To były wspaniałe chwile dla Frederica, hrabiego de Maurepas. I chociaż piekłem było życie w Detroit, z dala od wszystkich rozkoszy Paryża, podniecało go, że chociaż raz stał się częścią czegoś wielkiego. Zbliżała się wojna, fort wrzał, pogańscy Czerwoni ściągali z najdalszych zakątków dziczy, a wkrótce Francuzi pod jego, de Maurepasa, dowództwem zniszczą tych obszarpańców, których stary Kasztan prowadził od Maw-Mee na północ. Wierzba? Nie, Hickory, czy jak go tam nazywają.
Oczywiście, trochę go to niepokoiło. Frederic nigdy nie był człowiekiem czynu, a teraz działo się wokół tak wiele, że z trudem obejmował to wszystko myślą. Martwił się czasem, że Napoleon pozwala dzikusom walczyć zza drzew. Z pewnością Europejczycy, a nawet barbarzyńscy Amerykanie, powinni być dostatecznie dobrze wychowani, by nie pozwalać Czerwonym wykorzystywać nieuczciwej przewagi płynącej z umiejętności chowania się w lesie. Ale mniejsza z tym. Napoleon był pewien, że wszystko się uda. Zresztą, dlaczego nie? Sprawy rozwijały się dokładnie tak, jak Napoleon przewidywał. Nawet gubernator La Fayette, zdrajca, degenerat i Feuillant, pełen był entuzjazmu.
Przysłał nawet statkiem kolejnych żołnierzy. Dziesięć minut temu Frederic widział, jak zawijają do portu.
— Panie — odezwał się Jak-mu-tam, lokaj, który dziś wieczorem pilnował drzwi. Anonsował kogoś… coś podobnego!
— Kto? — Kto przychodzi w takiej nieprzyzwoitej godzinie?
— Posłaniec od gubernatora.
— Wpuść — rzucił Frederic.
Miał zbyt dobry nastrój, by kazać przybyszowi czekać. W końcu to wieczór. Nie musi udawać, że jest zapracowany. Przecież minęła czwarta.
Wszedł jakiś człowiek w eleganckim mundurze. Oficer… major. Frederic powinien chyba pamiętać jego nazwisko, ale przecież on był nikim. Nie miał nawet utytułowanego kuzyna. Dlatego Frederic nie wstał na powitanie. Czekał.
Major trzymał w ręku dwa listy. Jeden położył na biurku.
— Ten drugi też jest dla mnie?
— Tak, sir. Ale gubernator polecił mi najpierw wręczyć panu pierwszy, zaczekać, aż pan przeczyta w mojej obecności, i wtedy dopiero zdecydować, czy oddać drugi.
— Instrukcje gubernatora… Każe mi czekać na moją pocztę, dopóki nie przeczytam pierwszego listu?
— Drugi list nie jest adresowany do pana, panie hrabio — odparł major. — A zatem nie jest to pańska poczta. Sądzę jednak, że chętnie się pan z nim zapozna.
— A jeśli jestem zmęczony pracą i postanowię przeczytać ten list rano?
— Na taki przypadek otrzymałem jeszcze trzeci list. Odczytam go pańskim żołnierzom, jeśli w ciągu pięciu minut nie zapozna się pan z pierwszym. Trzeci list odbiera panu stanowisko i z woli gubernatora mianuje mnie komendantem Fortu Detroit.
— To bezczelność! Zuchwałość! Zwracać się do mnie w ten sposób!
— Powtarzam tylko słowa gubernatora, panie hrabio. Proszę, abyś przeczytał ten list. Nic cię to przecież nie kosztuje, podczas gdy odmowa może przynieść straszne skutki.
Niesłychane! Co sobie myśli ten gubernator? To prawda, jest markizem. Ale w rzeczywistości La Fayette dalszy jest królewskich łask niż…
— Pięć minut, panie.
Wrząc ze złości, Frederic otworzył list. Przesyłka była ciężka, a kiedy ją rozwinął, na blat wypadł ze stukiem metalowy amulet na łańcuszku.
— Co to jest?
— List, panie.
Frederic przeczytał szybko.
— Amulet! Świątobliwy mąż! Co mam z tym zrobić? Czyżby La Fayette zrobił się zabobonny?
