ROZDZIAŁ 6 BECZUŁKA PROCHU

Hooch nie wierzył własnym uszom.

— To znaczy, że nie chcecie całego transportu?

— Nie zużyliśmy jeszcze tego, coście nam sprzedali ostatnim razem, Hooch — odparł kwatermistrz. — Cztery beczułki, więcej nam nie trzeba. Prawdę mówiąc, i tego będzie aż nadto.

— Płynę rzeka od Dekane wyładowany whisky, nie zatrzymuję się, żeby sprzedać coś w miastach po drodze, poświęcam się, a wy mówicie…

— Spokojnie, Hooch. — Kwatermistrz uśmiechnął się krzywo. — Wszyscy przecież wiemy, co to za poświęcenie. Myślę, że bez trudu odrobicie straty. A jeśli nie, no cóż… To znaczy, że nierozsądnie zagospodarowaliście to, coście zarobili na nas poprzednim razem.

— Kto jeszcze wam sprzedaje?

— Nikt.

— Już prawie siedem lat przypływam do Carthage City, a od czterech miałem monopol…

— I gdybyście trochę pomyśleli, przypomnielibyście sobie, że za dawnych lat większość waszego trunku kupowali Czerwoni.

Hooch rozejrzał się, odszedł kawałek, stanął na wilgotnym, porośniętym trawą brzegu. Krypa kołysała się leniwie. To fakt, nie zauważył żadnych Czerwonych. Ani jednego. Wiedział, że to nie żaden spisek. Już ostatnio Czerwonych było mniej, ale przecież zawsze znalazło się paru pijaków.

Odwrócił się i krzyknął do kwatermistrza:

— Więc nie został już ani jeden whisky-Czerwony, tak?

— Pewnie, są whisky-Czerwoni. Ale whisky jeszcze się nie skończyła. Dlatego leżą gdzieś teraz pijani.

Hooch zaklął.

— Porozmawiam o tym z gubernatorem.

— Nie, dzisiaj nie porozmawiacie — oświadczył kwatermistrz. — Jest bardzo zajęty.

Hooch uśmiechnął się krzywo.

— Dla mnie znajdzie wolną chwilę.

— Na pewno nie, Hooch. Powiedział to wyraźnie.

— Moim zdaniem, on może sobie myśleć, że jest za bardzo zajęty, ale ja wcale tak nie myślę.

— Jak tam chcecie — mruknął żołnierz. — Mam wyładować te cztery beczułki?

— Nie — odparł Hooch.

A potem krzyknął do swoich chłopców, zwracając się głównie do Mike'a Finka, bo Fink wyglądał, jakby w razie potrzeby potrafił kogoś zabić:

— Jakby ktoś próbował położyć łapę na tej whisky, chcę zobaczyć cztery dziury po kulach w jego ciele, zanim zrzucimy je do wody!

Chłopcy pomachali mu ze śmiechem… oprócz Mike'a Finka, który tylko bardziej wykrzywił gębę. Stary z niego zabijaka. Podobno łatwo poznać ludzi, którzy próbowali się z nim zmierzyć: nie mają uszu. I podobno jest tylko jeden sposób, żeby wyrwać się Finkowi z jednym uchem wciąż trzymającym się głowy: poczekać, aż zacznie przeżuwać odgryzione ucho, i wtedy strzelić do niego ze dwa razy, żeby odwrócić jego uwagę. A potem uciekać. Dobry chłopak na rzekę. Ale Hooch odczuwał pewien niepokój na myśl o tym, co zrobi Fink, jeśli nie dostanie swoich pieniędzy. Bill Harrison musi zapłacić za cały ładunek whisky. Inaczej będzie miał kłopoty.

Przechodząc przez bramę, Hooch zauważył kilka rzeczy. Wisiała na niej ta sama tablica, którą Harrison umieścił cztery lata temu. Nikt jej nie zmieniał, choć była już mocno podniszczona i wyblakła. Miasto też nie rosło. Wszystko straciło już blask nowości i sprawiało wrażenie zaniedbania.

Zupełnie inaczej miały się sprawy na Terytorium Hio. Otoczone palisadami małe miasteczka rozrastały się w prawdziwe miasta i nawet ulice miały wybrukowane. Hio kwitło, przynajmniej we wschodniej części, niedaleko Suskwahenny. Ludzie zastanawiali się już, kiedy zostaną pełnoprawnym stanem.

Ale w Carthage City Hooch nie dostrzegł żadnych śladów rozkwitu.

Szedł główną ulicą wewnątrz palisady. Nadal było tu sporo żołnierzy i nadal wyglądali na zdyscyplinowanych, to trzeba gubernatorowi Billowi przyznać. Ale tam gdzie kiedyś leżeli whisky-Czerwoni, teraz kręciły się różne ciemne typy, rzeczne szczury paskudniejsze jeszcze od Mike'a Finka, nie ogoleni i cuchnący whisky gorzej niż którykowiek z pijanych Czerwonych. Cztery stare domy przerobiono na saloony i te dobrze prosperowały — nawet teraz, wczesnym popołudniem.

To jest powód, myślał Hooch. Na tym polega kłopot. Carthage City zmieniło się w rzeczne miasto, miasto saloonów. Nikt nie chce zamieszkać w tej okolicy, w sąsiedztwie tych wszystkich rzecznych szczurów. To miasto whisky.

Ale skoro to miasto whisky, gubernator Bill powinien kupować ją ode mnie, zamiast wygadywać bzdury, że wezmą tylko cztery beczułki.

— Może pan czekać, panie Palmer, jeśli pan ma ochotę, ale gubernator dzisiaj pana nie przyjmie.

Hooch usiadł na ławce przed gabinetem Harrisona. Zauważył, że gubernator zamienił się ze swoim adiutantem. Oddał swój piękny duży pokój za klitkę? Mniej miejsca, ale… wewnątrz żadnych okien. Ciekawe. To znaczy, że Harrison nie lubi, kiedy ludzie na niego patrzą. Może nawet się boi, że ktoś go zabije.

