Measure rzadko widywał Alvina. Zbyt rzadko. Po epizodzie z tornadem na jeziorze sądził, że mały uświadomi sobie grożące mu tutaj niebezpieczeństwo i będzie chciał uciekać. Ale on nie dbał o nic, pragnął tylko być obok Proroka, słuchać jego opowieści i tych dziwacznych, poetyckich mądrości, które głosił.
Raz, kiedy Alvin nasiedział się z Prorokiem tak długo, że w końcu można było normalnie z nim porozmawiać, Measure zapytał go, co w tym takiego ciekawego.
— Nie mogę zrozumieć tych Czerwonych, nawet kiedy mówią po angielsku. Mówią o ziemi, jakby była osobą, o odbieraniu tylko tego życia, które samo siebie oddaje, o konającej krainie na wschód od Mizzipy… Ona tam nie umiera, Al, każdy dureń może się przekonać. A nawet gdyby miała ospę, czarną zarazę i dziesięć tysięcy wrzodów, żaden doktor by nie wiedział, jak ją leczyć.
— Tenska-Tawa wie — oświadczył Alvin.
— Więc niech ją leczy, a my wracajmy do domu.
— Nie teraz, Measure.
— Mama i tata pochorują się ze zmartwienia. Myślą, że zginęliśmy!
— Tenska-Tawa twierdzi, że ziemia musi się sama uleczyć.
— Znowu zaczynasz! Ziemia to ziemia, i nie ma nic wspólnego z tym, że tato zbiera ludzi i przeczesuje las, żeby nas znaleźć.
— W takim razie idź beze mnie.
Ale na to Measure nie był jeszcze gotów. Nie miał szczególnej ochoty stanąć przed mamą bez Alvina.
„Był zdrowy, kiedy się rozstawaliśmy. Bawił się tornadami i chodził po wodzie z jednookim Czerwonym. Nie chciał jeszcze wracać. Sama wiesz, jak to jest z dziesięciolatkami”.
Nie, Measure jeszcze nie dojrzał, żeby samemu wracać do domu. A było jasne, że nie zabierze stąd Alvina wbrew jego woli. Chłopak nie chciał nawet słyszeć o ucieczce.
Najgorsze, że chociaż wszyscy lubili Alvina i gadali do niego po angielsku i w Shaw-Nee, nawet żywa dusza nie odzywała się do Measure'a — z wyjątkiem samego Ta-Kumsawa. No i Proroka, który mówił bez przerwy, czy ktoś go słuchał, czy nie. Człowiek czuł się samotny, przez cały czas chodząc bez towarzystwa. I to nie za daleko. Nikt się do niego nie odzywał, ale gdy tylko Measure ruszał poza wydmy, w stronę lasu, ktoś wypuszczał strzałę. Wbijała się w piasek tuż obok niego. Z pewnością mieli większe niż Measure zaufanie do swojej celności. Ciągle wyobrażał sobie, że strzała zboczy odrobinę w tę czy w tamtą stronę i go trafi.
Kiedy trochę się zastanowił, doszedł do wniosku, że ucieczka to naprawdę nie jest dobry pomysł. Wytropią go od razu. Nie mógł jednak pojąć, dlaczego nie chcą, żeby sobie poszedł. Do niczego nie był im potrzebny. Był całkiem bezużyteczny. A przysięgali, że nie zamierzają go zabić ani nawet trochę pomęczyć.
Czwartego dnia na wydmach w końcu wymyślił, co trzeba zrobić. Poszedł do Ta-Kumsawa i zwyczajnie zażądał, żeby go wypuścić. Ta-Kumsaw wyglądał na poirytowanego, ale to było normalne. Tym razem jednak Measure nie ustąpił.
— Nie rozumiesz, że trzymanie nas tutaj to zwyczajna głupota? Przecież nie zniknęliśmy bez śladu. Na pewno znaleźli już nasze konie z wypisanym twoim imieniem.
Po raz pierwszy Measure uświadomił sobie, że Ta-Kumsaw nic nie wie o koniach.
— Na koniach nie ma mojego imienia.
— Na siodłach, wodzu. Nie wiedziałeś? Ci Chok-Tawowie, którzy nas złapali… jeśli to nie byli twoi ludzie, czego wcale nie jestem pewny… wycięli twoje imię na siodle mojego konia, a potem kłuli go, żeby uciekał. Imię Proroka wycięli na siodle Alvina. Zwierzęta musiały pobiec prosto do domu.
Twarz Ta-Kumsawa pociemniała nagle, oczy ciskały błyskawice. Jeśli ktoś chce zobaczyć rozgniewanego boga, pomyślał Measure, to tak właśnie on wygląda.
— Wszyscy Biali uwierzą, że ja was porwałem — powiedział Ta-Kumsaw.
— Nie wiedziałeś? — zdziwił się Measure. — A niech mnie, to nie do wiary. Myślałem, że wy, Czerwoni, wiecie o wszystkim. Tak się zachowujecie. Próbowałem nawet opowiedzieć o tym twoim ludziom, ale odwracali się do mnie plecami. A przez cały czas nikt nie miał o tym pojęcia.
— Ja nie wiedziałem — rzekł ostro Ta-Kumsaw. — Ale ktoś wiedział. — Odmaszerował na sztywnych nogach, o ile to możliwe w sypkim piasku. Potem obejrzał się. — Chodź — rzucił. — Jesteś mi potrzebny.
I Measure ruszył za nim do pokrytego korą wigwamu, gdzie Prorok czytał Biblię, czy co tam jeszcze robił przez cały dzień. Ta-Kumsaw nie wstydził się okazywać, jaki jest rozgniewany. Nie mówił ani słowa. Obszedł tylko wigwam, odkopując kamienie przyciskające ściany do piasku. Potem chwycił z jednego końca i zaczął podnosić.
— Potrzeba do tego dwóch ludzi — rzucił do Measure'a.
Measure przykucnął obok, chwycił mocno i policzył do trzech. Potem szarpnął. Ta-Kumsaw nie, więc wigwam uniósł się tylko na sześć cali i opadł z powrotem.
