ROZDZIAŁ 9 NAD JEZIOREM MIZOGAN

Pierwszy raz w życiu Alvin widział w jednym miejscu tyle wody co teraz, kiedy z wierzchołka wydmy spoglądał na jezioro. Measure stał obok, opierając dłoń na ramieniu brata.

— Tato kazał mi trzymać cię z daleka od wody — powiedział. — I popatrz, gdzie cię przyprowadzili.

Wiatr dął gorący i silny, z mocnymi szkwałami, zacinając ziarenkami piasku jak maleńkimi strzałami.

— Ciebie też — zauważył Alvin.

— Patrz, zbliża się prawdziwy sztorm.

Na południowym zachodzie chmury były czarne i groźne, nie jak zwykłe chmury, zwiastujące letnią burzę. Zamigotała błyskawica. Stłumiony odległością grom dobiegł o wiele później. I kiedy Alvin przyglądał się temu, nagle odniósł wrażenie, że widzi o wiele szerzej, o wiele dalej niż przedtem. Jakby nagle dostrzegł wir i obroty w chmurze, poczuł żar i chłód, lodowate powietrze opadające w dół i upalne sięgające w górę, a wszystko to krążyło ogromnym kołem po niebie.

— Tornado — oświadczył. — W tej chmurze jest trąba powietrzna.

— Nic nie widzę — odparł Measure.

— Zbliża się. Spójrz, jak wiruje tam powietrze. Popatrz tylko.

— Wierzę ci, Al. Ale tutaj nie ma się chyba gdzie schować.

— Spójrz na tych ludzi — powiedział Alvin. — Jeśli tornado uderzy w nas tutaj…

— Gdzie się nauczyłeś przepowiadać pogodę? — zdziwił się Measure. — Nigdy przedtem tego nie robiłeś.

Na to Al nie znalazł odpowiedzi. Nigdy jeszcze nie czuł w sobie sztormu. To było jak ta słyszana wczoraj zielona muzyka. Odkąd schwytali go ci Czerwoni, zdarzały mu się przedziwne rzeczy. Ale nie mógł tracić ani chwili, żeby się zastanowić, skąd wie. Wystarczy, że wiedział.

— Muszę kogoś ostrzec.

Zbiegł z wydmy. Zsuwał się, więc każdy krok był jak odbicie ze zbocza, lądowanie na jednej nodze i znowu odbicie. Nigdy jeszcze tak prędko nie pędził w dół. Measure pobiegł za nim.

— Kazali nam czekać tu, na górze, aż…

Podmuch wiatru porwał jego słowa. Teraz, kiedy zbiegli już na dół, piasek był jeszcze gorszy. Wiatr zrywał z wydm gęste tumany, unosił i opuszczał. Al musiał zamknąć oczy, zasłaniać je ręką, odwracać głowę… byle tylko piasek go nie oślepił, kiedy pędził w stronę grupy Czerwonych na brzegu.

Ta-Kumsawa łatwo było zauważyć, nie tylko z powodu wzrostu. Inni Czerwoni nie zbliżali się do niego zanadto i stał wśród nich jak król. Al biegł prosto ku niemu.

— Tornado nadchodzi! — krzyczał. — W tej chmurze jest tornado!

Ta-Kumsaw odchylił głowę i zaśmiał się; Al ledwie go słyszał wśród świstu wichury. Ta-Kumsaw sięgnął ponad jego głową i dotknął ramienia innego Czerwonego.

— To jest ten chłopiec! — krzyknął.

Al spojrzał na tego człowieka. Wcale nie zachowywał się jak król, zupełnie inaczej niż Ta-Kumsaw. Garbił się trochę i nie miał jednego oka, tylko powiekę zwisającą nad pustką. Był chudy, z ramionami raczej smukłymi niż muskularnymi i wręcz cienkimi nogami. Ale gdy Al popatrzył na tę twarz, poznał ją od razu. Nie mógł się mylić.

Wiatr przycichł na chwilę.

— Jaśniejący Człowiek — powiedział Al.

— Karaluszy Chłopiec — odparł Tenska-Tawa, Lolla-Wossiky, Prorok.

— Jesteś prawdziwy — stwierdził Al.

Nie sen, nie wizja. Prawdziwy człowiek, który stał wtedy obok łóżka, znikał i pojawiał się, a twarz błyszczała mu jak słońce, aż oczy bolały. Ale to był ten sam człowiek.

— Nie uleczyłem cię — westchnął Al. — Przepraszam.

— Uleczyłeś — odpowiedział Prorok.

I wtedy Al przypomniał sobie, dlaczego zbiegł z wydmy, dlaczego przerwał rozmowę między dwoma najsławniejszymi Czerwonymi na świecie. Między braćmi, których imiona znał każdy biały mężczyzna, kobieta i dziecko na zachód od Appalachów.

