nie chodzi o śmierć i nie chodzi o jego moc, to co właściwie zrobił źle?

Tym razem Jaśniejący Człowiek niczego mu nie pokazał. Tym razem odpowiedź nie nadeszła w formie wizji. Alvin odczytał ją we własnym umyśle. Czuł się tak, jakby nie mógł zrozumieć, był zbyt głupi, by zrozumieć, a potem nagle wiedział.

To dlatego, że zrobił to dla siebie. Karaluchy wierzyły, że to dla nich, ale naprawdę dla siebie. Zranił karaluchy, przestraszył siostry, kazał wszystkim cierpieć i dlaczego? Dlatego, że Alvin Miller Junior był zły i chciał się zemścić.

Spojrzał na Jaśniejącego Człowieka i zobaczył, że płomień strzela z jedynego oka i trafia go prosto w serce.

— Nigdy nie użyję tego dla siebie — wymruczał Alvin Junior. A kiedy wyrzekł te słowa, miał wrażenie, że serce stanęło mu w ogniu: tak gorąco płonęło w piersi.

A Jaśniejący Człowiek znowu zniknął.

Lolla-Wossiky stał zdyszany. W głowie mu się kręciło. Był słaby, wyczerpany. Nie miał pojęcia, o czym myśli chłopiec. Wiedział tylko, jakie wizje mu pokazać… a na końcu już żadnej, tylko stać w miejscu, tyle tylko powinien robić, stać tam i stać, póki nagle nie wyśle chłopcu mocnego pulsu ognia, który rozpali mu serce.

I co teraz? Dwa razy już zamknął oko i pojawił się przed chłopcem. Czy to koniec? Wiedział, że nie.

Po raz trzeci Lolla-Wossiky zamknął oko. Widział teraz, że chłopiec jaśnieje mocniej od niego, że blask przepłynął z niego do dziecka. I wtedy zrozumiał: był bestią snów Alvina, ale i Alvin był jego bestią snów. Nadszedł czas, by obudził go ze snu życia.

Przeszedł trzy kroki i uklęknął obok łóżka, przysuwając twarz blisko drobnej, przestraszonej twarzyczki chłopca, która lśniła teraz tak jasno, że Lolla-Wossiky z trudem poznawał, że to dziecko, nie mężczyzna na niego patrzy. Czego chcę od niego? Po co tu przyszedłem? Co może mi dać to potężne dziecko?

— Wszystkie rzeczy uczyń całością — wyszeptał Lolla-Wossiky. Przemówił nie po angielsku, ale w języku Shaw-Nee.

Czy Alvin zrozumiał? Uniósł małą dłoń i dotknął policzka Lolli-Wossiky tuż pod wybitym okiem. Przesuwał palec w górę, aż dotarł do obwisłej powieki.

Coś trzasnęło nagle i strzeliła iskra. Chłopiec syknął cicho i cofnął rękę. Lolla-Wossiky nie widział go, gdyż chłopiec nagle stał się niewidoczny. Ale Lolla-Wossiky nie dbał o to, co widzi, gdyż najbardziej niezwykłe ze wszystkiego było to, co czuł.

Cisza. Zielona cisza. Czarny szum zniknął całkowicie i bez śladu. Powróciło wyczucie krainy, stara rana została uleczona.

Lolla-Wossiky z trudem chwytał oddech. Kraina powróciła do niego, była w nim tak jak dawniej. Minęło tyle lat… Zapomniał, jakie to uczucie: widzieć na wszystkie strony, słyszeć oddech każdego zwierzęcia, wąchać zapach każdej rośliny. Człowiek, co konał z pragnienia, gdy nagle poczuje lejącą się w gardło tak szybko zimną wodę, nie nadąża jej przełykać, nie może oddychać. To jest to, za czym tęsknił, ale za silne, nie zdoła tego w sobie zawrzeć, nie wytrzyma…

— Nie udało się — szepnął chłopiec. — Przepraszam.