— Dlaczego nie podnosiłeś? — zapytał.
— Doszedłeś dopiero do trzech.
— Tak się liczy, wodzu. Raz, dwa, trzy.
— Wy, Biali, jesteście głupcami. Każdy wie, że mocna liczba to cztery.
Ta-Kumsaw policzył do czterech. Tym razem szarpnęli obaj, podnieśli i przewrócili wigwam bez kłopotów. Tymczasem, oczywiście, wszyscy wewnątrz wiedzieli, co się dzieje. Nikt jednak nawet nie krzyknął. A kiedy wigwam leżał już na dachu jak wywrócony żółw, na ziemi zostali Prorok, Alvin i paru Czerwonych. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na kocach albo piasku, a jednooki ciągle gadał, jakby nic się nie stało.
Ta-Kumsaw zaczął wrzeszczeć w Shaw-Nee, a Prorok odpowiadał mu, z początku łagodnie, ale potem coraz głośniej. To była niezła awantura, takie krzyki, które — Measure wiedział to z doświadzenia — zawsze kończą się bójką. Ale nie u tych dwóch Czerwonych. Wrzeszczeli przez pół godziny, a potem stanęli nieruchomo naprzeciw siebie. Dyszeli ciężko i nie odzywali się ani słowem. Cisza zapadła tylko na kilka minut, ale zdawało się, że trwa dłużej niż kłótnia.
— Rozumiesz coś z tego? — spytał Measure.
— Słyszałem, jak Prorok zapowiedział, że dzisiaj przyjdzie Ta-Kumsaw i będzie bardzo zły.
— Skoro wiedział, dlaczego nie zrobił czegoś, żeby to zmienić?
— On bardzo na to uważa. Pilnuje, żeby wszystko odbywało się dokładnie tak, jak powinno, żeby kraina została podzielona miedzy Białych i Czerwonych. Gdyby chciał coś zmienić, mógłby wszystko zniszczyć, wszystko pomieszać. Dlatego chociaż wie, co się stanie, nie mówi nikomu, kto mógłby to odwrócić.
— Co mu z tego, że zna przyszłość, skoro nie może jej zmieniać?
— Ale on robi różne rzeczy — zapewnił Alvin. — Po prostu nie zawsze się z tego tłumaczy. Dlatego stworzył tę kryształową wieżę, kiedy nadeszła burza. Chciał się upewnić, że wizja wciąż jest taka, jaka być powinna. Że wypadki nie zboczyły z właściwej ścieżki.
— A o co teraz chodziło? Dlaczego się kłócili?
— Ty mi wytłumacz. To ty pomogłeś przewrócić wigwam.
— Nie mam pojęcia. Ja tylko powiedziałem mu o imionach wyciętych na naszych siodłach.
— Przecież wiedział — zdziwił się Alvin.
— Zachowywał się, jakby nigdy o tym nie słyszał.
— Sam mówiłem Prorokowi w noc po tym, jak zabrał mnie do wieży.
— Nie przyszło ci do głowy, że Prorok może nie powtórzyć Ta-Kumsawowi?
— Dlaczego? — zdziwił się Alvin. — Czemu miałby nie powtórzyć?
Measure z mądrą miną pokiwał głową.
— Mam przeczucie, że to właśnie pytanie zadaje w tej chwili Ta-Kumsaw swojemu bratu.
— To szaleństwo. Musiał mu przecież powiedzieć — stwierdził Alvin. — Myślałem, że Ta-Kumsaw posłał już kogoś i zawiadomił rodziców, że nic nam nie grozi.
— Wiesz, co ja myślę, Al? Myślę, że twój Prorok traktuje nas wszystkich jak głupców. Nie muszę nawet zgadywać dlaczego. Uważam, że on ma jakiś plan i częścią tego planu jest to, żebyśmy nie wrócili do domu. A to oznacza, że cała nasza rodzina i sąsiedzi chwycą za broń. Resztę sam możesz sobie dośpiewać. Prorok chce tu rozpętać solidną małą wojnę.
— Nie! — sprzeciwił się Alvin. — Prorok twierdzi, że żadnemu człowiekowi nie wolno zabić nikogo, kto nie chce umrzeć. I że zabicie białego człowieka jest takim samym złem jak zabicie wilka albo niedźwiedzia, którego nie potrzebujesz do jedzenia.
— Może jesteśmy mu potrzebni do jedzenia. Wszystko jedno. Będzie miał wojnę, jeżeli nie wrócimy do domu i nie powiemy, że jesteśmy bezpieczni.
Powiedział to akurat wtedy, kiedy Ta-Kumsaw i Prorok umilkli. I to Measure przerwał ciszę.
— Jak sądzicie, chłopcy, może byście puścili nas do domu?
Prorok natychmiast usiadł ze skrzyżowanymi nogami na kocu, naprzeciw dwójki Białych.
— Wracaj do domu, Measure — powiedział.
— Nie bez Alvina.
— Tak, bez Alvina. On zginie, jeśli wróci w swoje strony.
— O czym ty mówisz?
— O tym, co widziałem na własne oczy — odpowiedział Prorok. — O rzeczach przyszłych. Jeżeli Alvin wyruszy teraz do domu, w ciągu trzech dni będzie martwy. Ale ty wracaj, Measure. Dzisiejsze południe to doskonała pora, żebyś wyruszył.
— A co zrobicie z Alvinem? — zapytał Measure. — Myślisz, że z tobą będzie bezpieczny?
— Nie ze mną. Z moim bratem.
— To głupi pomysł! — zawołał Ta-Kumsaw.
— Mój brat musi złożyć liczne wizyty. U Francuzów w Detroit, u Irrakwa, u narodu Appalachee, u Chok-Tawów i Cree-Eków, u wszystkich ludzi czerwonych i białych, którzy mogą zapobiec bardzo niedobrej wojnie.
— Jeśli będę rozmawiał z Czerwonymi, Tenska-Tawa, powiem im, żeby poszli za mną do walki, zepchnęli białych ludzi za góry, do ich statków, do morza!