— Tornado! — oświadczył.

Jakby w odpowiedzi znowu zawyła wichura. Al obejrzał się i to, co wyczuł, stało się rzeczywistością. Nadchodziły cztery wiry, zwisające z chmur niczym węże z gałęzi drzewa, sięgające coraz niżej, gotowe do ataku. Wszystkie cztery zbliżały się do nich, chociaż nie dotykały jeszcze ziemi.

— Teraz! — zawołał Prorok.

Ta-Kumsaw podał bratu strzałę z krzemiennym grotem. Prorok usiadł na piasku i wbił sobie ostrze w podeszwę najpierw lewej, potem prawej stopy. Krew popłynęła obficie. Prorok zrobił to samo z rękami: skaleczył się tak głęboko, że krwawiły mu również grzbiety dłoni.

Al krzyknął i niemal bez zastanowienia skierował myśli do ciała Proroka, by zagoić jego rany.

— Nie! — krzyknął Prorok. — To jest moc czerwonego człowieka… krew jego ciała… płomień krainy.

Potem odwrócił się i wszedł do jeziora Mizogan.

Nie, nie do jeziora. Na nie. Alvin nie mógł uwierzyć, ale pod krwawymi stopami Proroka woda stała się twarda i gładka jak szkło. Prorok stał na niej. Ciemna kałuża krwi rozlewała się po powierzchni. Kilka jardów dalej woda znów była płynna, wzburzona, szarpane wichrem fale pędziły do gładzi, potem spłaszczały się, uspokajały, twardniały.

Prorok szedł coraz dalej po wodzie, a krwawe ślady znaczyły gładką ścieżkę wśród sztormu.

Al zerknął na trąby powietrzne. Były już blisko, niemal nad głową. Czuł w sobie ich pęd, jakby stał się częścią chmury, a one były potężnymi, rozszalałymi emocjami jego duszy.

Na wodzie Prorok uniósł ręce i wskazał jeden z wirów. Niemal natychmiast pozostałe wzniosły się i zniknęły wessane w chmurę. Lecz ten wybrany zbliżał się ciągle, aż stanął wprost nad Prorokiem, o sto stóp nad jego głową. Dostatecznie blisko, by fale wyrastały wokół szklistej ścieżki, jakby chciały zanurkować w górę, pod chmury. Woda krążyła dookoła coraz szybciej wraz z wiatrem pod trąbą powietrzną.

— Chodź! — krzyknął Prorok.

Alvin nie słyszał go, ale nawet z tej odległości widział jego oko, ruch jego warg. Wiedział, czego chce Prorok. Nie wahał się — wkroczył na wodę.

Tymczasem Measure dogonił go już i kiedy Al ruszył po ciepłym gładkim szkle ścieżki Proroka, krzyknął, rzucił się za bratem, chciał go zatrzymać. Nim zdążył dotknąć chłopca, Czerwoni chwycili go i odciągnęli. Wrzeszczał na Alvina, żeby wracał, nie szedł tam, nie wchodził do wody…

Alvin słyszał go i był śmiertelnie przerażony. Ale pod wirem tornada, stojąc na wodzie, czekał Jaśniejący Człowiek. Z wnętrza umysłu AIvina wypłynęła taka tęsknota, jakiej doznał Mojżesz na widok krzewu gorejącego. Muszę to obejrzeć, powiedział Mojżesz, i to samo mówił Alvin. Ponieważ coś takiego nie mogło się zdarzyć w naturalnym świecie, to pewne. Nie istniał heks, urok czy zaklęcie, zdolne przywołać tornado albo zmienić w szkło wzburzone jezioro. Alvin nie widział jeszcze i chyba już nie zobaczy nic wspanialszego niż to, co robi ten Czerwony.

I Prorok kochał Alvina. Chłopiec nie miał żadnych wątpliwości. Jaśniejący Człowiek stał kiedyś obok jego łóżka i uczył go. Al pamiętał, że Jaśniejący Człowiek też się wtedy skaleczył. Cokolwiek czynił Prorok, czynił z pomocą własnej krwi i własnego cierpienia. To była prawdziwa tajemnica. Trudno się dziwić, że wchodząc na powierzchnię wody, Al odczuwał niemal nabożny podziw.

Za jego plecami ścieżka rozpływała się, zanikała. Czuł fale muskające mu pięty. Bał się, ale póki szedł naprzód, nic mu nie groziło. I wreszcie stanął obok Proroka, który wziął go za rękę.

— Stań ze mną! — zawołał. — Stań tutaj, w oku krainy, i patrz!

