ROZDZIAŁ 15 CZŁOWIEK O DWÓCH DUSZACH

Bajarz przebudził się o świcie i od razu wiedział, że coś się stało. Ta-Kumsaw siedział na trawie z twarzą zwróconą ku zachodowi, kołysał się w przód i w tył i oddychał ciężko, jakby dokuczał mu tępy, nieustępliwy ból. Czyżby był chory?

Nie. To Alvin zawiódł. Rozpoczęła się rzeź. Ta-Kumsaw cierpiał ból innych. To jego lud umierał gdzieś daleko stąd. A on nie czuł żalu czy współczucia, ale cierpienie tych śmierci. Wyczuć zgon z tak daleka oznaczało, nawet dla człowieka tak wrażliwego jak Ta-Kumsaw, że wiele, wiele dusz wyruszyło po nagrodę w niebie.

Jak tyle razy przedtem, Bajarz zwrócił się z kilkoma cichymi słowami do Boga. Słowa te zawsze sprowadzały się do jednego pytania: „Dlaczego stawiasz przed nami takie problemy, skoro w końcu i tak nic z tego nie wychodzi?” Bajarz nie mógł znieść tej daremności. Ta-Kumsaw i Alvin pędzili przez cały kraj, Bajarz osiągał najlepszy możliwy dla Białego czas, Alvin wspiął się na Ośmiościenny Kopiec… i co z tego? Czy ocalił choć jedno życie? Tak wielu teraz ginie nad Wobbish, że Ta-Kumsaw czuje to aż tutaj.

I jak zwykle Bóg nie miał Bajarzowi nic do powiedzenia.

Bajarz nie chciał przeszkadzać Ta-Kumsawowi. A raczej domyślił się, że Ta-Kumsaw w tej konkretnej chwili nie ma specjalnej ochoty na rozmowę z Białym. Poczuł za to, jak rodzi się w nim wizja. Nie taka, jakie podobno przeżywali prorocy, nie wizja wewnętrznego spojrzenia. U Bajarza wizje ubrane były w słowa i nie miał pojęcia, co oznaczają, dopóki nie odczytał tego z własnych słów. Nawet wtedy wiedział, że nie jest prorokiem; jego wizje nigdy nie mogłyby odmienić świata, jedynie zapisać go, pomóc zrozumieć. Ale że zdolność zapisania tych słów została mu tutaj odebrana, cóż pozostało, jak nie wypowiedzieć je na głos?

I Bajarz przemówił, układając słowa w strofy, gdyż tak właśnie należy wyrażać wizje: w poezji. Była to przerażająca opowieść i Bajarz nie wiedział, czy oślepia go światło Boga, czy Szatana. Był jednak pewien, że ktokolwiek dopuścił do takiej rzezi, zasłużył sobie na jego gniew. Dlatego nie powstrzymywał się od chłostania ich językiem.

Wszystko sprowadziło się do tych słów, płynących potokiem tak gwałtownym, że Bajarz prawie nie nabierał tchu, nie przełamywał rytmu mowy. Jego głos rozbrzmiewał coraz mocniej i mocniej, a strofy zrywały się z ust i uderzały o szorstki mur powietrza… Jakby wyzywał Boga, by go wysłuchał i rozgniewał się na jego gniew.

Kiedy swój zew rzuciłem śmiało Słońce na niebie zadrżało Księżyc, co nisko w dole legł Chory się stał i biały jak śnieg, A każda ludzka dusza na ziemi Zarazę czuła, chorobę, ból i cierpienie.

Bóg na mej ścieżce jaśnieje, Słońce gorące wisi Od łuku mego ducha i strzał moich myśli Cięciwa ogniem napięcia płonie Strzały czekają w złocistym kołczanie Mój ojciec i bracia na czele kroczą Niebo ocieka ludzką posoką…

— Przestań!

To Ta-Kumsaw. Bajarz znieruchomiał z otwartymi ustami, słowa i gniew czekały, by spłynąć z warg. Ale Ta-Kumsawowi nie potrafił okazać nieposłuszeństwa.