— Mów im, co zechcesz — odparł Tenska-Tawa. — Ale odejdź stąd dziś przed wieczorem i zabierz ze sobą białego chłopca, który chodzi jak Czerwony.
— Nie — rzekł Ta-Kumsaw.
Ból pojawił się na twarzy Tenska-Tawy. Prorok jęknął cicho.
— A zatem cała kraina umrze, nie tylko jej część. Jeśli dziś nie uczynisz tego, co ci mówię, biali ludzie zamordują cały ląd, od jednego do drugiego oceanu, od północy na południe. Cała kraina zginie! I zginą czerwoni ludzie, wszyscy z wyjątkiem garstki, która jak w więzieniach żyć będzie aż do śmierci na skrawkach niedobrej, jałowej ziemi. Tylko dlatego, że nie słuchałeś tego, co ukazała mi wizja.
— Ta-Kumsaw nie słucha szaleńczych wizji. Ta-Kumsaw jest obliczem ziemi, głosem ziemi. Drozd mi to powiedział i ty wiesz o tym, Lolla-Wossiky.
— Lolla-Wossiky nie żyje — szepnął Prorok.
— Głos krainy nie słucha jednookiego whisky-Czerwonego.
Te słowa ukłuły Proroka do żywego, ale jego twarz pozostała spokojna.
— Ty jesteś głosem gniewu krainy. Staniesz do bitwy przeciw wielkiej armii białych ludzi. Powiadam ci, że tak się stanie, zanim jeszcze spadnie pierwszy śnieg. A jeśli nie będzie przy tobie białego chłopca Alvina, poniesiesz kieskę i zginiesz.
— A jeśli będzie?
— Wtedy będziesz żył — oznajmił Prorok.
— Chętnie wyruszę — rzekł Alvin. A kiedy Measure chciał protestować, dodał szybko: — Możesz powiedzieć tacie i mamie, że nic mi nie jest. Ale chcę z nim pójść. Prorok mi powiedział, że od Ta-Kumsawa mogę nauczyć się więcej niż od jakiegokolwiek człowieka na tym świecie.
— W takim razie jadę z tobą — odparł Measure. — Dałem słowo obojgu, tacie i mamie.
Prorok spojrzał chłodno na Measure'a.
— Wrócisz do swego ludu.
— W takim razie Alvin wraca ze mną.
— Nie ty o tym decydujesz.
— A może ty? Dlaczego? Bo to wasi chłopcy mają strzały? Ta-Kumsaw wyciągnął rękę i dotknął ramienia Measure'a.
— Nie jesteś głupcem, Measure.
Ktoś musi wrócić i zawiadomić waszych ludzi, że żyjecie.
— Jeśli go zostawię, skąd będę wiedział, że żyje? Wytłumacz mi to.
— Będziesz wiedział, ponieważ ja mówię, że póki żyję, żaden z czerwonych ludzi nie skrzywdzi tego chłopca.
— A dopóki jest z tobą, ciebie też nikt nie może skrzywdzić. Zgadza się? Mój młodszy brat ma być zakładnikiem i tyle…
Measure widział, że Ta-Kumsaw i Tenska-Tawa są tak wściekli, jak to tylko możliwe. Z trudem się powstrzymują, żeby go nie zabić. I wiedział, że sam jest wściekły i chętnie złamałby rękę na czyjejś szczęce. Być może doszłoby do tego, ale Alvin powstał — całe sześćdziesiąt cali i dziesięć lat — i zaczął mówić:
— Measure, sam wiesz najlepiej, że potrafię o siebie zadbać. Opowiesz tacie i mamie, co zrobiłem z tamtymi Chok-Tawami, a przekonają się, że dam sobie radę. Przecież i tak chcieli mnie odesłać. Miałem być uczniem u kowala. No więc teraz przez jakiś czas będę uczniem Ta-Kumsawa. Wszyscy wiedzą, że Ta-Kumsaw jest największym człowiekiem Ameryki, może poza Tomem Jeffersonem. Jeżeli mogę jakoś pomóc mu przeżyć, to jest to mój obowiązek. A jeśli ty, wracając do domu, możesz powstrzymać wojnę, to jest to twój obowiązek. Nie rozumiesz?
Measure rozumiał, naturalnie, i nawet się zgodził. Ale wiedział, że będzie musiał stanąć przed rodzicami.
— W Biblii jest taka opowieść o Józefie, synu Jakuba. Był ukochanym synem, ale starsi bracia nienawidzili go i sprzedali w niewolę. Potem wzięli jego ubranie, zalali je krwią kozy i poszarpali. A później poszli do ojca i powiedzieli: „Spójrz, lwy go pożarły”. A ojciec podarł na sobie szaty i nigdy nie przestał rozpaczać. Nigdy.
— Ale ty masz im powiedzieć, że ja nie zginąłem.
— Powiem im, że widziałem, jak sprawiasz, że ostrze topora staje się miękkie niby masło, jak chodzisz po wodzie, jak latasz z tornadem. Uspokoją się i pocieszą, kiedy się dowiedzą, że wśród Czerwonych prowadzisz takie zwykłe, codzienne życie…
— Jesteś tchórzem — przerwał mu Ta-Kumsaw. — Boisz się powiedzieć prawdę ojcu i matce.
— Dałem im słowo.
— Jesteś tchórzem. Chcesz zabrać Alvina, żeby cię ochraniał.
Tego było już dla Measure'a za wiele. Zamachnął się prawą ręką i uderzył, mierząc w szczękę Ta-Kumsawa. Nie zaskoczyło go, że Czerwony zablokował cios. Zdumiało raczej, że tak łatwo chwycił i wykręcił jego pięść. Measure rozzłościł się jeszcze bardziej i uderzył w żołądek… i tym razem trafił. Ale brzuch wodza był mniej więcej tak miękki, jak drewniany pień. Ta-Kumsaw złapał drugą pięść Measure'a i teraz trzymał go za obie.
Wtedy Measure zrobił to, co dla każdego dobrego zapaśnika było oczywiste. Kolanem kopnął Ta-Kumsawa między nogi.