Trąba powietrzna opadła szybko; woda chlusnęła, uniosła się wokół nich jak mur. Znaleźli się w samym środku tornada, wsysani w górę…

…póki Prorok nie wyciągnął zakrwawionej dłoni i nie dotknął wodnej ściany, a ona także stała się gładka i twarda jak szkło. Nie, nie szkło. Była czysta i przejrzysta niby kropla rosy na pajęczej sieci. Ucichł sztorm. Został tylko Al i Jaśniejący Człowiek pośrodku jasnej i przezroczystej wieży z kryształu.

Jednak nie przypominała okna, przez które widać to, co dzieje się na zewnątrz. Za kryształową ścianą Al nie dostrzegał jeziora ani burzy. Zamiast tego zobaczył inne rzeczy.

Zobaczył wóz unieruchomiony we wzbierającej rzece, drzewo płynące z prądem jak taran, i młodego człowieka, który skacze na to drzewo, przekręca je, odpycha od wozu. A potem tego człowieka wplątanego w korzenie, przyciśniętego do brzegu, znoszonego z prądem. Przez cały czas walczył o życie, o jeszcze kilka oddechów… oddychać, oddychać…

Zobaczył rodzącą kobietę, i obok małą dziewczynkę, która dotyka jej brzucha. Krzyknęła coś, a położna wsunęła rękę i wyciągnęła główkę dziecka… wyjęła je całe. Matka krwawiła. Mała dziewczynka sięgnęła i zdjęła coś z twarzy dziecka, a ono zapłakało. Człowiek w rzece usłyszał jakoś ten płacz; wiedział, że dostatecznie długo trzymał się życia. I umarł.

Al nie wiedział, jak to rozumieć. Dopóki Prorok nie szepnął mu do ucha:

— Pierwsze, co tu widzisz, to dzień, kiedy przyszedłeś na świat.

Tym dzieckiem był Alvin Junior. Młody człowiek, który zginął w rzece, to jego brat Vigor. Kim jest ta dziewczynka, co zdjęła mu z twarzy czepek? Al nigdy jeszcze jej nie widział.

— Pokażę ci — rzekł Prorok. — To trwa tylko chwilę, a muszę jeszcze zobaczyć rzeczy dla siebie, ale pokażę ci.

Wziął Alvina za rękę i razem wznieśli się do góry w szklanej kolumnie.

To nie było uczucie lotu ptaka, szybowania; raczej takie, jakby nie istniała góra i dół. Prorok ciągnął go coraz wyżej, lecz Al nie miał pojęcia, w jaki sposób Prorok podciąga siebie. Nieważne. Tak wiele było do oglądania. Gdziekolwiek zawisł w powietrzu, mógł spojrzeć w dowolnym kierunku i zobaczyć coś przez ścianę wieży. I wreszcie uświadomił sobie, że widoczna jest tu każda chwila, każde ludzkie życie. Jak można się tu odnaleźć? Jak szukać konkretnej opowieści pośród setek, tysięcy, milionów wizji przeszłości?

Prorok zatrzymał się i podciągnął chłopca, by widział to samo co on. Zetknęły się ich policzki, zmieszały oddechy, serce Proroka biło głośno w uszach Alvina.

— Patrz — powiedział Prorok.

Alvin zobaczył miasto błyszczące w promieniach słońca. Jak lodowe wieże… tak wyglądało… albo jak z czystego szkła, bo nie przyćmiewały blasku zachodzącego słońca i nie rzucały cienia na okoliczne łąki. W mieście żyli ludzie, niczym jasne zjawy poruszające się tu i tam, w dół i w górę, bez schodów ani skrzydeł. Ale ważniejsze od tego, co Alvin widział, było to, co czuł, patrząc na miasto. Nie spokój… w jego uczuciach nie było spokoju. Raczej podniecenie: serce biło szybko jak serce konia w pełnym galopie. Ci ludzie, choć niedoskonali — czasem gniewni, czasem smutni — nie byli jednak głodni, nie byli ignorantami, nie musieli nic robić tylko dlatego, że ktoś im kazał.

— Gdzie jest to miasto? — szepnął Alvin.

— Nie wiem — odparł Prorok. — Widzę je inne za każdym razem, gdy tu przychodzę. Czasem te smukłe wieże, czasem wielkie kryształowe kopce, czasem po prostu ludzie żyjący na morzu krystalicznych płomieni. Sądzę, że w przeszłości wiele razy je budowano. I myślę, że będzie wybudowane znowu.

— Czy ty je zbudujesz? Do tego służy Prorocze Miasto?

Łzy popłynęły z oczu Proroka — pociekły ze zdrowego oka, sączyły się spod obwisłej powieki drugiego.

— Czerwony człowiek sam nie wzniesie takiego miasta — rzekł. — Jesteśmy częścią krainy, a ono jest czymś więcej niż sama kraina. Kraina jest dobra i zła, życie i śmierć istnieją obok siebie. I zielona cisza.