— Już po wszystkim — oznajmił Ta-Kumsaw.

— Wszyscy zginęli? — wyszeptał Bajarz.

— Z tej odległości nie wyczuwam życia. Czuję śmierć… świat został rozerwany jak zetlała tkanina. I nie da się go zszyć. — Rozpacz ustąpiła zimnej nienawiści. — Za to można go oczyścić.

— Gdybym mógł temu zapobiec, Ta-Kumsawie…

— Tak, Bajarzu, jesteś dobrym człowiekiem. Wśród Białych są i tacy. Na przykład Armor-of-God. Gdyby wszyscy byli do ciebie podobni, nie byłoby między nami wojny.

— Przecież nie ma wojny między tobą a mną, Ta-Kumsawie.

— Czy potrafisz odmienić kolor swojej skóry? Czy ja mogę zmienić swoją?

— Nie chodzi o naszą skórę, lecz o serca…

— Kiedy staniemy naprzeciw siebie: wszyscy czerwoni ludzie po jednej stronie, a wszyscy biali po drugiej, gdzie ty staniesz?

— Pośrodku, błagając jednych i drugich…

— Staniesz ze swoim ludem, a ja ze swoim.

Jak Bajarz mógł się z nim spierać? Może znalazłby w sobie dość odwagi i odmówił dokonywania takiego wyboru. A może nie.

— Módlmy się, żeby coś takiego nigdy nie nastąpiło.

— To już się stało, Bajarzu. — Ta-Kumsaw pokiwał głową. — Po zdarzeniach tego dnia bez trudu zbiorę wreszcie swoją armię Czerwonych.

Słowa wypłynęły z ust Bajarza, zanim zdążył je powstrzymać.

— A więc straszną wybrałeś drogę, skoro śmierć tylu niewinnych ludzi ma ci na niej pomóc.

Ta-Kumsaw odpowiedział rykiem. Skoczył na Bajarza, powalił go na plecy, na trawę. Prawą ręką chwycił starca za włosy, lewą sięgnął do gardła.

— Wszyscy Biali zginą! Wszyscy, którzy nie uciekną za morze! A jednak nie chciał zabijać. Nawet oszalały z wściekłości, nie zaciskał palców za mocno, nie chciał Bajarza udusić. Po chwili przetoczył się na brzuch, ukrył twarz w trawie, rozłożył ręce i nogi, by jak największą powierzchnią ciała dotykać ziemi.

— Przepraszam — szepnął Bajarz. — Nie powinienem tego mówić.

— Lolla-Wossiky! — zawołał Ta-Kumsaw. — Nie chciałem mieć racji, bracie!

— Czy on żyje?

— Nie wiem. — Ta-Kumsaw odwrócił głowę na bok i przycisnął do trawy policzek. Wzrok wbijał w Bajarza, jakby chciał go przeszyć na wylot. — Bajarzu… To, co mówiłeś… co to znaczyło? Co widziałeś?

— Niczego nie widziałem — odparł Bajarz. A potem, chociaż poznawał prawdę, dopiero kiedy padały słowa, dodał: — Mówiłem o wizji Alvina. O tym, co on zobaczył. Mój ojciec i bracia na czele kroczą. Niebo ocieka ludzką posoką. Jego wizja, mój wiersz.

— A gdzie on jest teraz? — spytał wódz. — Minęła noc na Ośmiościennym Kopcu. Gdzie się podziewa? — Ta-Kumsaw poderwał się, zwrócił w stronę Ośmiościennego Kopca, ku jego środkowi. — Nikt nie zostaje tam przez całą noc. Słońce już wschodzi, a on jeszcze nie wrócił. — Nagle Ta-Kumsaw spojrzał na Bajarza. — On nie może zejść.

— Jak to?

— Jestem mu potrzebny. Czuję to. Odniósł straszliwą ranę. Cała jego moc wsiąka w ziemię.

— Co jest tam, na szczycie? Kto go zranił?