Jak dotąd Measure próbował tego tylko dwa razy i za każdym jego przeciwnik padał na ziemię i wił się jak nadepnięta glista. Ta-Kumsaw stał nieruchomo, sztywny, z bólu zlany potem i coraz bardziej wściekły. A ponieważ nadał trzymał Measure'a za ręce, Measure był już pewien, że za chwilę umrze rozerwany na połowy — tak groźnie wyglądał Ta-Kumsaw.
W końcu go puścił.
Measure cofnął się i rozmasował przeguby zbielałe i bolące po uścisku wodza. Ta-Kumsaw był zły, to prawda, ale był zły na Alvina. Spojrzał na chłopca tak, jakby chciał zedrzeć z niego skórę i nakarmić go nią na surowo.
— To ty robiłeś ze mną te brudne sztuczki Białych — oświadczył.
— Nie chciałem, żeby któremukolwiek z was coś się stało — odparł Alvin.
— Myślisz, że jestem tchórzem jak twój brat? Myślisz, że lękam się bólu?
— Measure nie jest tchórzem!
— Powalił mnie sztuczkami białego człowieka.
Measure miał już dość tych oskarżeń.
— Wiesz, że nie prosiłem go o to! Zmierzę się z tobą zaraz, jeśli chcesz! Będę walczył uczciwie!
— Uderzysz mnie kolanem? — zapytał Ta-Kumsaw. — Nie umiesz walczyć jak mężczyzna.
— Stanę przeciw tobie, jak tylko zechcesz — powtórzył Measure.
Ta-Kumsaw uśmiechnął się.
— A więc gatlopp.
Tymczasem dookoła zebrała się cała grupa Czerwonych. Kiedy usłyszeli słowo „gatlopp”, zaczęli się śmiać i pokrzykiwać.
Wszyscy Biali w Ameryce słyszeli historię o tym, jak Dan Boone przebiegł gatlopp i pędził dalej. Wtedy po raz pierwszy uciekł Czerwonym. Były też inne historie: o Białych, których zatłuczono na śmierć. Bajarz opowiedział niektóre, kiedy odwiedził ich w zeszłym roku. To jak rozprawa w sądzie, mówił. Czerwoni biją lekko albo mocno, zależy jak bardzo — ich zdaniem — zasługujesz na śmierć. Jeśli uznają cię za dzielnego człowieka, biją mocno, żebyś przeszedł próbę bólu. Jeśli uznają cię za tchórza, połamią ci kości i nie wyjdziesz z gatloppu żywy. Wódz nie może nakazać, jak mocno uderzać ani gdzie. To chyba najbardziej demokratyczny i okrutny system na świecie.
— Widzę, że się boisz — zauważył Ta-Kumsaw.
— Oczywiście — przyznał Measure. — Byłbym durniem, gdybym się nie bał, zwłaszcza że twoi chłopcy i tak mają mnie za tchórza.
— Przebiegnę gatlopp przed tobą — zdecydował Ta-Kumsaw. — Każę im uderzać mnie tak mocno jak ciebie.
— Nie zrobią tego.
— Zrobią, jeśli im każę. — Ta-Kumsaw musiał dostrzec niedowierzanie w oczach Measure'a, bo dodał: — Jeśli nie, przebiegnę gatlopp po raz drugi.
— A jeśli mnie zabiją, czy też umrzesz?
Ta-Kumsaw zmierzył Measure'a wzrokiem. Measure wiedział, że jest szczupły i silny od ścinania drzew i rąbania drewna, dźwigania wiader, ładowania siana i przerzucania worków z ziarnem w młynie. Ale nie był twardy. Skóra piekła go trochę, bo prawie nago chodził w słońcu po wydmach, chociaż próbował osłaniać się kocem. Silny, ale miękki… to właśnie zobaczył Ta-Kumsaw, oceniając Measure'a.
— Cios, który cię zabije — rzekł wódz — mnie może tylko drasnąć.
— Czyli przyznajesz, że to nieuczciwe.
— Uczciwie jest wtedy, kiedy dwóch ludzi czeka ten sam ból. Odważnie, kiedy dwóch ludzi czeka ten sam ból. Ty nie chcesz uczciwie, ty chcesz łatwo. Chcesz bezpiecznie. Jesteś tchórzem. Wiedziałem, że tego nie zrobisz.
— Zrobię — oświadczył Measure.
— I ty! — Ta-Kumsaw wskazał Alvina. — Niczego nie dotkniesz, niczego nie wyleczysz, nie osłabisz bólu!
Al nie odpowiedział ani słowem. Patrzył tylko. Measure znał to spojrzenie. Taki wyraz twarzy miał Alvin, kiedy nie zamierzał robić tego, co mu kazali.
— Al — odezwał się Measure. — Lepiej obiecaj, że nie będziesz się wtrącał.
Alvin zacisnął wargi i milczał.
— Obiecaj, że nie będziesz się wtrącał, Alvinie Juniorze. Inaczej nie wrócę do domu.
Alvin obiecał. Ta-Kumsaw skinął głową i odszedł, mówiąc coś do swoich ludzi w języku Shaw-Nee. Measure'a mdliło ze strachu.
— Czemu się boisz, biały człowieku? — zapytał Prorok.
— Ponieważ nie jestem głupcem — odparł Measure. — Tylko dureń nie czułby lęku przed gatloppem.
Prorok roześmiał się i odszedł.
Alvin usiadł na piasku. Pisał coś czy rysował palcem.
— Nie złościsz się chyba na mnie, co, Al? Bo muszę cię uprzedzić, że chyba nie złościsz się nawet w połowie tak, jak ja na ciebie. Nie masz żadnych obowiązków wobec tych Czerwonych, masz za to wobec mamy i taty. Oczywiście w tej sytuacji do niczego nie mogę cię zmusić. Ale wstyd mi, że stajesz po ich stronie przeciwko mnie i swoim.
Al podniósł głowę. Miał łzy w oczach.
— A może właśnie staję po stronie swoich? Nie przyszło ci to do głowy?
— Dość dziwnie to okazujesz. Przez ciebie tata i mama zamartwiają się na śmierć.