Ale mimo tych krzyków, Frederic od razu wiedział, że włoży amulet na szyję. Ochrona przed Szatanem! Słyszał o takich amuletach, wręcz bezcennych, gdyż każdego z nich dotknęła osobiście Matka Boża. To Ona dała im moc. Czyżby to jeden z nich? Chwycił łańcuszek i wsunął przez głowę.
— Do środka — rzucił major.
Frederic spojrzał na niego zdziwiony, ale natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Wsunął amulet pod koszulę. Teraz był niewidoczny.
— Już — rzekł. — Noszę go.
— Doskonale, panie hrabio — pochwalił major. Podał drugi list.
Był otwarty, choć wcześniej zalakowany. Frederic ze zdumieniem rozpoznał wielką pieczęć Jego Królewskiej Mości. List zaadresowano do markiza de La Fayette'a, a zawierał rozkaz aresztowania Napoleona Bonapartego, przewiezienia go w łańcuchach do Paryża i postawienia przed sądem za zdradę, podburzanie do buntu, nielojalność i zaniedbanie obowiązków.
— Czy myślisz, że wzruszą mnie twoje prośby? — zapytał de Maurepas.
— Miałem nadzieję, że przekona cię słuszność moich argumentów — odparł Napoleon. — Jutro rozegra się bitwa. Ta-Kumsaw przyjmuje rozkazy tylko ode mnie; tylko ja w pełni rozumiem, czego ma w tym starciu dokonać francuska armia.
— Tylko ty? Skąd ta nagła próżność, skąd przekonanie, że ty jedynie zdolny jesteś dowodzić, ty jedynie rozumiesz?
— Ależ oczywiście, że ty rozumiesz, panie de Maurepas. Ale twoim zadaniem jest spojrzeć z szerszej perspektywy, podczas gdy ja…
— Nie trać czasu. Nie dam się dłużej oszukiwać. Twoje czary, twój szatański wpływ, wszystko to spływa po mnie jak bąble powietrza. Nie ma dla mnie znaczenia. Jestem silniejszy, niż ci się wydawało. Mam ukrytą moc!
— I bardzo dobrze, gdyż jedynym twoim darem nie ukrytym jest głupota — oznajmił Napoleon. — Porażka, jakiej doznasz beze mnie, uczyni cię wodzem durniów w armii francuskiej. Kiedykolwiek ktoś narazi się na haniebną, a możliwą do uniknięcia klęskę, będą mówić, że popełnił maurepas.
— Dość tego — przerwał de Maurepas. — Zdrada, podburzanie, zaniedbanie obowiązków, a jakby tego było mało, teraz jeszcze niesubordynacja. Pan Guillotin będzie miał z tobą sprawę, mój zarozumiały koguciku. Jedź, wypróbuj swoje ostrogi na Jego Wysokości. Zobaczymy, jak głęboko się wbiją, kiedy ty będziesz w łańcuchach, a twoja głowa w koszu.
Zdrada stała się jasna dopiero rankiem, ale wtedy była szybka i całkowita. Zaczęło się od tego, że francuski kwatermistrz odmówił ludziom Ta-Kumsawa wydania prochu.
— Mam swoje rozkazy — rzekł.
Kiedy Ta-Kumsaw chciał się spotkać z Napoleonem, wyśmiali go.
— Nie zobaczysz go teraz ani nigdy — powiedzieli. Więc może de Maurepasa?
— To hrabia. On nie rozmawia z dzikusami. Nie przepada za zwierzętami, jak ten mały Bonaparte.
Dopiero wtedy Alvin zauważył, że spotykali dziś prawie tylko tych Francuzów, których Napoleon starał się omijać. Nie mogli znaleźć oficerów cieszących się jego szacunkiem i zaufaniem. Napoleon upadł.
— Łuki i strzały — oświadczył oficer. — W tym celują twoi wojownicy, prawda? Kulami więcej szkód byście wyrządzili własnym ludziom niż wrogowi.