Hooch siedział przez dwie godziny. Przyglądał się, jak wchodzą i wychodzą żołnierze. Usiłował nie wpadać we wściekłość. Harrison robił czasem takie numery: kazał komuś czekać i czekać, żeby się rozzłościł i nie mógł rozsądnie myśleć. A czasami po to, żeby ten ktoś się obraził i sobie poszedł. Albo poczuł się mały i nieważny, żeby Harrison mógł go trochę postraszyć. Hooch wiedział to wszystko, dlatego starał się zachować spokój. Ale kiedy zbliżał się wieczór, kiedy żołnierze zmieniali warty i schodzili ze służby, nie wytrzymał.

— Co wy tu wyprawiacie? — zwrócił się do kaprala siedzącego za biurkiem.

— Kończę służbę — odpowiedział kapral.

— Ale ja jeszcze tu jestem.

— Wy też możecie skończyć, jeśli macie ochotę.

Ta bezczelna odpowiedź podziałała niczym policzek. Były czasy, kiedy wszyscy ci chłopcy usiłowali przyssać się do Hoocha Palmera. I te czasy zmieniły się nazbyt szybko. Hoochowi wcale się to nie podobało.

— Mógłbym kupić twoją starą matkę i sprzedać ją z zyskiem — oświadczył.

To go ugodziło. Kapral nie wyglądał już na znudzonego. Ale nie pozwolił sobie na to, żeby wyskoczyć zza biurka i trzepnąć Hoocha. Stanął tylko mniej więcej na baczność i powiedział:

— Panie Palmer, może pan sobie tu czekać całą noc, a potem jeszcze cały dzień, ale i tak jego ekscelencja pana nie przyjmie. A czekając pokazuje pan tylko, że jest pan zwyczajnie za głupi i nie rozumie, jak sprawy stoją.

W rezultacie to Hooch się zdenerwował i przyłożył kapralowi. Właściwie nawet nie przyłożył. Było to raczej kopnięcie, ponieważ nigdy nie przyswoił sobie zasad walki dżentelmenów. Pojedynek oznaczał dla niego przyczajenie się za skałą, zaczekanie na przeciwnika i strzelenie mu w plecy. A potem szybką ucieczkę. Tak więc kapral oberwał ciężkim butem Hoocha w kolano, przez co noga wygięła mu się do tyłu, całkiem odwrotnie niż powinna. Kapral ryknął jak wściekły, do czego miał pełne prawo, nie tylko z bólu — po takim kopnięciu noga nigdy już nie będzie mu służyć. Hooch wiedział, że chyba nie powinien tak się zachować, ale chłopak był po prostu bezczelny. Właściwie sam się o to prosił.

Problem w tym, że kapral nie był całkiem sam. Na jego pierwszy krzyk jak spod ziemi wyrósł sierżant i czterech żołnierzy z bagnetami na karabinach. Wściekli jak szerszenie wyskoczyli z gabinetu Harrisona. Sierżant rozkazał dwóm ludziom odnieść kaprala do izby chorych, a pozostali aresztowali Hoocha. Ale nie zrobili tego elegancko, jak cztery lata temu. Tym razem kolby ich muszkietów niby przypadkiem wbijały mu się w ciało, miał też na ubraniu parę odcisków butów — sam nie wiedział, skąd się tam wzięły. Odprowadzili go do więziennej celi — tym razem nie do magazynu. I zostawili — w ubraniu i bardzo obolałego.

Z całą pewnością wiele się zmieniło w Carthage City.

Tej nocy trafiło do aresztu jeszcze sześciu ludzi, trzech za pijaństwo, trzech za bójki. Ani jeden z nich nie był Czerwonym. Hooch słuchał, o czym mówią. Co prawda żaden nie grzeszył rozumem, ale Hooch zwyczajnie nie mógł uwierzyć, że nie rozmawiają o pobiciu jakichś Czerwonych, urządzeniu sobie z nich zabawy albo o czymś w tym rodzaju. Zupełnie jakby Czerwoni całkiem zniknęli z tej okolicy.

A może to prawda? Może Czerwoni rzeczywiście odeszli? Ale to przecież chciał osiągnąć gubernator Harrison. Skoro już nie ma Czerwonych, dlaczego Carthage City nie prosperuje, dlaczego nie tłoczą się tu biali osadnicy?

Jedyną wskazówką było zdanie rzucone przez któregoś z opryszków.

— Jestem bez forsy, dopóki nie zacznie się sezon podatków. — Pozostali pokrzyczeli trochę i poklęli. — Nic nie mam przeciwko pracy dla rządu, ale nie jest to stałe zajęcie.

Hooch nie próbował nawet pytać, o co chodzi. Nie warto zwracać na siebie uwagi. Nie chciał, żeby się rozeszło, jak to pobity spędził noc w areszcie. Takie plotki łatwo znajdują posłuch i niedługo wszyscy zaczęliby uważać, że mogą człowieka pobić. Hooch nie chciał zaczynać życia zwykłego ulicznego zabijaki; nie w tym wieku.

Rankiem przyszli po niego żołnierze. Inni niż wczoraj. I bardziej uważali na swoje kolby i buty. Po prostu wyprowadzili Hoocha z aresztu i w końcu mógł się spotkać z Billem Harrisonem.

Ale nie w gabinecie. Spotkanie nastąpiło w rezydencji gubernatora, w piwnicy. W dodatku doprowadzono tam Hoocha w dość dziwaczny sposób. Żołnierze — musiało ich być z dziesięciu — pomaszerowali za dom, potem nagle jeden odskoczył, szarpnął klapę od piwnicy, a dwóch innych prawie wciągnęło go po schodach. Klapa trzasnęła za nimi, ledwie zdążyli schować głowy… a przez cały czas reszta żołnierzy maszerowała dalej jak gdyby nigdy nic. Hoochowi wcale się to nie podobało. Znaczyło bowiem, że Harrison nie chce, by ktokolwiek wiedział o tej wizycie. A zatem spotkanie może się skończyć paskudnie, a Harrison zaprzeczy, że w ogóle się odbyło. Oczywiście, żołnierze wiedzieli, ale wiedzieli też o pewnym kapralu, któremu wczoraj wieczorem ktoś wygiął kolano w drugą stronę… Raczej nie zechcą świadczyć na korzyść Hoocha Palmera.