— Kto wie, co znajdzie biały chłopiec? — Ta-Kumsaw znów spojrzał na Kopiec, jakby usłyszał wezwanie. — Tak — powiedział i ruszył przed siebie.

Bajarz poszedł za nim. Nie wspomniał nawet o wyraźnej sprzeczności: Ta-Kumsaw zaprzysiągł wojnę wszystkim Białym, póki nie wyginą lub nie opuszczą tej ziemi, a jednak teraz spieszył na Ośmiościenny Kopiec ratować życie białego chłopca.

Stanęli obok siebie w miejscu, skąd Alvin wspiął się na górę.

— Widzisz coś? — zapytał Bajarz.

— Nie ma ścieżki — oświadczył Ta-Kumsaw.

— Przecież wczoraj ją zobaczyłeś.

— Wczoraj była.

— Więc może inną drogą — poradził Bajarz. — Waszą drogą na szczyt.

— Inna droga nie doprowadzi nas do tego samego miejsca.

— Daj spokój, Ta-Kumsawie. Kopiec jest duży, ale nie aż tak, żeby w ciągu godziny nie znaleźć tam Alvina.

Ta-Kumsaw spojrzał na Bajarza pogardliwie. Starzec przemówił z mniejszą pewnością:

— To znaczy, że musisz pójść tą samą ścieżką, żeby dojść w to samo miejsce?

— Skąd mogę wiedzieć? — odpowiedział Ta-Kumsaw. — Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś wszedł na Kopiec, a ktoś inny ruszył za nim tą samą ścieżką.

— Nigdy nie wchodzicie tam dwójkami albo trójkami?

— To miejsce, gdzie kraina przemawia do wszystkich stworzeń, które tu żyją. Mowa krainy to trawa i drzewa; jej ornamenty to zwierzęta i ptaki.

Bajarz zauważył, że jeśli tylko Ta-Kumsaw miał ochotę, mówił po angielsku jak Biały. Nie: jak wykształcony Biały. Ornamenty. Gdzie w kraju Hio mógł poznać takie słowo?

— W takim razie jak wejdziemy?

Twarz Ta-Kumsawa nie zdradzała żadnych uczuć.

— Moim zdaniem, musimy tam wejść jakkolwiek. Wiemy, którą drogą wyruszył. Pójdźmy nią, czy ją widzimy, czy nie.

Ta-Kumsaw milczał.

— Będziesz tu tak stał, kiedy on umiera?

W odpowiedzi Ta-Kumsaw postąpił o krok i stanął twarzą w twarz — nie, pierś w pierś — z Bajarzem. Ścisnął go za rękę, objął ramieniem, przyciągnął do siebie. Splątały się ich nogi. Przez moment Bajarz próbował sobie wyobrazić, jak by wyglądali w oczach kogoś, kto by ich teraz zobaczył… czy poznałby, która noga do kogo należy? Rytm bicia serca Czerwonego głośniej rozbrzmiewał w ciele Bajarza niż jego własny, niewyczuwalny puls.

— Nie jesteśmy dwojgiem ludzi — szepnął Ta-Kumsaw. — Nie ma Białych i Czerwonych, nie ma krwi między nami. Jesteśmy człowiekiem o dwóch duszach, czerwonej i białej. Jednym człowiekiem.

— Zgoda — mruknął Bajarz. — Niech będzie, jak mówisz.

Ta-Kumsaw odwrócił się, wciąż ściskając starca. Zetknęły się ich głowy, uszy zwarły tak mocno, że Bajarz słyszał puls Ta-Kumsawa niczym uderzenia fal oceanu. Lecz teraz, kiedy ich ciała tak były złączone, jakby biło w nich jedno serce, zobaczył wyraźnie ścieżkę wiodącą na szczyt Kopca.

— Czy ty…? — zaczął Ta-Kumsaw.

— Widzę ją — przerwał mu Bajarz.

— Idź blisko mnie. Teraz jesteśmy jak Alvin: biała i czerwona dusza w jednym ciele.