Lolla-Wossiky otworzył zdrowe oko i po raz pierwszy zobaczył malca jak zwykłego człowieka. Alvin wpatrywał się w jego martwą powiekę. Lolla-Wossiky nie pojmował dlaczego; sięgnął ręką, dotknął jej — nadal zwisała bezwładnie nad pustym oczodołem. I wtedy zrozumiał. Chłopiec myślał, że tę ranę ma wyleczyć. Nie, nie bądź rozczarowany, dziecko, uleczyłeś prawdziwe kalectwo. Czym jest dla mnie ta drobna rana? Nie straciłem wzroku — to poczucie krainy odeszło, a ty mi je oddałeś.

Chciał wykrzyczeć to chłopcu, wykrzyczeć i zaśpiewać z radości. Ale uczucie było zbyt silne. Słowa nie docierały do ust. Nie mógł nawet przesłać mu wizji, gdyż obaj już się przebudzili. Sen dobiegł końca. Byli dla siebie nawzajem bestiami snów.

Lolla-Wossiky chwycił Alvina za ramiona, przyciągnął do siebie i ucałował w czoło, mocno, jak ojciec syna, jak brat brata, jak przyjaciel prawdziwego przyjaciela na dzień przed śmiercią. Potem podbiegł do okna, przeskoczył parapet i wylądował miękko. Ziemia poddała się jego stopom, jak poddawała się stopom innych Czerwonych, a czego nie czyniła dla niego od lat. Trawa wznosiła się tam, gdzie stąpnął, krzewy rozsuwały się przed nim, liście miękły i gięły się, gdy biegł między drzewami. Dopiero teraz zawołał, krzyknął, zaśpiewał nie dbając o to, kto go usłyszy. Zwierzęta nie uciekały przed nim jak dawniej; podchodziły, by słuchać jego pieśni; ptaki budziły się, by śpiewać wraz z nim; sarna wyskoczyła z lasu i biegła z nim po łąkach, a on opierał rękę na jej boku.

Biegł, aż nie mógł złapać tchu, a przez cały czas nie spotkał żadnego nieprzyjaciela, nie poczuł bólu; znów był całością. Stanął na brzegu Wobbish, naprzeciw ujścia Chybotliwego Kanoe, zasapany, roześmiany, zdyszany.

Dopiero teraz zauważył, że krew wciąż cieknie mu z dłoni, którą skaleczył, by przekazać ból białemu chłopcu. Spodnie i koszula zesztywniały od krwi. Ubranie białego człowieka! Nigdy nie było mu potrzebne. Zerwał je z siebie i cisnął do wody.

I stało się coś dziwnego: ubranie tkwiło w miejscu. Leżało na powierzchni wody, nie tonąc, nie przesuwając się z prądem w lewo.

Jak to możliwe? Czyżby nadal trwał sen? Czyżby nie przebudził się do końca?

Lolla-Wossiky zamknął oko.

Natychmiast zobaczył coś tak potwornego, że krzyknął ze strachu. Gdy tylko zamknął oko, spostrzegł znowu czarny szum, szeroką wstęgę szumu twardego i nieruchomego. To była rzeka… zbudowana ze śmierci.

Otworzył oko i znowu widział wodę. Ale ubranie nadal tkwiło na miejscu.

Zamknął oko. Na czarnej powierzchni wokół ubrania błyszczało światło. Rozlewało się, lśniło, oślepiało. To jarzyła się jego własna krew.

Teraz spostrzegł, że czarny szum nie był czymś. Był niczym, pustką. Miejscem, gdzie kończyła się kraina i zaczynała nicość. Krańcem świata. Ale miejsce, gdzie skrzyła się jego krew, było niby most nad otchłanią. Nie otwierając oka, Lolla-Wossiky przyklęknął, wyciągnął zranioną krwawiącą dłoń i dotknął wody.

Była twarda. Ciepła i twarda. Rozsmarował krew po powierzchni, aż utworzyła platformę. Wczołgał się na nią. Gładka i twarda jak lód, tyle że ciepła, przyjazna.

Otworzył oko. Znów zobaczył wodę, ale pod nim przypominała kamień. Tam, gdzie dotknęła jej krew, stała się sztywna i równa.

Podczołgał się do ubrania i przesuwał je przed sobą. Popełzł tak na sam środek rzeki i dalej, wznosząc po drodze wąski, jasny most krwi, sięgający drugiego brzegu.