Ale Harrison zachowywał się jak dawniej. Z uśmiechem uścisnął Hoochowi dłoń i poklepał go po ramieniu.

— Jak leci, Hooch?

— Bywało lepiej, gubernatorze. Jak tam żona? I ten malec?

— Zdrowie jej dopisuje, trudno narzekać. Aż dziwne u tak eleganckiej damy tutaj, na pograniczu. A mój mały… niezły z niego żołnierz, uszyliśmy mu nawet mundurek. Powinieneś zobaczyć, jak pręży się na paradzie.

— Kiedy słyszę takie rzeczy, myślę czasem, że i mnie pora by się ożenić.

— Zachęcam cię z całego serca. Ojej, Hooch, o czym ja myślę? Siadaj, proszę.

Hooch usiadł.

— Dzięki, Bill.

Harrison z satysfakcją pokiwał głową.

— Miło cię znowu spotkać. To już tyle czasu…

— Szkoda, że nie spotkaliśmy się wczoraj — mruknął Hooch.

Harrison uśmiechnął się z żalem.

— Sam rozumiesz, byłem zajęty. Czy chłopcy cię nie uprzedzili, że cały dzień nie mam czasu?

— Dla mnie zawsze znajdowałeś czas, Bill.

— Wiesz, jak się niekiedy układa. Masa roboty. Co mogłem poradzić?

Hooch pokręcił głową.

— Posłuchaj, Bill. Chyba już dość długo się okłamujemy. To, co się stało, było częścią planu, i to nie mojego planu.

— O czym ty mówisz, Hooch?

— Mówię, że ten kapral nie chciał pewnie skończyć ze złamaną nogą, ale chyba miał mnie sprowokować, żebym mu przyłożył.

— Miał tylko pilnować, żeby nie przeszkadzał mi nikt, kto nie był umówiony. Nic nie wiem o żadnym innym planie. — Harrison posmutniał. — Hooch, muszę cię uprzedzić, że ta sprawa nie wygląda dobrze. Napad na oficera armii Stanów Zjednoczonych…

— Kapral to nie oficer, Bill.

— Naprawdę żałuję, Hooch, że nie mogę przewieźć cię do Suskwahenny i tam postawić przed sądem. Tam mają prawników, sędziów i tak dalej. Ale proces musi się odbyć tutaj, a sędziowie w tej okolicy nie patrzą przychylnie na takich, co łamią kapralom kolana.

— Powiedzmy, że skończysz z tymi groźbami i wytłumaczysz, czego ode mnie chcesz.

— Chcę? Ja nie proszę cię o przysługę, Hooch. Po prostu martwię się o starego przyjaciela, który wpadł w tarapaty i zadarł z prawem.

— To musi być coś naprawdę obrzydliwego, bo inaczej próbowałbyś mnie przekupić, nie zmuszać. Coś, czego twoim zdaniem nie zrobię, jeśli mnie śmiertelnie nie wystraszysz. I ciągle próbuję sobie wyobrazić, co jest tak okropne, że według ciebie się nie zgodzę. Ta lista nie jest długa, Bill.

Harrison potrząsnął głową.

— Źle mnie oceniasz, Hooch. Całkiem źle.

— To miasto umiera, Bill — stwierdził Hooch. — Sprawy nie układają się tak, jak sobie zaplanowałeś. I według mnie dlatego, że miałeś kilka naprawdę głupich zagrań. Myślę, że Czerwoni zaczęli odchodzić… a może wszyscy wymarli… a ty popełniłeś głupstwo i próbowałeś jakoś sobie odbić stracone dochody z whisky. I sprowadziłeś tu największe męty, najgorszych Białych, jak choćby te rzeczne szczury, co siedziały ze mną w areszcie. Zbierali dla ciebie podatki, tak? Farmerzy nie lubią podatków. A szczególnie nie lubią, kiedy ściągają je takie męty.

Harrison nalał sobie na trzy palce whisky i jednym haustem wypił połowę tej porcji.

— W końcu straciłeś swoich whisky-Czerwonych i straciłeś swoich białych farmerów. Zostali ci tylko żołnierze, rzeczne szczury i tyle pieniędzy, ile potrafisz ukraść z tego, co dostaje armia za utrzymywanie pokoju na Zachodzie.

Harrison wypił resztę whisky i czknął.

— To oznacza, że miałeś pecha, postępowałeś głupio, a teraz myślisz, że jakoś cię z tego wyciągnę.

Harrison nalał do szklanki na kolejne trzy palce. Ale nie wypił, tylko zamachnął się i rzucił ją Hoochowi w twarz. Whisky zalała mu oczy, szklanka odbiła się od czoła, a sam Hooch upadł na podłogę i rozpaczliwie tarł powieki.

Po chwili, z mokrą szmatą na czole, siedział znowu na krześle — o wiele grzeczniejszy i bardziej rozsądny. Wiedział, że Harrison wpadł we wściekłość i Hooch nie dałby teraz sam za siebie złamanego szeląga. Byle tylko ujść stąd z życiem, a potem zobaczymy.

— Nie byłem głupi — burknął Harrison.

Nie, jesteś najmądrzejszym gubernatorem na świecie. Dziwne, że jeszcze nie zostałeś królem. To właśnie Hooch miał ochotę powiedzieć. Ale trzymał gębę na kłódkę.

— To przez Proroka. Tego Czerwonego z północy. Zbudował swoje Prorocze Miasto nad Wobbish, naprzeciwko Vigor Kościoła. I nie wmówisz mi, że był to tylko przypadek. To Armor-of-God, na pewno… próbuje odebrać mi stan Wobbish. I w tym celu wykorzystuje Czerwonego. Wiedziałem, że sporo tych dzikich rusza na północ, wszyscy o tym wiedzieli, ale wciąż miałem swoich whisky-Czerwonych, co jeszcze nie wymarli. A kiedy już będzie ich tu mniej, myślałem, zwłaszcza Shaw-Nee, bo oni odeszli, przyjdzie więcej białych osadników. I nie masz racji co do moich poborców podatkowych. To nie oni wystraszyli farmerów. To Ta-Kumsaw.

— Zdawało mi się, że Prorok.