Był to niewygodny, wręcz śmieszny system wspinaczki. Jednak kiedy tylko jakiś niepewny krok rozdzielał ich choćby odrobinę, ścieżka natychmiast wydawała się trudniejsza, ukryta za jakimś pnączem, krzewem, zwisającym konarem. Dlatego Bajarz przyciskał się do Ta-Kumsawa równie mocno, jak Czerwony do niego. Razem dotarli w końcu na szczyt.

Bajarz przekonał się ze zdumieniem, że zamiast pojedynczego Kopca widzi ich osiem i ośmiokątną kotlinę między nimi. Co ważniejsze, Ta-Kumsaw również był zaskoczony, niepewny. Nie ściskał tak mocno Bajarza, nie panował już nad sytuacją.

— Dokąd pójdzie w takim miejscu biały człowiek? — zapytał.

— W dół, naturalnie — odpowiedział Bajarz. — Kiedy Biały widzi dolinę, schodzi do niej, żeby zobaczyć, co tam znajdzie.

— Zawsze tak jest? Nie wiecie, gdzie jesteście, gdzie się znaleźliście?

Dopiero wtedy Bajarz zrozumiał, że Ta-Kumsaw stracił tu swój zmysł krainy. Był ślepy niczym Biały.

— Chodźmy — zdecydował Bajarz. — I popatrz… nie musimy już się tak mocno ściskać. To gładkie zbocze, ścieżka nie jest nam potrzebna.

Przekroczyli strumień i znaleźli Alvina na łące. Nisko wokół nich opadały mgły. Nie był ranny, ale choć czoło miał zimne, drżał jak w gorączce. Oddychał płytko i szybko. Ta-Kumsaw miał rację: umierał.

Bajarz dotknął go, pogłaskał, potrząsnął nim, żeby jakoś przebudzić. Alvin nie dawał znaku, że ich dostrzega. Ta-Kumsaw w niczym nie pomagał. Siedział obok, trzymał chłopca za rękę i jęczał tak cicho, że Bajarz wątpił, czy w ogóle jest tego świadom.

Jednak on sam nie należał do ludzi, którzy poddają się rozpaczy… jeśli właśnie rozpacz odczuwał w tej chwili Ta-Kumsaw. Rozejrzał się. W pobliżu rosło drzewo okryte wiosennymi liśćmi o barwie tak intensywnie żółtozielonej, że wydawały się wykute z cienkich płatków złota. Na drzewie wisiał jeden owoc, jasny… nie, biały. I nagle, gdy tylko go zobaczył, Bajarz poczuł zapach mocny i słodki, tak silny, że niemal mógł go smakować.

Działał bez namysłu. Podszedł do drzewa, zerwał owoc, wrócił do leżącego na ziemi Alvina… Takie dziecko… Podsunął mu owoc pod nos, by zapach podziałał jak sole trzeźwiące. Chłopiec głęboko, gwałtownie wciągnął powietrze. Otworzył oczy i rozsunął wargi, a z ust wyrwał mu się jęk prawie identyczny z zawodzeniem Ta-Kumsawa… prawie identyczny ze skowytem kopniętego psa.

— Ugryź — polecił Bajarz.

Ta-Kumsaw chwycił jedną ręką dolną szczękę Alvina, drugą górną, wsunął palce między zęby i z trudem otworzył mu usta. Bajarz wsunął owoc, Ta-Kumsaw zwarł chłopcu szczęki. Skórka owocu pękła, przejrzysty płyn spłynął do gardła, pociekł po policzku na trawę. Wolno, z wysiłkiem, Alvin zaczął przeżuwać. Łzy kapały mu z oczu. Nagle wyciągnął ręce, złapał Bajarza za szyję, a Ta-Kumsawa za włosy i usiadł. Przyciągnął ich do siebie tak blisko, że oddychali nawzajem swymi oddechami. I płakał, aż ich twarze stały się mokre od łez. A że Bajarz i Ta-Kumsaw także szlochali, żaden z nich nie wiedział, czyje łzy lśnią na skórze pozostałych.