— Nie umiesz myśleć o niczym ważniejszym niż rodzina? A jeśli Prorok ma plan, który ocali tysiące Czerwonych i Białych?
— Tym właśnie się różnimy — stwierdził Measure. — Ja nie wierzę, że istnieje cokolwiek ważniejszego od rodziny.
Alvin wciąż kreślił coś na piasku. Odchodząc, Measure nawet nie pomyślał, że młodszy brat coś pisze. Widział, ale nie patrzył, nie przeczytał. Teraz jednak słowa pojawiły się w jego umyśle: UCIEKAJ TERAZ. To właśnie napisał Al. Wiadomość dla niego? Ale dlaczego zwyczajnie tego nie powiedział? Zresztą, teraz na pewno nie ucieknie; Ta-Kumsaw i Czerwoni już zawsze mieliby go za tchórza. I dlaczego teraz akurat miałoby się udać? W lesie Czerwoni złapią go w jednej chwili, a potem i tak będzie musiał przebiec gatlopp. Tyle że wtedy będzie o wiele gorzej.
Wojownicy ustawili się w dwóch rzędach na piasku. Trzymali ścięte i odłamane z drzew grube gałęzie. Measure przyglądał się, jak starzec zdejmuje Ta-Kumsawowi z szyi paciorki i zrywa opaskę biodrową. Ta-Kumsaw obejrzał się na Measure'a i uśmiechnął.
— Biały człowiek jest nagi, kiedy zdejmie ubranie. Czerwony człowiek nigdy nie jest nagi we własnym kraju. Wiatr jest moim odzieniem, płomień słońca, kurz ziemi, woda deszczu. Wszystko to noszę na sobie. Jestem głosem i obliczem krainy.
— Zaczynajmy już — mruknął Measure.
— Znam kogoś, kto twierdzi, że taki człowiek jak ty nie ma w duszy ani odrobiny poezji.
— A ja znam wielu, którzy twierdzą, że taki człowiek jak ty w ogóle nie ma duszy.
Ta-Kumsaw spojrzał gniewnie, warknął kilka słów w Shaw-Nee i wstąpił między szeregi wojowników.
Szedł wolno, dumnie unosząc głowę. Pierwszy Czerwony cieńszym końcem gałęzi uderzył go w udo. Ta-Kumsaw wyrwał mu ją, odwrócił i kazał uderzyć się znowu, tym razem w pierś. Mocny cios wypchnął z płuc powietrze. Ze swego miejsca Measure słyszał stęknięcie.
Szeregi stały na zboczu wydmy, więc marsz pod górę trwał długo. Ta-Kumsaw nie zatrzymywał się, kiedy spadały uderzenia. Jego ludzie stali z surowymi twarzami. Wypełniali swój obowiązek. Pomagali mu dowieść odwagi, więc sprawiali ból, ale nie zadawali zabójczych ciosów. Najwięcej trafiało w uda, brzuch i ramiona. Nic na łydki, nic na twarz. Ale to nie znaczy, że było mu łatwo. Measure widział krew na pokaleczonych szorstką korą ramionach. Wyobraził sobie, jak sam odbiera te wszystkie ciosy, i wiedział, że jego będą bili mocniej. Jestem wyjątkowym durniem, powiedział sobie. Oto mierzę się odwagą z najszlachetniejszym człowiekiem Ameryki.
Ta-Kumsaw dotarł do końca, odwrócił się i spojrzał na Mea-sure'a ze szczytu wydmy. Ociekał krwią, ale uśmiechał się.
— Przyjdź do mnie, dzielny biały człowieku — zawołał.
Measure nie wahał się. Ruszył w stronę gatloppu. Zatrzymał go jakiś głos z tyłu — to Prorok krzyczał w Shaw-Nee. Czerwoni patrzyli na niego nieruchomo. Kiedy skończył, Ta-Kumsaw splunął. Measure nie rozumiał słów, więc ruszył dalej. Kiedy mijał pierwszego z Czerwonych, oczekiwał ciosu przynajmniej tak silnego, jaki spadł na Ta-Kumsawa. Daremnie. Postąpił jeszcze o krok. Nic. Może chcą mu okazać pogardę i zaatakują plecy, pomyślał. Jednak wspinał się coraz wyżej i wyżej i wciąż nikt go nie uderzył, nikt się nie ruszył.
Wiedział, że powinien czuć ulgę, ale był zły. Pomogli Ta-Kumsawowi dowieść odwagi. A dla niego zmienili gatlopp, marsz honoru, w marsz hańby. Odwrócił się. Prorok stał w dole z ręką na ramionach Alvina.
— Co im powiedziałeś? — zapytał Measure.
— Że jeśli cię zabiją, wszyscy powiedzą, że to Ta-Kumsaw i Prorok porwali i zamordowali chłopców. Że jeśli odniesiesz jakieś rany, to kiedy wrócisz do domu, wszyscy uznają, że cię torturowaliśmy.
— A ja żądam prawa wykazania, że nie jestem tchórzem!
— Gatlopp to głupie rozwiązanie. Dla ludzi, którzy zapominają o swoich obowiązkach.
Measure wyrwał Czerwonemu gałąź. Uderzył się w udo, i znowu, i jeszcze raz, próbując zranić się do krwi. Bolało, ale nie za bardzo, ponieważ — chciał tego czy nie — ręka odmawiała zadawania cierpień własnemu ciału. Wcisnął gałąź Czerwonemu.
— Uderz mnie! — zażądał.
— Im większy jest człowiek, tym większej grupie służy — rzekł Prorok. — Człowiek mały służy tylko sobie. Większy ma służyć swojej rodzinie. Jeszcze większy swojemu plemieniu. Potem swojemu ludowi. A największy służy wszystkim ludom ze wszystkich krain. Dla siebie pokazujesz odwagę. Dla twojej rodziny, plemienia, twojego ludu, mojego… dla krainy i wszystkich ludzi, którzy tu żyją, przejdziesz przez gatlopp nietknięty.
Measure odwrócił się wolno i ruszył dalej. Bez jednej rany dotarł do Ta-Kumsawa. A Ta-Kumsaw znowu splunął, tym razem Measure'owi pod nogi.