— Nie drażnij mnie, Hooch. Ostatnio nie mam jakoś cierpliwości.

Czemu mnie nie uprzedziłeś, zanim cisnąłeś tą szklanką?

Nie, nie, nie mów nic, co mogłoby go rozgniewać.

— Przepraszam, Bill.

— Ta-Kumsaw jest naprawdę sprytny. Nie zabija Białych. On tylko przyjeżdża na farmę z pięćdziesięcioma Shaw-Nee. Do nikogo nie strzela. Ale kiedy Biali widzą wokół domu pięćdziesięciu wymalowanych wojowników, niekoniecznie dochodzą do wniosku, że rozsądnie jest zaczynać strzelaninę. I patrzą tylko, jak Shaw-Nee otwierają wszystkie bramy, stajnie i zagrody. Wypuszczają zwierzęta. Konie, świnie, krowy, kury… Jak Noe, który prowadził zwierzęta do arki, Shaw-Nee odchodzi w las i cała trzoda biegnie za nim. I tyle. Nikt ich więcej nie ogląda.

— Nie powiesz chyba, że nigdy nie złapali chociaż paru sztuk?

— Wszystkie znikają. Nie znaleźliśmy nawet ich śladów. Ani jednego kurzego piórka. To właśnie wypędziło stąd farmerów: wiedzieli, że lada dzień mogą stracić całą swoją trzodę.

— Shaw-Nee zjadają te zwierzęta, czy co? Nie ma takiej sprytnej kury, co by długo przeżyła w lesie. To tylko prezent gwiazdkowy dla lisów.

— Skąd mogę wiedzieć? Farmerzy przychodzą do mnie i mówią: odzyskaj nasze zwierzęta albo zabij Czerwonych, którzy je ukradli. Ale ani moi żołnierze, ani moi zwiadowcy, ani nikt nie potrafi znaleźć ludzi Ta-Kumsawa. Nawet jednej wioski. Próbowałem zaatakować osadę Caska-Skeeaw nad Małą My-Ammy, ale tylko przekonałem do odejścia jeszcze więcej Czerwonych. A Ta-Kumsaw nawet nie przyhamował.

Hooch bez trudu mógł sobie wyobrazić, jak wyglądał ten atak na wieś Caska-Skeeaw. Starcy, kobiety, dzieci, ich ciała podziurawione kulami i wpół spalone… Hooch dobrze wiedział, jak Harrison postępuje z Czerwonymi.

— Aż w końcu miesiąc temu zjawia się Prorok. Wiedziałem, że przybywa. Nawet whisky-Czerwoni nie potrafili o niczym innym rozmawiać. Prorok nadchodzi. Idź zobaczyć Proroka. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie się zatrzyma, gdzie wygłosi tę swoją przemowę, posłałem nawet paru oswojonych Czerwonych, żeby to wykryli. Nic z tego, Hooch. Ani słówka. Nikt nie wiedział. I pewnego dnia rozeszło się po całym mieście: Prorok tu jest. Gdzie? Chodź, Prorok już przybył. Nikt nie powiedział gdzie. Przysięgam, że ci Czerwoni umieją rozmawiać bez słów. Rozumiesz, o co mi chodzi.

— Bill, powiedz, że miałeś tam szpiegów, bo pomyślę, że tracisz rozum.

— Szpiegów? Sam tam poszedłem, co ty na to? A wiesz jak trafiłem? Ta-Kumsaw przysłał mi zaproszenie. To przekracza ludzkie pojęcie. Bez żołnierzy, bez broni, tylko ja.

— I poszedłeś? Mógł cię złapać i…

— Dał słowo. Ta-Kumsaw jest może Czerwony, ale dotrzymuje słowa.

Hooch uznał to za zabawne. Harrison, który przechwalał się, że nigdy nie dotrzymał obietnicy danej Czerwonemu, liczył, że Ta-Kumsaw dotrzyma swojej. No, ale wrócił żywy, prawda? Czyli na słowie Ta-Kumsawa można polegać.

— Poszedłem. Byli tam chyba wszyscy Czerwoni z całego rejonu My-Ammy. Co najmniej dziesięć tysięcy. Siedzieli na porzuconym polu kukurydzy… Nie brakuje ich tutaj, możesz mi wierzyć. Dzięki Ta-Kumsawowi. Gdybym miał tam swoje dwa działa i setkę żołnierzy, mógłbym za jednym zamachem rozwiązać problem Czerwonych.

— Szkoda, że nie miałeś — mruknął Hooch.

— Ta-Kumsaw chciał, żebym usiadł na samym przodzie, ale odmówiłem. Trzymałem się z tyłu i słuchałem. Prorok wyszedł, stanął na jakimś starym pniaku i gadał, gadał, gadał.

— Zrozumiałeś coś? No wiesz, nie znasz przecież mowy Shaw-Nee.

— Mówił po angielsku, Hooch. Za dużo było tam różnych plemion. Angielski to jedyny język, który znali wszyscy. Owszem, czasem przechodził na ten bełkot Czerwonych, ale raczej trzymał się angielskiego. Opowiadał o przeznaczeniu czerwonego człowieka. Strzeżcie się białych trucizn. Żyjcie wspólnie i wypełnijcie sobą część krainy tak, żeby biały człowiek miał swoje miejsce i czerwony człowiek swoje. Wznieśmy miasto… Kryształowe miasto, powiedział, i brzmiało to całkiem realnie, tyle że żaden z tych dzikusów nie umie nawet wybudować porządnej szopy. Lepiej nie myśleć, co się będzie działo, kiedy zaczną budować miasto ze szkła. Ale najczęściej powtarzał: Nie pijcie trunków! Ani kropli. Rzućcie to, trzymajcie się od whisky z daleka. Trunek to łańcuchy białego człowieka, łańcuchy i bat, łańcuchy, bat i nóż. Najpierw was schwyta, potem was wychłosta, potem was zabije. A kiedy biały człowiek zabije was wszystkich swoją whisky, wtedy przyjdzie i zabierze waszą ziemię, zniszczy ją, uczyni pustą, martwą, bezużyteczną.