Zwiadowcy Ta-Kumsawa uprzedzili, że armia Jacksona nadciągnie koło południa. Ta-Kumsaw natychmiast posłał wojowników, by nękali nieprzyjaciela. Jednak bez muszkietów mogli najwyżej drażnić Hickory'ego słabymi ukłuciami strzał wypuszczanych ze zbyt wielkiej odległości. A mieli przecież powitać Amerykanów gradem ołowiu. Łucznicy, aby strzelać, musieli podchodzić blisko szeregów wojska, toteż wielu z nich poległo.
— Nie stój przy mnie — odezwał się do Alvina Ta-Kumsaw. — Wszyscy wiedzą o proroctwie. Myślą, że moja odwaga wynika jedynie z pewności, że nie zginę.
Alvin odsunął się, lecz nie tak daleko, by nie zdołać wejrzeć w głąb ciała Ta-Kumsawa. Gotów leczyć każdą jego ranę. Nie mógł jedynie uleczyć lęku, gniewu i rozpaczy, które wzbierały w duszy wodza. Bez prochu i bez Napoleona, oczywiste zwycięstwo stawało się w najlepszym razie niepewne.
Podstawowa taktyka przyniosła skutek. Hickory od razu spostrzegł pułapkę, ale ukształtowanie terenu zmusiło go w nią wstąpić albo się wycofać. Dlatego śmiało poprowadził swoją armię między wzgórza obsadzone Czerwonymi, coraz węższym szlakiem, prosto na francuską artylerię i muszkiety. Te miały przeorać amerykańskie szeregi, zaś Czerwoni zabijać wszystkich próbujących ucieczki. Zwycięstwo byłoby całkowite. Tyle że Amerykanie powinni już być zdemoralizowani, przerażeni i zdziesiątkowani ogniem, prowadzonym cały czas przez Czerwonych.
Taktyka była skuteczna i wreszcie armia amerykańska pojawiła się w polu widzenia Francuzów. Zawahała się przed lufami dziewięciu dział nabitych kartaczami i przed dwoma tysiącami muszkietów rozstawionych tak, by wymieść, podwójnie wymieść cale pole bitwy. I wtedy — nie wiadomo dlaczego — Francuzi zaczęli się cofać. Całkiem jakby nie wierzyli w przewagę swojej niezdobytej pozycji. Nie zabrali nawet armat. Uciekali, jakby ogarnęła ich panika.
Od tej chwili przebieg walki był łatwy do przewidzenia. Hickory potrafił wykorzystać okazję. Nie zwracając uwagi na Czerwonych, jego żołnierze runęli na cofających się Francuzów. Zabijali wszystkich, którzy nie uciekali dość szybko. Zdobyli działa i muszkiety, proch i kule. Po godzinie użyli francuskiej artylerii, by w trzech miejscach przebić mury fortecy. A potem wdarli się do Detroit. Na ulicach rozgorzała krwawa walka.
Wtedy Ta-Kumsaw powinien odejść. Powinien pozwolić Amerykanom rozbić Francuzów, powinien odprowadzić swoich ludzi w bezpieczne miejsce. Może czuł się zobowiązany do pomocy, chociaż go zdradzili. Może dostrzegł promyk nadziei, że skoro tak duże siły związane są walką, jego armia Czerwonych potrafi jednak odnieść zwycięstwo. A może wiedział, że już nigdy nie zdoła zebrać razem wojowników wszystkich plemion. Jeśli wycofa się teraz, unikając walki kto zechce znowu pójść za nim? A jeśli nie pójdą za nim, nie pójdą za nikim, a Biali pokonają ich powoli, podbiją dzisiaj jedno plemię, jutro drugie… Ta-Kumsaw wiedział z całą pewnością, że teraz albo odniesie zwycięstwo, choć mało prawdopodobne, albo walka będzie przegrana już na zawsze. A jego ludzie, którzy nie zostaną wymordowani, uciekną na zachód, na obce ziemie, gdzie nie rośnie las. Albo zostaną tutaj, nieliczni, żyjąc jak Biali, nie jak Czerwoni. I las umilknie dla nich na zawsze. Nieważne, czy mógł jeszcze liczyć na zwycięstwo; nie mógł bez walki zgodzić się na taką przyszłość.