To, co robił, było niemożliwe. Chłopiec nie tylko go uleczył. Dokonał czegoś więcej: odmienił porządek rzeczy. To przerażające i cudowne. Lolla-Wossiky spojrzał między dłońmi na wodę. Zobaczył własne jednookie odbicie. Wtedy zamknął oko i pojawiła się całkiem nowa wizja.

Lolla-Wossiky zobaczył siebie, jak stoi na polanie i przemawia do stu czerwonych ludzi, do tysiąca ze wszystkich plemion, pięciu tysięcy, dziesięciu tysięcy Czerwonych silnych i zupełnych, wolnych od whisky białego człowieka, od nienawiści Białych. W tej wizji nazywali go Prorokiem, ale on upierał się, że wcale nim nie jest. Był tylko bramą, otwartą bramą. Przejdźcie, mówił, i bądźcie silni, jeden lud, jedna kraina.

Brama. Tenska-Tawa.

W tej wizji pojawiła się twarz matki i to ona wymówiła te słowa. Tenska-Tawa! Takie jest teraz twoje imię, gdyż śpiący się przebudził.

I więcej, o wiele więcej zobaczył tej nocy, wpatrując się w skamieniałą wodę Wobbish. Zobaczył tak wiele, że nigdy nie zdołał wszystkiego opowiedzieć. W czasie godziny na wodzie obejrzał całą historię krainy, życie każdego mężczyzny i każdej kobiety, Białych, Czerwonych i Czarnych, którzy postawili na niej stopę. Widział początek i koniec. Wielkie wojny i drobne okrucieństwa, wszystkie mordy i wszystkie przewinienia… Ale też wszelkie dobro i piękno.

A nade wszystko zobaczył wizję Kryształowego Miasta. Miasta zbudowanego z wody twardej i czystej jak szkło, wody, co nigdy się nie rozpłynie, z której wznosi się wieże tak wysokie, że mogłyby rzucać cienie długie na siedem mil. Ale że były tak czyste i przejrzyste, nie rzucały cienia wcale, a słoneczne promienie bez przeszkód przenikały każdy ich cal, jard i milę. Gdziekolwiek stanęli mężczyzna czy kobieta, mogli spojrzeć w głąb kryształu i zobaczyć wszystkie wizje, które oglądał teraz Lolla-Wossiky. Absolutne zrozumienie — oto, co otrzymali. Spojrzenie oczami czystego słonecznego blasku i przemawianie głosem błyskawicy.

Lolla-Wossiky, który od teraz nazywany będzie Tenska-Tawa, nie wiedział, czy zbuduje Kryształowe Miasto, czy w nim zamieszka, czy w ogóle zobaczy je przed śmiercią. Wystarczy, jeśli dokona tego, co jako pierwsze oglądał w skamieniałej wodzie Wobbish. Patrzył i patrzył, aż wreszcie jego umysł nie widział już niczego. Potem przeczołgał się na drugi brzeg, wyszedł na ziemię i szedł przed siebie, aż dotarł na łąkę, którą zobaczył w wizji.

To tutaj zwoła razem wszystkich Czerwonych, nauczy tego, co zobaczył w wizji, i pomoże im zostać nie najsilniejszymi, ale silnymi; nie największymi, ale wielkimi; nie najwolniejszymi, ale wolnymi.

Pewna beczułka w rozwidleniu konarów pewnego drzewa. Przez całe lato była ukryta przed wzrokiem patrzącego z dołu.

Jednak nadal znajdował ją deszcz i upał letnich dni, insekty i zęby szukających soli wiewiórek. Na przemian wilgotna i sucha, rozgrzana i chłodna… w takich warunkach żadna beczułka nie przetrwa wiecznie. Pękła — odrobinę, ale wystarczająco; płyn ze środka sączył się kropla za kroplą i po kilku godzinach beczułka była pusta.

Nie miało to znaczenia. Nikt jej nie szukał. Nikt za nią nie zatęsknił. Nikt nie płakał, kiedy zimą rozsadził ją lód, a klepki posypały się z drzewa w śnieg.

Загрузка...