— Wygląda na to, Bill, że zrobił na tobie wrażenie — zauważył Hooch. — Zupełnie jakbyś nauczył się na pamięć tego kazania.

— Na pamięć? On gadał przez bite trzy godziny. Mówił o wizjach przeszłości, wizjach przyszłości. Mówił o… rany, Hooch, to jakiś wariat, ale Czerwoni spijali jego słowa jak… jak…

— Whisky.

— Jak whisky… ale zamiast whisky. Wszyscy za nim poszli. W każdym razie prawie wszyscy. Zostało tylko paru whisky-Czerwonych, którzy niedługo i tak zdechną. I moi oswojeni Czerwoni, naturalnie, ale to co innego. I jeszcze jacyś dzicy za Hio.

— Poszli za nim dokąd?

— Do Proroczego Miasta. I to mnie dobija, Hooch. Wszyscy Czerwoni idą do Proroczego Miasta albo gdzieś niedaleko, a po drugiej stronie rzeki leży Vigor Kościół. I właśnie tam odchodzą wszyscy Biali! No, może nie wszyscy do Vigor Kościoła, ale na te ziemie, których mapy trzyma ten piekielny Armor Weaver. To wspólnicy, Hooch, mówię ci, że wspólnicy: Ta-Kumsaw, Armor-of-God Weaver i Prorok.

— Całkiem możliwe.

— A najgorsze, że chyba z tysiąc razy miałem tego Proroka w moim własnym gabinecie. Mogłem zabić chłopaka i oszczędzić sobie zmartwień… Ale skąd człowiek może wiedzieć?

— Znasz go?

— Chcesz powiedzieć, że ty go nie znasz?

— Niewielu Czerwonych znam z imienia, Bill.

— A gdybym ci powiedział, że ten ma tylko jedno oko?

— Nie mówisz chyba o Lolli-Wossiky?

— Właśnie o nim.

— Ten jednooki pijak?

— Bóg mi świadkiem, Hooch. Teraz nazywa siebie Tenska-Tawa. To znaczy „otwarte drzwi” czy coś w tym rodzaju. I chciałbym te drzwi zamknąć. Powinienem był go zabić, kiedy miałem okazję. Ale kiedy uciekł… bo uciekł, jak wiesz, ukradł beczułkę i uciekł do lasu…

— Byłem tu wtedy. Pomagałem go ścigać.

— No więc, kiedy nie wrócił, pomyślałem, że pewno zapił się ma śmierć whisky z tej beczułki. A on wraca i opowiada Czerwonym, jak to kiedyś pił bez przerwy, ale Bóg zesłał mu wizje i teraz nie pije już wcale.

— Niech też ześle mi wizje, a skończę z piciem.

Harrison znowu łyknął whisky. Tym razem z karafki, bo szklanka leżała w kącie na podłodze.

— Widzisz teraz mój problem, Hooch.

— Widzę wiele twoich problemów, Bill. I nie wiem, który mógłby mieć ze mną cokolwiek wspólnego. Tyle że nie żartowałeś, kiedy kazałeś kwatermistrzowi powiedzieć, że potrzebujecie tylko czterech beczułek.

— Och, to wiąże się z tobą o wiele bardziej, Hooch. Nie bój się. Ponieważ jeszcze nie przegrałem. Prorok odebrał mi wszystkich whisky-Czerwonych, Ta-Kumsaw wystraszył moich białych obywateli. Ale ja się nie poddam.

— Fakt, ty się nie poddajesz — przyznał Hooch.

Jesteś oślizłym, chytrym wężem, ale się nie poddajesz. Nie powiedział tego głośno, oczywiście, bo Harrison na pewno źle by przyjął taką opinię… Ale u Hoocha był to najwyższy podziw. Człowiek w jego typie.

— To przez Ta-Kumsawa i Proroka. Prosta sprawa. Muszę ich zabić. Nie, nie. Cofam to. Muszę ich pokonać i zabić. Muszę tak ich podejść, żeby obaj wyszli na durniów, i wtedy obu zastrzelić.

— Świetny pomysł. Zacznę przyjmować zakłady.

— Tego byś chciał: siedzieć i przyjmować zakłady. Słuchaj, nie mogę zwyczajnie poprowadzić żołnierzy na północ, do Vigor Kościoła. Nie mogę po prostu zetrzeć Proroczego Miasta z powierzchni ziemi. Armor-of-God będzie mi stawiał opór na każdym kroku… możliwe, że sprowadzi wojskowe posiłki z Fortu Wayne. Mogą odebrać mi patent albo co… Dlatego muszę tak wszystko zorganizować, aby ludzie w Vigor Kościele i nad brzegami Wobbish sami błagali, żebym przyszedł i zrobił porządek z Czerwonymi.

Teraz wreszcie Hooch zrozumiał, o co tu chodzi.

— Chcesz prowokacji?

— Zuch z ciebie, Hooch. Prawdziwy spryciarz. Chcę, żeby jacyś Czerwoni pojechali na północ, narobili kłopotów i powiedzieli wszystkim, że to Ta-Kumsaw i Prorok im kazali.

Hooch skinął głową.

— Rozumiem. To nie może być porywanie krów czy coś w tym rodzaju. Nie. Żeby ci z północy zapragnęli krwi Czerwonych, Czerwoni muszą zrobić coś naprawdę paskudnego. Na przykład złapać jakieś dzieci, zamęczyć je na śmierć, wypisać im na skórze imię Ta-Kumsawa i zostawić tam, gdzie ich na pewno znajdą. Coś w tym rodzaju.

— Wiesz przecież, Hooch, że nie posunąłbym się do tego, żeby nakazać komuś rzecz tak potworną. Chyba w ogóle nie będę się wdawał w szczegółowe instrukcje. Powiem tylko, że mają jakoś wzburzyć Białych na północy i powiedzieć, że to Ta-Kumsaw im rozkazał.

— Ale nie będziesz zdziwiony, jeśli okaże się, że to gwałty i tortury?

— Nie życzyłbym sobie, żeby włos z głowy spadł jakiejś białej kobiecie. To wykluczone.

— No tak, zgadza się. Święta prawda. A więc stanowczo torturowanie dzieci. Chłopców.