— Nie jestem tchórzem — powiedział Measure.
Ta-Kumsaw odszedł. Pośliznął się i zjechał z wydmy. Wojownicy z gatloppu także się rozeszli. Measure został na szczycie wydmy zawstydzony, gniewny, załamany.
— Idź! — zawołał Prorok. — Ruszaj na południe!
Wręczył Alvinowi sakwę. Chłopiec wdrapał się na wydmę i oddał ją bratu. Measure zajrzał do środka: zawierała pemikan i suszoną kukurydzę. Może ją ssać po drodze.
— Idziesz ze mną? — zapytał.
— Idę z Ta-Kumsawem — odparł Alvin.
— Przeszedłbym przez gatlopp.
— Wiem.
— Jeżeli Prorok nie chciał mi na to pozwolić — zapytał Measure — to dlaczego w ogóle do tego dopuścił?
— Nie mówi. Ale ma się zdarzyć coś strasznego. I on chce, żeby to się zdarzyło. Gdybyś uciekł wcześniej, kiedy ci powiedziałem…
— Złapaliby mnie, Al.
— Warto było spróbować. Kiedy odejdziesz teraz, zrobisz dokładnie to, czego on chce.
— Planuje, że zginę, czy co?
— Obiecał mi, że przeżyjesz, Measure. I cała rodzina. On i Ta-Kumsaw też.
— Więc co to takiego strasznego?
— Nie wiem. Po prostu boję się tego, co nastąpi. Myślę, że posyła mnie z Ta-Kumsawem, bo chce mi ratować życie.
Jeszcze raz… może się uda.
— Alvinie, jeśli mnie kochasz, chodź ze mną.
Alvin rozpłakał się.
— Kocham cię, Measure, ale nie mogę.
I zapłakany zbiegł z wydmy. Measure nie chciał patrzeć, jak znika mu z oczu, więc bez zwłoki ruszył przed siebie. Niemal wprost na południe, odrobinę na wschód. Bez kłopotu znajdzie drogę. Ale był niemal chory z przerażenia i wstydu, że skłonili go do odejścia bez brata. Zawiodłem pod każdym względem. Jestem całkiem bezużyteczny.
Szedł przez cały dzień i spędził noc w kupie liści w jakimś wykrocie. Następnego dnia po południu znalazł strumień płynący na południe. Z pewnością wpada do Chybotliwego Kanoe albo do Wobbish, jedno albo drugie. Był za głęboki, żeby iść korytem, i zbyt zarośnięty, żeby trzymać się brzegu. Measure szedł więc tak, by słyszeć szum wody. Nie był Czerwonym, to pewne: drapały go krzaki i gałęzie drzew, kąsały komary, bolała opalona skóra. Co rusz trafiał w gąszcze i musiał się wycofywać. Jakby sama kraina była jego przeciwnikiem i próbowała spowolnić marsz. Marzył o dobrym koniu i drodze.
Ale chociaż trudno szło się przez las, Measure'owi nie brakowało sił. Trochę dlatego, że Alvin utwardził mu podeszwy stóp. Trochę dlatego, że oddychał chyba głębiej niż kiedykolwiek. Ale nie tylko to. Czuł, jak jeszcze nigdy, przyczajoną w mięśniach siłę. Nigdy nie był tak żwawy. Pomyślał: gdybym miał teraz konia, żałowałbym, że nie idę pieszo.
Późnym popołudniem drugiego dnia usłyszał jakieś chlupotanie w strumieniu. Nie miał wątpliwości — ktoś prowadził konie przez wodę. To oznaczało Białych, może nawet z Vigor Kościoła. Może szukają właśnie jego i Alvina.
Straszliwie podrapany przedarł się do wody. Jechali w dół i oddalali się od niego. Dopiero stojąc pośrodku koryta i wrzeszcząc ile sił w płucach, zauważył, że noszą zielone mundury żołnierzy Stanów Zjednoczonych. Nie słyszał, żeby zapuszczali się aż tutaj. W tych stronach nieczęsto spotykało się Białych. Woleli nie prowokować Francuzów z Fortu Chicago.
Usłyszeli go od razu i zawrócili konie. I niemal natychmiast trzech wymierzyło w niego muszkiety.
— Nie strzelać! — krzyknął Measure.
Żołnierze ruszyli w jego stronę bardzo powoli, gdyż konie z trudem walczyły z prądem.
— Nie strzelać, na miłość boską — powtórzył Measure. — Widzicie, że nie mam broni. Nawet noża.
— Dobrze mówi po angielsku, co? — rzucił jeden z jeźdźców.
— No pewnie! Przecież jestem Białym!
— To już szczyt wszystkiego! — oświadczył inny. — Pierwszy raz słyszę, żeby któryś podawał się za Białego.
Measure zerknął na swoją skórę. Sparzona słońcem miała kolor jasnoczerwony, o wiele jaśniejszy niż u prawdziwych Czerwonych. Istotnie, nosił przepaskę biodrową, był brudny i rozczochrany. Ale przecież rosła mu trochę broda, prawda? Pierwszy raz w życiu żałował, że nie jest bardziej zarośnięty, z gęstą brodą i owłosioną piersią. Wtedy by się nie pomylili, bo przecież Czerwoni prawie nie mają zarostu. A tak jego jasny wąs i kilka włosów na brodzie żołnierze zobaczą dopiero z bliska.
Nie ryzykowali. Tylko jeden podjechał bliżej. Inni czekali z tyłu, z bronią gotową do strzału, na wypadek gdyby jacyś ludzie czekali w zasadzce na brzegu. Measure widział, że żołnierz jest śmiertelnie przerażony. Rozglądał się na wszystkie strony, czy jakiś Czerwony nie mierzy do niego z łuku. Dureń, uznał Measure. Przecież w żaden sposób nie wypatrzy w lesie Czerwonego, póki strzała nie utkwi mu w piersi.
Żołnierz nie podjeżdżał zbyt blisko. Okrążył Measure'a, stanął z drugiej strony i rzucił mu linę.
— Obwiąż się w piersi, pod pachami — rozkazał.
— Po co?