Alvin mówił niewiele, ale wystarczyło. Powiedział, co się stało tego dnia nad Chybotliwym Kanoe, o krwi na rzece, o tysiącu ocalałych, przechodzących po gładkiej i twardej wodzie; o krwi na rękach Białych, a w szczególności na rękach jednego człowieka.

— To za mało — rzekł Ta-Kumsaw.

Bajarz nie próbował się spierać. Nie Białemu tłumaczyć wodzowi, że zabójcy jego ludu zostali ukarani odpowiednio do swego przestępstwa. Poza tym Bajarz nie był pewien, czy sam jest o tym przekonany.

Alvin opowiedział im, jak spędził wieczór i noc, ściągając Measure'a z samej granicy śmierci. Jak spędził ranek, przyjmując w siebie niezmierzoną agonię dziewięciu tysięcy śmierci krzyczących w duszy Proroka — dziewięć tysięcy razy ten jeden czarny wrzask, który przed laty doprowadził go do obłędu. Co było trudniejsze: uzdrowienie Measure'a czy uzdrowienie Lolli-Wossiky?

— Tak jak mówiłeś — szepnął Alvin Bajarzowi. — Nie potrafię wznosić tego muru szybciej, niż się rozsypuje.

Potem, wyczerpany, ale wreszcie spokojny, Alvin skulił się między nimi. Oddychał wolno i głęboko.

— Teraz wiem, na czym polega jego rana — stwierdził Ta-Kumsaw. — To żal nad jego ludem i ich rękami we krwi.

— Żałuje martwych i żywych także — odparł Bajarz. — O ile znam Alvina, najgłębszą ranę zadała mu myśl, że zawiódł. Że gdyby bardziej się starał, Measure dotarłby na czas i zatrzymał rzeź, zanim padł pierwszy wystrzał.

— Biali ludzie żałują Białych — oświadczył Ta-Kumsaw.

— Okłamuj się, jeśli masz ochotę — burknął Bajarz. — Ale twoje kłamstwa mnie nie oszukają.

— Ale czerwoni ludzie nie czują żalu — mówił dalej Ta-Kumsaw. — W zapłacie za krew dziś przelaną Czerwoni zaleją ziemię krwią Białych.

— Myślałem, że służysz krainie. Czy nie pojmujesz, co się dzisiaj zdarzyło? Nie pamiętasz, gdzie teraz jesteśmy? Widziałeś tę część Ośmiościennego Kopca, o której nie wiedziałeś nawet, że istnieje. A dlaczego? Ponieważ kraina doprowadziła nas tu razem, ponieważ…

Ta-Kumsaw uniósł dłoń.

— Aby ratować tego chłopca — przerwał.

— Ponieważ Czerwoni i Biali mogą żyć wspólnie na tej ziemi, jeżeli…

Ta-Kumsaw wyciągnął rękę i dotknął palcami warg Bajarza.

— Nie jestem farmerem, który lubi opowieści o dalekich krajach. Idź i powtarzaj je tym, co chcą słuchać.

Bajarz odepchnął rękę Ta-Kumsawa. Chciał ją tylko odsunąć, ale włożył w to za dużo siły i wódz stracił równowagę. I natychmiast poderwał się na nogi. Bajarz również.

— Tak to się zaczyna! — krzyknął Ta-Kumsaw.

Pomiędzy nimi, u ich stóp, Alvin zadrżał.

— Czerwony rozgniewał cię, więc go uderzyłeś. Zupełnie jak Biały, bez śladu cierpliwości…

— Kazałeś mi siedzieć cicho, mówiłeś, że moje opowieści…

— Słowa! Z mojej strony to były tylko słowa i lekki dotyk, a ty odpowiedziałeś ciosem.

Ta-Kumsaw uśmiechnął się i był to straszny uśmiech: jak zęby tygrysa jaśniejące w mroku dżungli. Oczy mu płonęły, skóra lśniła jak płomień.