— Jak już wspomniałem, nikomu nie mógłbym czegoś takiego nakazać.

Hooch przymknął oczy i lekko pokiwał głową. Może i Harrison nikomu tego nie nakazuje, ale z całą pewnością nie zabrania.

— Oczywiście, to nie mogą być Czerwoni z tej okolicy. Prawda, Bill? Bo wszyscy odeszli, a twoi oswojeni Czerwoni to najgorsze męty, jakie chodzą po powierzchni ziemi.

— Muszę ci przyznać rację.

— Potrzebujesz zatem Czerwonych z południa. Czerwonych, którzy nie słyszeli jeszcze nauk Proroka, więc ciągle pożądają trunku. Czerwonych, którym pozostało na tyle rozumu, że załatwią tę sprawę jak należy. Czerwonych, co chcą krwi i potrafią zabijać dzieci powoli. A żeby im zapłacić, potrzebujesz mojego ładunku.

— Zgadza się, Hooch.

— Bierz go, Bill. Wycofaj oskarżenie przeciwko mnie, a całą whisky możesz dostać za darmo. Daj mi tylko trochę pieniędzy, bo muszę opłacić swoich chłopców. Nie chcę, żeby w drodze powrotnej pchnęli mnie nożem. Chyba nie żądam zbyt wiele.

— Wiesz, Hooch, że to nie wszystko, o co cię proszę.

— Ale to wszystko, co dla ciebie zrobię, Bill.

— Ja osobiście nie mogę się do nich zwrócić. Nie mogę powiedzieć Cree-Ekom czy Choc-Tawom, co mają robić. To musi być ktoś inny. Ktoś taki, że jeśli go złapią, będę mógł oświadczyć: nigdy nic takiego mu nie mówiłem. Użył swojej whisky, żeby to załatwić. Ja o niczym nie miałem pojęcia.

— Rozumiem cię, Bill, ale od samego początku słusznie się domyślałeś. Rzeczywiście wymyśliłeś coś tak obrzydliwego, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Harrison spojrzał groźnie.

— W tym forcie napad na oficera karzemy śmiercią, Hooch. Czy nie wyrażałem się dostatecznie jasno?

— Bill, kłamałem, oszukiwałem, a czasem zabijałem, chcąc jakoś wyjść na swoje na tym świecie. Ale jedyne, czego nie zrobiłem nigdy, to nie zapłaciłem nikomu, żeby jakiejś matce porwał dziecko i zamęczył je na śmierć. Nigdy tego nie zrobiłem i nigdy nie zrobię.

Przez chwilę Harrison obserwował twarz Hoocha. Przekonał się, że to prawda.

— Czy to nie nadzwyczajne? Istnieje czyn tak obrzydliwy, że Hooch Palmer go nie popełni, choćby miał przez to zginąć.

— Nie zabijesz mnie, Bill.

— Zabiję, Hooch. Z dwóch powodów. Po pierwsze, na moje pytanie udzieliłeś nieprawidłowej odpowiedzi. I po drugie, w ogóle to pytanie słyszałeś. Już jesteś trupem, Hooch.

— Niech ci będzie — rzekł Hooch. — Tylko daj mi solidną linę. I dobrą wysoką szubienicę z dwudziestostopową zapadnią. Chcę zawisnąć tak, żeby ludzie długo to wspominali.

— Dostaniesz gałąź na drzewie. Będziemy wciągać linę powoli, żebyś się udusił, a nie skręcił kark.

— Byle tylko wszyscy zapamiętali.

Harrison zawołał żołnierzy i rozkazał odprowadzić Hoocha do aresztu. Tym razem trochę go poszturchali i czasem kopnęli, więc kiedy dotarł do celi, miał parę nowych siniaków i chyba złamane żebro.

Poza tym nie miał zbyt dużo czasu.

Dlatego położył się bardzo spokojnie na podłodze. Pijacy zniknęli, ale awanturnicy byli tu nadal i zajmowali wszystkie prycze. Hoochowi została tylko podłoga. Nie przejmował się tym. Wiedział, że Harrison zostawi mu godzinę czy dwie na przemyślenie sprawy, potem wyprowadzi go, założy pętlę na szyję i powiesi. Oczywiście, może udawać, że daje mu jeszcze jedną szansę, ale to nie będzie prawda, gdyż teraz przestał już Hoochowi ufać. Hooch powiedział „nie”, więc Harrison nie uwierzy, że wykona zadanie — nawet jeśli się zgodzi.

Hooch postanowił rozsądnie wykorzystać swój czas. Zaczął prosto. Zamknął oczy i wzbudził w sobie trochę żaru. Iskrę. A potem wysłał tę iskrę na zewnątrz. Tak jak robią różdżkarze, kiedy zmysł różdżki posyłają pod ziemię i patrzą, co tam znajdzie. Hooch wysłał swoją iskrę na poszukiwania i po chwili znalazł to, o co mu chodziło: dom gubernatora Billa. Iskra była za daleko, żeby wymierzyć ją w jakieś konkretne miejsce. I celność nie była najlepsza. Dlatego Hooch wpompował w tę iskrę całą swoją nienawiść, wściekłość i ból, rozgrzewał ją coraz mocniej i mocniej. Wysilał się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. I nie ustępował, póki nie usłyszał upragnionego krzyku.

— Pożar! Pożar!

Głos dochodził z daleka, ale coraz więcej ludzi przyłączało się do wołania. Zabrzmiały strzały muszkietów — sygnały alarmowe.

Trzech zabijaków też to usłyszało. Tak się spieszyli, że w biegu jeden nadepnął na Hoocha. Stanęli przy drzwiach, wszyscy trzej. Walili w nie pięściami i wołali strażnika.

— Wypuście nas! Nie gaście ognia, dopóki nas nie wypuścicie! Nie pozwólcie nam tu umierać!

Hooch prawie nie zauważył, że ktoś na nim stanął — tak bardzo był już obolały. Leżał bez ruchu i znowu posłał swoją iskrę, tym razem podgrzewając metal zamka w drzwiach celi. Teraz mógł lepiej wymierzyć i iskra była dużo gorętsza.

Podbiegł strażnik, wsunął klucz, przekręcił i otworzył drzwi.