— Żebym mógł cię prowadzić.
— Do diabła z tobą — burknął Measure. — Gdybym wiedział, że będziecie mnie środkiem potoku ciągnąć na powrozie, zostałbym na suchym lądzie i sam wrócił do domu.
— Jeśli w ciągu pięciu sekund nie zawiążesz tej liny, tamci chłopcy rozwalą ci łeb.
— O czym ty mówisz? Jestem Measure Miller. Jakiś tydzień temu porwali mnie z moim młodszym bratem Alvinem. Wracałem do domu, do Vigor Kościoła.
— Piękna bajeczka! — powiedział żołnierz. Wyciągnął mokrą linę i rzucił jeszcze raz. Trafił Measure'a w twarz. Measure złapał sznur i ścisnął mocno. Żołnierz wyciągnął szablę. — Przygotujcie się do strzału, chłopcy! — krzyknął. — To ten renegat!
— Renegat! Ja…
Measure uświadomił sobie wreszcie, że coś tu się nie zgadza. Żołnierze wiedzieli, kim jest, a mimo to chcieli wziąć go na powróz. Gdyby próbował ucieczki, z trzema muszkietami i szablą tuż nad głową, mogli go nawet zabić. Ale to przecież armia Stanów Zjednoczonych! Wszystko wytłumaczy i wyjaśni, kiedy doprowadzą go do oficera. Dlatego przełożył linę przez głowę i zawiązał pętlę na piersi.
Nie było najgorzej, póki jechali przez wodę. Czasami zwyczajnie płynął. Ale wkrótce wyszli na brzeg i musiał iść za nimi przez las. Skręcali na wschód, łukiem omijając Vigor Kościół.
Measure próbował nawiązać rozmowę, ale kazali mu się zamknąć.
— Powiedzieli nam, że takich renegatów jak ty możemy przywozić żywych albo martwych. Biały ubrany jak Czerwony… sam wiesz, kim jesteś.
Z ich rozmów Measure domyślił się kilku faktów. Byli na patrolu, a wysłał ich generał Harrison. Measure'owi zrobiło się niedobrze na samą myśl, że doszło do wezwania tego śmierdziela handlującego whisky. I dziwnie szybko dotarł na północ.
Na noc rozbili biwak na polanie. To cud, że nie zbiegli się wszyscy Czerwoni z okolicy, tyle robili hałasu.
Następnego dnia nie zgodził się, żeby dalej ciągnęli go na powrozie.
— Jestem prawie goły i nie mam broni. Jeśli nie pozwolicie mi jechać, możecie mnie od razu zastrzelić.
Mogli sobie opowiadać, że mają go przywieźć żywego albo umarłego, ale Measure wiedział, że to tylko takie gadanie. Byli brutalni, ale na pewno z zimną krwią nie zamordowaliby białego człowieka.
W rezultacie znalazł się na koniu, obejmując w pasie jednego z żołnierzy. Wkrótce dotarli do okolicy, gdzie biegły jakieś drogi i trakty. Pojechali szybciej.
Po południu dotarli do obozu wojskowego. Niewielkie to było wojsko, może setka w mundurach i jeszcze ze dwie ćwiczące musztrę na placu apelowym, dawniej pastwisku. Measure nie pamiętał nazwiska rodziny, która tu mieszkała. Przeprowadzili się niedawno z okolic Carthage. Zresztą okazało się to całkiem bez znaczenia, gdyż teraz ich dom zajmował generał Harrison. Żołnierze doprowadzili Measure'a wprost do niego.
— Oho — stwierdził Harrison. — Jeden z renegatów.
— Nie jestem renegatem — odparł Measure. — Przez całą drogę traktują mnie jak więźnia. Przysięgam, że Czerwoni lepiej się do mnie odnosili niż wasi żołnierze.
— Nie dziwię się — mruknął Harrison. — Na pewno byli dla ciebie bardzo uprzejmi. Gdzie ten drugi renegat?
— Drugi renegat? Chodzi wam o mojego brata Alvina? Wiecie, kim jestem, a jednak nie chcecie mnie puścić do domu?
— Odpowiesz na moje pytania, a ja się zastanowię, czy odpowiedzieć na twoje.
— Mojego brata Alvina nie ma i nie przyjdzie tutaj. A z tego, co widzę, naprawdę się cieszę, że wolał zostać.
— Alvin? A tak, mówili mi, że podajesz się za Measure'a Millera. Tak się składa, że wiemy dobrze, iż Measure Miller został zamordowany przez Ta-Kumsawa i Proroka.
Measure splunął na podłogę.
— A skąd to wiecie? Z paru zakrwawionych, podartych szmat? Nie oszukacie mnie. Myślicie, że nie wiem, co chcecie zrobić?
— Zabierzcie go do piwnicy — polecił Harrison. — Tylko uprzejmie.
— Nie chcecie, żeby ludzie się o mnie dowiedzieli, bo wtedy zrozumieją, że wcale was tu nie potrzebują! — wołał Measure. — A w ogóle nie zdziwiłbym się, gdybyście to wy posłali tych Chok-Tawów, którzy nas złapali!
— Jeśli to prawda — stwierdził Harrison — to na twoim miejscu uważałbym, co mówię i jakim tonem. I naprawdę bym się martwił, czy w ogóle kiedyś wrócę do domu. Spójrz na siebie, chłopcze. Skóra czerwona jak gil, w przepasce, wygląd dziki jak w koszmarnym śnie. Nie… Gdyby się okazało, że zastrzeliliśmy cię przez pomyłkę, nikt nie miałby do nas pretensji. Absolutnie nikt.
— Mój ojciec by wiedział. Nie oszukacie go takim kłamstwem, Harrison. I Armor-of-God. On…
— Armor-of-God? Ten żałosny słabeusz? Ten, który powtarza ludziom, że Ta-Kumsaw i Prorok są niewinni i nie powinniśmy się szykować, żeby ich wytłuc? Nikt go już nie słucha, Measure.
— Posłuchają. Alvin żyje, a jego nigdy nie złapiecie.
— Dlaczego nie?
— Bo jest z Ta-Kumsawem.