— Przepraszam. Nie chciałem…

— Biały człowiek nigdy niczego nie chce, po prostu nie może się opanować. To zawsze jest pomyłka. Tak uważasz, prawda, Biały Kłamco? Lud Alvina wymordował mój lud, bo myśleli, że dwóch białych chłopców nie żyje. Z powodu tych dwóch chłopców zaatakowali, jak ty przed chwilą, i zabili dziewięć tysięcy moich braci, matek i dzieci, starców i młodzieńców. Ich działa…

— Słyszałem, co mówił Alvin.

— Nie podoba ci się moja opowieść? Nie chcesz jej wysłuchać? Jesteś Białym, Bajarzu. Jesteś jak wszyscy Biali: chętnie prosisz o wybaczenie, ale niechętnie go udzielasz; zawsze oczekujesz cierpliwości, ale sam wybuchasz jak iskra, gdy dmuchnie wiatr. Palisz las, bo potknąłeś się o korzeń!

Ta-Kumsaw odwrócił się i ruszył pospiesznie tam, skąd przyszli.

— Nie możesz iść beze mnie! — wołał za nim Bajarz. — Musimy zejść razem!

Ta-Kumsaw zatrzymał się, odwrócił i roześmiał głośno, bez radości.

— W dół nie potrzebuję ścieżki, Biały Kłamco! A potem ruszył dalej. Biegiem.

Alvin przebudził się oczywiście.

— Przykro mi, Alvinie — rzekł Bajarz. — Nie miałem zamiaru…

— Nie — przerwał mu chłopiec. — Zgadnę, co on zrobił. Dotknął was, o tak.

I położył palec na wargach Bajarza, dokładnie tak jak przed chwilą Ta-Kumsaw.

— Tak.

— Tak robi mama Shaw-Nee, żeby uciszyć chłopca, który za bardzo hałasuje. Ale założę się, że kiedy dorosły zrobi to dorosłemu… On was prowokował.

— Nie powinienem był go uderzyć.

— Wtedy zrobiłby coś innego, aż do skutku.

Na to Bajarz nie znalazł odpowiedzi. Chłopiec miał chyba rację. Z pewnością. Jednego Ta-Kumsaw nie mógł dzisiaj znieść: pozostawać w towarzystwie Białego, w pokoju.

Alvin usnął znowu. Bajarz rozejrzał się po okolicy, ale nie zobaczył nic ciekawego. Tylko bezruch i ciszę. Nie wiedział już nawet, z którego drzewa zerwał owoc dla Alvina. Wszystkie teraz wydawały mu się srebrzystozielone. I nieważne, jak długo szedł i w którą stronę, zawsze kończył najwyżej o kilka minut marszu od chłopca. Niezwykłe miejsce… Nie takie, którego mapę człowiek może wyrysować sobie w myślach, nie takie, które może opanować. Tutaj kraina daje, co zechce, i nic więcej.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Alvin znowu otworzył oczy. Bajarz pomógł mu wstać.

— Chodzę jak nowo narodzone źrebię — mruknął Alvin. — Strasznie jestem słaby.

— Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny wykonałeś zaledwie połowę prac Herkulesa — odparł Bajarz.

— Her kogo?

— Herkulesa. To Grek.

— Muszę natychmiast poszukać Ta-Kumsawa — oświadczył chłopiec. — Nie powinienem puszczać go samego, ale byłem tak bardzo zmęczony…

— Ty też jesteś Białym — przypomniał Bajarz. — Myślisz, że chce cię mieć przy sobie?

— Tenska-Tawa przepowiedział — wyjaśnił Alvin. — Ta-Kum-saw nie zginie, póki z nim jestem.

Bajarz wspierał Alvina, kiedy szli do tego jedynego miejsca, które ich przepuściło. Wspięli się na łagodne trawiaste zbocze między kopcami i przekroczyli szczyt. Tu zatrzymali się i spojrzeli w dół. Bajarz nie dostrzegł żadnej ścieżki — tylko ciernie, pnącza i krzaki.