— Wychodźcie, chłopcy — powiedział. — Sierżant pozwolił. Przydacie się do gaszenia.

Hooch wstał z trudem, ale strażnik zatrzymał go i odepchnął. Hooch nie był zdziwiony. Ale rozgrzał swoją iskrę jeszcze bardziej, tak mocno, że metal zaczął się topić. Nawet żarzył się na czerwono. Strażnik zatrzasnął drzwi i chciał przekręcić klucz, ale tylko sparzył sobie rękę. Zaklął, sięgnął do koszuli i chciał chwycić klucz przez materiał. Hooch pchnął drzwi, przewrócił go i kopnął w głowę. Nadepnął mu na twarz i zapewne też złamał kark, ale nie uważał tego za morderstwo. Raczej sprawiedliwość, bo strażnik wyraźnie chciał go zostawić w celi, żeby się spalił na śmierć.

Hooch wyszedł z aresztu. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie widział stąd rezydencji, ale zauważył kłęby dymu. Niebo było zachmurzone i szare. Pewnie spadnie deszcz, zanim ogień dotrze do palisady. Hooch miał nadzieję, że nie. Miał nadzieję, że całe to miasteczko wypali się do gruntu. Co innego zabijać Czerwonych, to Hoochowi nie przeszkadzało i tu zgadzał się z Harrisonem całkowicie. Zabijać alkoholem, jeśli można, a jak nie można, to kulami. Ale nie morduje się Białych, nie wynajmuje się Czerwonych, żeby torturowali białe dzieci. Może dla Harrisona to jedno i to samo. Może dla niego to jak śmierć białych żołnierzy na wojnie z Czerwonymi, tyle że żołnierze mieli być trochę młodsi. Może Harrison potrafił myśleć o tym w taki sposób. Ale Hooch nie potrafił. Szczerze mówiąc, sam się sobie dziwił. Bardziej niż sądził, przypominał Andrew Jacksona. Istniała dla niego granica, której nie mógł przekroczyć. Wykreślił ją w innym miejscu niż Hickory, ale jednak była to granica, i raczej umrze, niż przejdzie na drugą stronę.

Naturalnie, wolałby nie umierać, gdyby tylko można coś na to poradzić. Nie mógł wyjść przez bramę w palisadzie, bo tamtędy sztafeta wiader sięgała rzeki i na pewno by go zauważyli. Bez trudu za to wdrapał się na parapet. Żołnierze nie pilnowali zbyt uważnie. Wspiął się na palisadę i spadł ciężko na ziemię poza fortem. Nikt go nie widział. Przeszedł dziesięć jardów do lasu i powoli, bo żebra bolały mocno i osłabł trochę od wysyłania iskier, ruszył między drzewami do brzegu.

Wyszedł z lasu na otwarty teren przy nabrzeżu. Tam czekała jego krypa, nadal wyładowana beczułkami. A chłopcy stali w pobliżu, obserwując, jak ludzie nabierają wiadrami wodę, jakieś trzydzieści jardów powyżej. Hooch wcale się nie zdziwił, że załoga nie pomaga w gaszeniu. Nie należeli do typów społecznych.

Wszedł na nabrzeże, kiwając do nich, żeby wracali. Zeskoczył na krypę; potknął się, bo był słaby i poobijany. Odwrócił się, żeby powiedzieć chłopcom, o co chodzi i dlaczego muszą odbijać… ale nie było ich. Stali spokojnie na brzegu i przyglądali mu się. Pomachał jeszcze raz, ale nawet nie drgnęli.

No trudno, odpłynie bez nich. Szedł już w stronę cumy, żeby ją zrzucić i drągiem odepchnąć krypę, kiedy nagle uświadomił sobie, że nie wszyscy jego chłopcy stoją na brzegu. Nie, brakowało jednego. I od razu wiedział, gdzie jest ten nieobecny: tutaj, na łodzi, stoi tuż za nim i wyciąga ręce…

Mike Fink nie był nożownikiem. Owszem, gdyby musiał, użyłby noża, ale wolał zabijać gołymi rękami. Kiedyś mówił coś o zabijaniu nożem… jakieś porównanie z dziwkami i kijem od miotły… Stąd Hooch miał pewność, że noża nie będzie. Że nie zginie szybko. Harrison musiał przewidzieć, że Hooch zdoła się wymknąć. Dlatego przekupił Mike'a Finka i teraz Fink zabije Hoocha. To pewne.

Ale zabije powoli. A to dawało Hoochowi czas. Zdąży zadbać o to, żeby nie umrzeć samotnie.

Palce chwyciły go za gardło i zacisnęły się mocno, mocniej niż Hooch to sobie wyobrażał, coraz mocniej, aż się przestraszył, że zwyczajnie ukręcą mu głowę. Zmusił się, by wysłać iskrę, znaleźć beczułkę, to właściwe miejsce… wiedział dobrze, gdzie go szukać. Podgrzać tę beczułkę, tak mocno jak tylko potrafi, jeszcze bardziej, jeszcze…

Czekał na wybuch, czekał i czekał, ale wybuch nie nastąpił. Miał wrażenie, że palce Finka przyciskają mu gardło do kręgosłupa; czuł, jak wiotczeją mięśnie, jak kopie nogami, jak wysilają się płuca, by wciągnąć powietrze, które nie napływa… Ale podgrzewał swoją iskrę do ostatniej chwili i czekał, aż beczułka prochu wybuchnie.

W końcu umarł.

Mike Fink trzymał go jeszcze przez całą minutę po śmierci. Może dlatego, że zwyczajnie lubił to uczucie, kiedy trup dynda mu w rękach. Trudno powiedzieć, jak to jest z Mike'em Finkiem. Niektórzy mówią, że kiedy jest w nastroju, nie ma milszego kompana niż on. Tak właśnie myślał o sobie Mike. Lubił być miły, mieć kolegów, wypić w towarzystwie. Ale kiedy przychodziło do zabijania, no cóż… To także lubił.

Nie można za długo trzymać martwego ciała. Ktoś może zacząć się skarżyć albo wymiotować. W końcu więc zrzucił trupa Hoocha do wody.