— Tak? A gdzież to?
— Na pewno nie w tej okolicy.
— Widziałeś go? I Proroka?
Wygłodniały wzrok Harrisona kazał Measure'owi cofnąć się i przygryźć język.
— Widziałem, co widziałem — oznajmił. — I powiem, co powiem.
— Powiedz, o co cię pytam, bo zginiesz marnie — zagroził Harrison.
— Zabijcie mnie, a wtedy nie powiem już ani słowa. Ale możecie mi wierzyć: widziałem, jak Prorok przywołał w sztormie tornado. Widziałem, jak chodził po wodzie. Widziałem, jak głosił proroctwa i wszystkie one się spełniły. Wie, co planujecie. Myślicie, że robicie to, czego sami chcecie, ale w końcu okaże się, że służycie jego celom. Zobaczycie sami.
— Cóż za myśl! — Harrison zaśmiał się. — Na tej samej zasadzie, mój chłopcze, jego celom służy to, że wpadłeś w moje ręce. Prawda?
Skinął dłonią. Żołnierze wywlekli Measure'a z domu i poprowadzili do piwnicy. Traktowali go naprawdę grzecznie — kopali, bili i przewracali, a w końcu zrzucili ze schodów i zaryglowali drzwi.
Ponieważ ta rodzina przybyła tu z Carthage, piwnica miała zamek i sztabę. A wewnątrz marchewkę, ziemniaki i pająki. Measure zbadał drzwi. Całe ciało bolało go strasznie. Wszystkie zadrapania i opalenizna były niczym w porównaniu z otartą skórą po wewnętrznej stronie ud, od jazdy na oklep z gołymi nogami. A to było niczym w porównaniu z bólem po kopniakach i razach, które zarobił po drodze.
Nie tracił więcej czasu. Za dużo wiedział o tym, co się dzieje. Harrison nie mógł wypuścić go żywego. Wysłał ten patrol, żeby szukali Measure'a i Alvina. Gdyby wrócili do domu żywi, popsuliby mu plany, a byłoby naprawdę szkoda, bo wszystko układało się dla Harrisona jak najlepiej. Po tylu latach dostał się wreszcie do Vigor Kościoła i uczył miejscowych żołnierki, zaś Armora-of-God nikt nie słuchał. Measure nie lubił Proroka, ale to święty człowiek w porównaniu z Harrisonem.
Ale czy rzeczywiście? Prorok kazał mu czekać na gatlopp — dlaczego? Żeby odszedł po południu zamiast rano. I dotarł do Chybotliwego Kanoe dokładnie w chwili, kiedy przejeżdżali żołnierze. Gdyby nie to, mógłby trafić do Proroczego Miasta, a potem przez rzekę do Vigor Kościoła, nie spotykając po drodze ani jednego żołnierza. Nigdy by go nie znaleźli, gdyby ich nie usłyszał i nie zawołał. Czy wszystko to należało do planów Proroka?
A jeśli nawet, to co? Może te plany były dobre, może nie… Jak dotąd, Measure nie miał o nich najlepszej opinii. Ale na pewno nie będzie siedział w piwnicy i dumał, czy się powiodą.
Przekopał się przez stos ziemniaków pod ścianą. Na włosach i na twarzy zebrało mu się mnóstwo pajęczyn, ale chwila nie była odpowiednia, by martwić się o wygląd. Po chwili oczyścił kawałek klepiska, przesuwając ziemniaki do przodu. Kiedy otworzą drzwi, nie zobaczą ani śladu kopania.
Piwnica była całkiem zwyczajna. Wykopana, przykryta deskami, zadaszona, dach przysypany ziemią z dołu. Measure mógł rozkopać ścianę i wynurzyć się z tyłu, a od strony domu nikt niczego nie zauważy. Musiał gołymi rękami grzebać w ziemi, lecz była to tłusta gleba Wobbish. Kiedy wyjdzie, bardziej będzie podobny do Czarnego niż Czerwonego, ale nie przejmował się tym.
Tylko że trafił nie na ziemię, ale na drewno. Obudowali ściany po samą podłogę. Solidna robota. A to oznaczało, że musi podkopać się pod deski, a potem dopiero ruszyć do góry. Zamiast skończyć w ciągu jednej nocy, straci na to parę dni. I w każdej chwili mogą go przyłapać. Albo zwyczajnie wywlec na dwór i zastrzelić. Czy nawet ściągnąć tych Chok-Tawów, żeby skończyli to, co zaczęli — i żeby wyglądało, iż Ta-Kumsaw i Prorok go torturowali. Wszystko możliwe.
Jego dom stał niecałe dziesięć mil stąd. I to doprowadzało Measure'a do obłędu. Tak blisko, a oni nic nie wiedzą, nie domyślają się, że trzeba mu przyjść z pomocą. Przypomniał sobie spotkaną wiele lat temu dziewczynkę, żagiew z Hatrack River. Tę, która zobaczyła ich w rzece i zawiadomiła ludzi. Kogoś takiego mi teraz trzeba. Potrzebuję żagwi, która mnie odszuka i przyśle pomoc.
Ale nie miał wielkich szans. Nie Measure. Gdyby to Alvin znalazł się na jego miejscu, zdarzyłoby się już z osiem cudów — tyle ile trzeba, żeby wydostać go stąd bezpiecznie. Measure mógł liczyć tylko na siebie.
Po pierwszych dziesięciu minutach grzebania złamał sobie pół paznokcia. Bolało mocno i wiedział, że krwawi. Gdyby wyciągnęli go teraz, od razu by odgadli, że kopie tunel. Ale to jego jedyna szansa. Dlatego mimo bólu pracował dalej. Od czasu do czasu przerywał, żeby wyrzucić ziemniak, który stoczył się do dziury.
Po krótkim czasie zdjął przepaskę biodrową i użył jej do pracy. Obluzowywał rękami ziemię, zrzucał ją na materiał i wywlekał z dziury. Nie było to tak wygodne jak łopata, ale lepsze niż wyrzucanie ziemi po jednej garści. Ile czasu mu zostało? Dni? Godziny?