— Nie przejdę tędy. Alvin spojrzał zdumiony.

— Przecież jest ścieżka, wygodna jak gościniec.

— Może dla ciebie. Ale nie dla mnie.

— Jakoś tu weszliście.

— Z Ta-Kumsawem.

— On się wydostał.

— Ale ja nie jestem Czerwonym.

— Poprowadzę.

Alvin ruszył naprzód lekko, jakby szedł na niedzielny spacer po łące. Ale dla Bajarza wyglądało to tak, jakby ciernie rozstępowały się przed chłopcem i zamykały natychmiast.

— Alvinie! — krzyknął. — Nie zostawiaj mnie!

Alvin zawrócił i wziął go za rękę.

— Idźcie zaraz za mną — powiedział.

Bajarz próbował, ale i tak głogi odskakiwały i drapały go w twarz, cięły do krwi. Alvin otwierał drogę, więc posuwał się jakoś naprzód, ale miał wrażenie, że krzaki zdzierają mu skórę z pleców. Nawet skórzany kubrak nie chronił przed ich cierniami jak sztylety, gałęziami siekącymi niczym pejcz bosmana. Czuł krew spływającą po ramionach i karku, po nogach.

— Dłużej nie dam rady, Alvinie — oznajmił.

— Widzę go! — zawołał chłopiec.

— Kogo?

— Ta-Kumsawa. Zaczekajcie tu.

Puścił dłoń Bajarza i odszedł. Starzec został sam wśród cierni. Starał się nie ruszać, ale nawet oddychanie powodowało nowe ukłucia i zadrapania.

Alvin wrócił. Znów chwycił Bajarza za rękę.

— Chodźcie ze mną. Jeden krok. Bajarz zebrał siły i postąpił do przodu.

— Na dół. — Alvin pociągnął go.

Bajarz poddał się i uklęknął. Bał się, że nie zdoła już wstać, przebić się przez gałęzie, które zamknęły się nad jego głową.

Alvin poprowadził jego dłoń, aż trafiła na inną i nagle ciernie cofnęły się trochę. Bajarz dostrzegł leżącego Ta-Kumsawa. Krew sączyła się z setek ran na prawie nagim ciele.

— Doszedł sam tak daleko — stwierdził Alvin z podziwem.

Ta-Kumsaw otworzył płonące gniewem oczy.

— Zostawcie mnie — wyszeptał.

W odpowiedzi Bajarz drugą ręką uniósł jego głowę. Kiedy ich ciała zetknęły się większą powierzchnią, ciernie jakby zwiędły i ustąpiły. Teraz Bajarz widział już coś niby ścieżkę, tam gdzie przedtem jej nie było.

— Nie — powiedział Ta-Kumsaw.

— Nie zejdziemy stąd, jeśli nie pomożemy sobie nawzajem — odparł Bajarz. — Chcesz czy nie, jeśli pragniesz zemścić się na Białych, potrzebujesz pomocy Białego.

— W takim razie zostawcie mnie tutaj — wyszeptał Ta-Kumsaw. — Ratujcie swój lud, porzucając mnie na śmierć.

— Nie zdołam zejść bez ciebie.

— To dobrze.

Bajarz zauważył, że Ta-Kumsaw ma już mniej ran. A nawet te, co zostały, były ledwie draśnięciami już prawie wygojonymi. Uświadomił sobie też, że i jego rany nie sprawiają bólu. Rozejrzał się. Alvin siedział w pobliżu, oparty o pień drzewa. Oczy miał zamknięte i wyglądał, jakby ktoś go przed chwilą wychłostał, taki był wycieńczony i posępny.

— Spójrz, ile go to kosztuje, że nas leczy — powiedział.

Na twarzy Ta-Kumsawa choć raz odbiło się zdziwienie; zdziwienie, a potem złość.

— Nie prosiłem, żebyś mnie leczył! — zawołał.

Wyrwał się Bajarzowi i próbował sięgnąć do Alvina. Nagle jednak ciernie pochwyciły go za ramię i Ta-Kumsaw krzyknął — nie z bólu, ale z wściekłości.