Dlatego zbrojni w łuki i strzały, maczugi i noże, Czerwoni zaatakowali amerykańską armię od tyłu. Z początku cięli wrogów w krwawych pokosach, powalali na ziemię, przebijali krzemiennymi ostrzami. Ta-Kumsaw krzyczał, żeby brali muszkiety, proch i amunicję zabitych. Wielu wojowników posłuchało. Ale wtedy Hickory wprowadził do akcji bardziej zdyscyplinowane oddziały. Odwrócono działa. A na otwartym polu pod ogniem kartaczy Czerwoni padali jak łany zboża.
Wieczorem, gdy zachodziło słońce, Detroit stało w płomieniach, a dym przesłonił okoliczne lasy. W duszącym mroku stał Ta-Kumsaw i kilkuset jego Shaw-Nee. Inne plemiona broniły się jeszcze gdzieniegdzie; większość załamała się i uciekła do puszczy, gdzie żaden z Białych nie mógł ich ścigać. Hickory osobiście kierował szturmem na zadrzewioną twierdzę Ta-Kumsawa; prowadził za sobą tysiąc Amerykanów, nie zajętych akurat plądrowaniem francuskiego miasta i rozbijaniem bożków w katedrze papistów.
Kule nadlatywały ze wszystkich stron. Ale Ta-Kumsaw wciąż stał wyprostowany, wołał do swoich ludzi, nakazywał walczyć muszkietami zabranymi Amerykanom poległym w pierwszym ataku. Przez piętnaście minut, które wydawały się wiecznością, Ta-Kumsaw walczył jak szaleniec, a jego Shaw-Nee bili się i padali dookoła. Na jego ciele wykwitały szkarłatne plamy, krew spływała po plecach i brzuchu, ręka zwisała bezwładnie u boku. Nikt nie wiedział, skąd jeszcze bierze siły, tak ciężko był poraniony. Ale ciało miał takie jak inni ludzie i w końcu padł wśród dymów i mroku. Miał wiele ran, a każda z osobna byłaby śmiertelna.
A kiedy padł Ta-Kumsaw, ucichły strzały. Jakby Amerykanie wiedzieli, że muszą zabić tylko jednego człowieka, a złamią ducha Czerwonych — teraz i na zawsze. Kilkunastu ocalałych wojowników Shaw-Nee odczołgało się pod osłoną dymu, by gorzką wieść o śmierci Ta-Kumsawa zanieść do wszystkich wiosek Shaw-Nee, a potem do każdej chaty, gdzie żyli Czerwoni, mężczyźni i kobiety. Wielka bitwa została przegrana. Nie można zaufać Białym, Francuzom czy Amerykanom, i dlatego wspaniały plan Ta-Kumsawa był z góry skazany na kieskę. A jednak Czerwoni mieli pamiętać, że przynajmniej na pewien czas zjednoczyli się pod dowództwem wielkiego człowieka, stali się jednym ludem, śnili o zwycięstwie. Dlatego wspominano Ta-Kumsawa w pieśniach, gdy całe wioski i pojedyncze rodziny wędrowały na zachód, żeby przyłączyć się do Proroka. Wspominali go w opowieściach, przy murowanych kominkach, Czerwoni, którzy ubierali się i pracowali na posadach jak Biali. Pamiętali jednak, że kiedyś żyli inaczej, a największym z Czerwonych lasu był człowiek imieniem Ta-Kumsaw, który zginął, próbując ocalić puszczę i pradawny, skazany na zagładę styl życia.
Nie tylko Czerwoni zapamiętali Ta-Kumsawa. Nawet strzelając do widmowej postaci wśród drzew, amerykańscy żołnierze podziwiali go. Był jak bohater z dawnych czasów. Wszyscy Amerykanie to w głębi serca farmerzy albo sklepikarze; Ta-Kumsaw przypominał Achillesa i Odyseusza, Cezara i Hannibala, Dawida i Machabeusza.
— Nie można go zabić — mruczeli do siebie, widząc, jak trafiają go kule, a jednak nie pada. A kiedy w końcu padł, szukali jego ciała i nie znaleźli.