— Dym — zauważył ktoś z załogi, wyciągając rękę.

I rzeczywiście, smużka dymu unosiła się spomiędzy beczułek.

— To proch! — wrzasnął któryś.

I wszyscy rzucili się do ucieczki, byle jak najdalej od wybuchu. Ale Mike Fink śmiał się tylko i śmiał. Zaczął wyładowywać beczułki, ustawiać je na nabrzeżu, aż w końcu w samym środku stosu znalazł jedną z umocowanym lontem. Tej nie chwycił w ręce. Przewrócił ją nogą i potoczył na środek pokładu.

Chłopcy wracali powoli, żeby sprawdzić, co się właściwie dzieje. Wyglądało na to, że Mike Fink nie wyleci jednak w powietrze.

— Siekierę! — zawołał Mike.

Jeden z nich rzucił mu narzędzie, które nosił w pochwie u pasa. Trzeba było parę razy mocno uderzyć, ale w końcu denko odskoczyło i pokazał się obłok pary. Woda w beczce była tak gorąca, że wciąż jeszcze bulgotała.

— To znaczy, że nie trzymał tam prochu? — zapytał ktoś.

Niezbyt mądry, ale w końcu niewielu ludzi na rzece słynęło z bystrości umysłu.

— Był tu proch, kiedy ładował tę beczułkę — wyjaśnił Mike. — Jeszcze w Suskwahenny. Ale chyba nie sądzisz, że Mike Fink popłynie taki kawał po Hio na jednej krypie z beczułką prochu, z której sterczy lont?

Potem wyskoczył z łodzi na brzeg i ryknął z całej siły, tak głośno, że usłyszeli go nawet w forcie… a ludzie z wiadrami przerwali na chwilę pracę, żeby go posłuchać.

— Nazywam się Mike Fink, chłopaki, i jestem najgorszym, najwredniejszym synem aligatora, jaki kiedykolwiek odgryzł łeb bizonowi! Na śniadanie jadam ludzkie uszy, na kolację niedźwiedzie, a kiedy chce mi się pić, mogę osuszyć Niagarę! Kiedy sikam, ludzie wsiadają na łodzie i pięćdziesiąt mil płyną z prądem, a kiedy pierdzę, Francuzi łapią powietrze w butelki i sprzedają je na perfumy! Jestem Mike Fink, to jest moja krypa, a jeśli wy, mięczaki, ugasicie ten pożar, każdy dostanie darmowy kufel whisky!

Potem Mike Fink poprowadził swoją załogę do pomocy ludziom z wiadrami. Wszyscy razem walczyli z ogniem, dopóki nie spadł deszcz i nie zgasił pożaru.

Tej nocy nawet żołnierze pili i śpiewali, ale Mike Fink siedział zupełnie trzeźwy i zadowolony, że w końcu sam wszedł do interesu z whisky. Towarzyszył mu tylko jeden z chłopców, najmłodszy, który wyraźnie Finka podziwiał. Bawił się lontem wyrwanym z beczułki.

— Lont się nie palił — zauważył.

— Nie, faktycznie nie — przyznał Mike Fink.

— No to jak woda mogła się zagotować?

— Pewnie Hooch trzymał jeszcze w zanadrzu parę sztuczek. I na pewno miał coś wspólnego z tym pożarem.

— Wiedziałeś o tym, prawda? Fink pokręcił głową.

— Nie, miałem szczęście. Zwyczajnie mam szczęście. Nachodzi mnie czasem przeczucie, jak z tą beczułką prochu, i wtedy robię to, co uważam za słuszne.

— Znaczy masz taki talent?

W odpowiedzi Fink wstał i spuścił spodnie. Na lewym pośladku miał tatuaż, sześcioboczny i groźny z wyglądu.

— Matka mi to wykłuła, kiedy miałem miesiąc. Powiedziała, że będzie mnie chronił i dożyję naturalnej śmierci. — Odwrócił się i pokazał drugi pośladek. — A ten, powiedziała, pomoże mi zdobyć fortunę. Nie wiem, jak powinien działać, bo umarła, zanim mi wytłumaczyła. Ale moim zdaniem przynosi szczęście. Dzięki niemu tak jakbym wiedział, co należy robić. — Wyszczerzył zęby. — Zdobyłem sobie krypę i ładunek whisky, nie?

— Czy gubernator naprawdę da ci medal za zabicie Hoocha?

— W każdym razie za złapanie go… Na to wygląda.

— Ale chyba nie bardzo się zmartwił, że stary Hooch nie żyje.

— Nie — przyznał Mike. — Raczej nie. A teraz gubernator i ja jesteśmy dobrymi kumplami. Mówił, że musi załatwić parę spraw i tylko ktoś taki jak ja się do tego nadaje.

Chłopak spojrzał na niego i zachwyt błysnął w osiemnastoletnich oczach.

— Mogę ci pomagać? Mogę z tobą popłynąć?

— Biłeś się kiedyś?

— Mnóstwo razy.

— Odgryzłeś komuś ucho?

— Nie, ale raz wydłubałem człowiekowi oko.

— Oczy są łatwe. Miękkie.

— I raz tak jednemu przyłożyłem z byka, że stracił pięć zębów.

Fink myślał nad tym przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się i kiwnął głową.

— Pewnie, mały. Płyń ze mną. Kiedy już skończę, na sto mil od tej rzeki nie zostanie ani jeden mężczyzna, kobieta czy dziecko, którzy nie będą znali mojego imienia. Wątpisz w to, mały?

Chłopak nie miał żadnych wątpliwości.

Rankiem Mike Fink i jego załoga przepłynęli na południowy brzeg Hio. Na krypie mieli wóz, kilka mułów i osiem beczułek whisky. Zamierzali pohandlować trochę z Czerwonymi.

Po południu gubernator William Harrison pochował zwęglone ciała swej drugiej żony i syna, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w pokoju dziecinnym. Chłopiec przymierzał swój paradny mundur, kiedy dom stanął nagle w płomieniach.

Ogień we własnym domu nie rozpalony ludzką ręką… odebrał mu to, co kochał najbardziej. I żadna moc na świecie nie mogła mu tego przywrócić.

Загрузка...