— Nie dam się zmusić!

— A dlaczego miałbyś być jedynym człowiekiem, któremu się to udało?

— Zrobię to, co postanowiłem. Nie ustąpię, cokolwiek powie kraina!

— To słowa kowala w jego kuźni — zauważył Bajarz. — Farmera wycinającego las. Oni tak mówią.

— Nie waż się porównywać mnie z Białymi.

Ale gałęzie trzymały mocno, póki Bajarz nie przedostał się do niego z trudem i go nie objął. Wtedy znowu poczuł, jak goją się jego własne rany, i widział, jak znikają rany Ta-Kumsawa — tak szybko, jak szybko opadły i ustąpiły cierniste gałęzie. Alvin patrzył na nich błagalnie, jakby pytał: „Ile sił mi jeszcze odbierzecie, nim uczynicie to, co i tak musicie uczynić?” Z ostatnim krzykiem złości Ta-Kumsaw odwrócił się i objął Bajarza jak przedtem. Szeroką ścieżką zeszli razem aż do stóp Kopca. Alvin wlókł się za nimi.

Przespali tę noc tam, gdzie i poprzednią. Ale nie był to spokojny sen. Rankiem Bajarz bez słowa spakował skromny dobytek i książkę, w której litery nie miały sensu. Potem ucałował Alvina w czoło i odszedł. Nie odezwał się do Ta-Kumsawa i Ta-Kumsaw nie odezwał się do niego. Obaj wiedzieli, co powiedziała kraina, tak jak wiedzieli, że po raz pierwszy w życiu Ta-Kumsaw postąpi wbrew jej chęciom, zaspokoi inne pragnienie. Bajarz nie próbował go nawet przekonywać. Ta-Kumsaw podąży swoją drogą mimo wszystko, choćby nawet miał cierpieć od tysiąca krwawych ran. Bajarz miał tylko nadzieję, że Alvinowi starczy sił, by pozostać z nim do końca, ocalić, kiedy wszelka nadzieja legnie w gruzach.

Cały ranek maszerował prosto na zachód. Koło południa zatrzymał się i wyjął z sakwy książkę. Z ulgą stwierdził, że znowu może czytać. Rozpieczętował karty, gdzie notował własne opowieści, i przez resztę popołudnia zapisywał wszystko, co mu się wydarzyło, co opowiedział Alvin i czego on sam lękał się w przyszłości. Wpisał też wiersz z wczorajszego ranka: te strofy, które wygłosił sam, ale które były wizją Alvina. Wiersz pozostał słuszny i prawdziwy, lecz kiedy Bajarz czytał zapisane w książce słowa, ich moc gdzieś uleciała. Nigdy jeszcze nie był tak blisko zostania prorokiem; teraz jednak dar go opuścił. Zresztą i tak nie należał do niego.

Kiedy szli z Ta-Kumsawem po łące, nie zauważyli nic niezwykłego, nie domyślili się nawet, że dla Alvina była to mapa całego kontynentu. Podobnie teraz: Bajarz spoglądał na wersy w książce i nie dostrzegał już kryjącej się w nich mocy.

Nie umiał podróżować, jak Czerwoni, przez noc, śpiąc w biegu. Dlatego kilka dni trwała jego wędrówka na zachód, do miasta Vigor Kościół. Wiedział, że wielu ludzi ma tam do opowiedzenia długą i gorzką historię. Jeśli ktokolwiek potrzebował kiedyś takiego człowieka jak Bajarz, to właśnie oni. A jednocześnie jeśli istniała kiedyś opowieść, której nie chciałby wysłuchiwać, to właśnie ta. Ale nie ulęknie się tych odwiedzin. Zniesie to. Zanim Ta-Kumsaw zakończy swoje dzieło, będzie więcej posępnych historii do opowiadania. Równie dobrze Bajarz może zacząć je zbierać już teraz, żeby potem nie zostać w tyle.

Загрузка...