— Shaw-Nee go odciągnęli — stwierdził Hickory i tym zakończył sprawę. Nie pozwolił im nawet szukać Małego Renegado. Uznał, że biały zdrajca był pewnie równie nielojalny jak Francuzi i wymknął się w czasie walki. Zostawmy ich, powiedział Hicko-ry, a kto chciałby się z nim spierać? Przecież zwyciężył. Raz na zawsze przetrącił grzbiet oporowi Czerwonych. Stary Hickory, Andy Jackson… chcieliby zrobić go królem, ale musiał im wystarczyć prezydent. Lecz i tak nie mogli zapomnieć Ta-Kumsawa. Szeptano, że żyje gdzieś okaleczony i czeka. A gdy ozdrowieje, poprowadzi wielką inwazję zza Mizzipy, z bagien południa albo z jakiejś ukrytej twierdzy w górach Appalachach.
Przez całą bitwę Alvin pracował ze wszystkich sił, żeby ratować życie Ta-Kumsawa. Kiedy kula przebijała ciało, łączył porwane arterie, nie dopuszczając do utraty krwi. Na ból nie miał już czasu, ale Ta-Kumsaw nie dbał o ból. Alvin przykucnął, ukryty pomiędzy stojącym a powalonym drzewem, zamknął oczy i obserwował wodza jedynie wzrokiem wewnętrznym, patrzył na ciało od środka. Nie widział obrazów, które miały przetrwać w legendach. Nie zauważał nawet, że kule osypują go skrawkami liści i drzazgami drewna. Raz nawet pocisk użądlił go w grzbiet lewej dłoni, ale nie spostrzegł tego, tak był skoncentrowany na Ta-Kumsawie.
Ale jednego był pewien: tuż poza polem widzenia czaił się Niszczyciel niby przejrzysty cień, a jego migotliwe palce sunęły przez las. Ta-Kumsawa Alvin potrafił uleczyć, ale kto będzie leczył puszczę? Kto zagoi wyrwę między plemieniem a plemieniem, czerwonym człowiekiem a drugim czerwonym człowiekiem? W ciągu godziny rozpadło się wszystko, co zbudował Ta-Kumsaw, Alvin zaś mógł ocalić tylko jedno życie. Wielkiego, to prawda, człowieka, który zmienił świat, który coś stworzył, nawet jeśli w końcu doprowadziło to do większych cierpień i krzywd. Ta-Kumsaw był budowniczym, ale już ratując go, Alvin wiedział, że dni budowania dobiegły końca. Całkiem możliwe, że Niszczyciel darował Alvinowi życie przyjaciela. Czym był Ta-Kumsaw w porównaniu do tej uczty? Bajarz miał rację, kiedy dawno temu powiedział, że Niszczyciel potrafi rozrywać, przegryzać, kruszyć i zgniatać szybciej, niż ktokolwiek z ludzi zdoła budować.
Przez cały czas Alvin właściwie nie wiedział, gdzie jest Ta-Kumsaw. Zajmował się tylko jego wnętrzem. Wódz okrążał jego kryjówkę jak pies przywiązany do drzewa, nawijający linę na pień, biegający coraz bliżej. I kiedy w końcu zbyt wiele trafiło go kul, kiedy krew popłynęła z dziesiątka ran i Alvin nie zdołał zabliźnić wszystkich, właśnie do jego kryjówki runął Ta-Kumsaw. Padł na chłopca i przydusił go do ziemi.
Alvin prawie nie słyszał, że wokół trwają poszukiwania. Zbyt był zajęty gojeniem ran, zespalaniem porwanych mięśni, łączeniem nerwów i nastawianiem kości. W rozpaczy otworzył oczy i zaczął rozcinać ciało wodza jego własnym krzemiennym nożem, wydłubywać kule i goić te nacięcia. A bez przerwy jakby dym zbierał się nad nimi, tak że nikt nie mógł zajrzeć do niewielkiego zagłębienia, gdzie Alvin ukrywał się przed Niszczycielem.
Chłopiec przebudził się po południu następnego dnia. Ta-Kumsaw leżał obok, słaby i wyczerpany, ale cały. Alvin był brudny, wszystko go swędziało i musiał się wypróżnić. Ostrożnie wysunął się spod Ta-Kumsawa tak lekkiego, jakby był w połowie zbudowany z powietrza. Dym się rozwiał, ale chłopiec wciąż miał wrażenie, że jest niewidzialny. Szedł przed siebie w jasny dzień, ubrany jak Czerwony. Słyszał pijackie śpiewy z amerykańskiego obozu w pobliżu ruin Detroit. Pasma dymu wciąż przesuwały się między drzewami. A wszędzie, gdzie spojrzał, leżały ciała wojowników, rzucone jak trawa na ziemię. Cuchnęło śmiercią.
Alvin znalazł strumyk i napił się, próbując nie myśleć, że jakiś trup może leżeć w wodzie powyżej. Umył twarz i ręce, zanurzył głowę i ochłodził umysł, tak jak w domu po całym dniu ciężkiej pracy. Potem wrócił, żeby obudzić Ta-Kumsawa i przyprowadzić go tutaj; niech się napije.
Ta-Kumsaw był już przytomny. Już stał nad ciałem zabitego przyjaciela. Głowę odchylił do tyłu i otworzył usta, jakby wydawał z siebie krzyk tak głęboki i głośny, że człowiek nie słyszał dźwięku, czuł tylko, jak wibruje ziemia. Alvin podbiegł i objął go, przytulił się jak dziecko, którym był przecież, ale teraz to on musiał pocieszać.
— Zrobiłeś, co tylko możliwe — szeptał. — Nic więcej nie można było zrobić.
Ta-Kumsaw milczał, lecz to milczenie też było odpowiedzią. Jakby mówił: „Żyję, a to znaczy, że mogłem zrobić więcej”.
Odeszli stamtąd tego popołudnia. Nie starali się nawet ukrywać. Niektórzy Biali budzili się potem po przepiciu i przysięgali, że widzieli duchy Ta-Kumsawa i Małego Renegado idące wśród trupów armii Czerwonych. Nikt im nie wierzył. Zresztą, czy to ważne? Ta-Kumsaw nie był już groźny. Runął na nich jak fala, ale powstrzymali ją; zamierzał ich rozbić, ale to oni go złamali, jego ludzi zmienili w wodny pył. I jeśli nawet pozostało jeszcze parę kropel, cóż z tego? Nie mieli już sił. Wszystkie poświęcili na jedno gwałtowne, nieskuteczne uderzenie.
Przez całą drogę do My-Ammy Alvin nie odzywał się do Ta-Kumsawa ani słowem. Ta-Kumsaw również milczał. Razem zbudowali kanoe. Alvin w odpowiednich miejscach zmiękczył drewno, więc nie zajęło im to nawet pół godziny. I drugie pół, żeby wystrugać dobre wiosło. Potem przeciągnęli kanoe na brzeg. Dopiero kiedy do połowy zsunęło się w wodę, Ta-Kumsaw zatrzymał się, odwrócił do Alvina i pogładził go po twarzy.
— Gdyby wszyscy Biali byli tak wierni jak ty, Alvinie — powiedział — nigdy nie zostałbym ich wrogiem.
I kiedy Alvin patrzył, jak znika mu z oczu, wiosłując równo w dół rzeki, pomyślał, że tej porażki wcale nie uważa za klęskę Ta-Kumsawa. Jakby w tej bitwie chodziło o coś innego. O Białych — czy godni są posiąść tę ziemię. Mogą sobie wierzyć, że wygrali, że czerwony człowiek cofnął się albo zgiął kark po klęsce, ale tak naprawdę przegrali Biali. Bo Ta-Kumsaw, wiosłując po Wobbish do Hio i po Hio do Mizzipy, płynąc przez mglistą rzekę na drugi brzeg, zabierał ze sobą krainę, zabierał zieloną pieśń. To, co biały człowiek zdobył krwią i oszustwem, nie było żywą krainą Czerwonych, ale jej trupem. Biały człowiek uzyskał zgniliznę, która w jego rękach rozsypie się w pył. Alvin był tego pewien.
Ale ja jestem biały, nie czerwony. Nieważne, co o mnie mówią. I czy gnije mi pod nogami czy nie, nie znam innej ziemi. I nasz lud jest dla mnie jedynym ludem.
Dlatego ruszył brzegiem w dół Wobbish. Wiedział, że tam, gdzie do szerokiej rzeki wpada Chybotliwe Kanoe, znajdzie mamę i tatę, braci i siostry. Wszyscy czekają na niego ciekawi, co się z nim działo przez ten rok, odkąd wyruszył, by zostać uczniem kowala w Hatrack River.