Alvin pomyślał o zielonej muzyce, ale milczał. Prorok mówił to, czego Al chciał słuchać, zaś Al miał dość rozumu, aby wiedzieć, że czasem lepiej słuchać niż mówić.

— Ale to miasto… — ciągnął Prorok — kryształowe miasto to światło bez mroku, czystość bez brudu, zdrowie bez choroby, siła bez słabości, obfitość bez głodu, napój bez pragnienia, życie bez śmierci.

— Ci ludzie nie wszyscy są szczęśliwi — zauważył Alvin. — Nie żyją wiecznie.

— Nie widzisz tego samego, co ja.

— Widzę, że je budują. — Al zmarszczył czoło. — Budują z jednej strony, a rozpada się z drugiej.

— Miasto, które ja widzę, nigdy się nie rozpadnie.

— Jaka jest różnica? Dlaczego nie oglądamy tego samego?

— Nie wiem, Karaluszy Chłopcze. Nigdy jeszcze nikomu tego nie pokazałem. A teraz wracaj, poczekaj na mnie na dole. Muszę wiele zobaczyć, nim znowu ruszy czas.

Sama myśl o zejściu w dół wystarczyła, by Al zaczął opadać, aż znalazł się na samym dnie, na błyszczącej przejrzystej podłodze. Podłodze? Równie dobrze mógł to być sufit. Światło padało tamtędy tak samo jak przez ściany. I też widział obrazy.

Zobaczył ogromną chmurę kurzu, wirującą coraz szybciej i szybciej. Ale zamiast rozrzucać ten kurz, chmura wsysała wszystko do wnętrza. I nagle zaczęła lśnić, potem zapłonęła i stała się słońcem, tak po prostu. Alvin wiedział o planetach, ponieważ Thrower o nich opowiadał, nie zdziwił się więc, gdy je dostrzegł — jaskrawe świetlne punkty, które zaraz przygasły. I po chwili zamiast kurzu zmieszanego z ciemnością widział albo światy, albo pustą przestrzeń. Zobaczył Ziemię, całkiem małą… Ale kiedy się zbliżył, urosła ogromna. Wirowała szybko i słońce oświetlało jej powierzchnię. Drugą połowę spowijała ciemność. Al tkwił na niebie… takie miał uczucie… i spoglądał w jasną przestrzeń, ale dostrzegał wszystko, co się dzieje na dole. Najpierw nagie skały, wulkany plujące lawą; potem z oceanu rozprzestrzeniły się rośliny, paprocie i wysokie drzewa. Widział skaczące w wodzie ryby, życie na brzegu, gdzie docierała fala, owady i małe insekty skaczące i pożerające liście, polujące na siebie nawzajem. Zwierzęta stawały się coraz większe i większe, tak szybko, że Alvin nie nadążał za zmianami. Ziemia wirowała pod nim, a on obserwował.

Ogromne, monstrualne stwory, o jakich w życiu nie słyszał, niektóre z długimi szyjami… paszcze i zęby tak potężne, że jednym kłapnięciem powalały drzewa. I nagle zniknęły, a pojawiły się słonie i antylopy, tygrysy i konie, wszystkie ziemskie istoty, coraz bardziej podobne do tego… jak według Ala powinny wyglądać. Nigdzie jednak nie zauważył człowieka. Znalazł małpy i kudłate stwory, które zadawały sobie ciosy kamieniami, stwory chodzące na tylnych łapach, ale z wyglądu tępe jak żaby.

Aż w końcu dostrzegł istoty ludzkie, chociaż z początku nie był pewien, ponieważ były czarne. Przez całe życie widział tylko jednego Czarnego, niewolnika jakiegoś handlarza z Kolonii Korony, który ze dwa lata temu przejeżdżał przez Vigor Kościół. Ale czarni czy nie, wyglądali jak ludzie. Zrywali owoce z drzew i jagody z krzaków, karmili się nawzajem, a za nimi podążało stadko czarnych dzieciaków. Dwójka zaczęła walczyć i to większe zabiło mniejsze. Ojciec zawrócił wtedy, kopnął i przepędził to, które zabiło. Potem wziął martwe dziecko na ręce i zaniósł matce. Oboje zapłakali, ułożyli ciało na ziemi i przykryli je kamieniami. Potem zwołali rodzinę i ruszyli dalej. Już po kilku krokach znowu jedli, wyschły ich łzy i szli, po prostu szli dalej. To ludzie, pomyślał Alvin. Na pewno. Tacy właśnie są ludzie.

Ziemia obracała się i kiedy znowu wstał dzień, żyło na niej mnóstwo ludzi: ciemnych w krajach gorących, jasnych w krajach zimnych — we wszelkich możliwych odcieniach. Oprócz Ameryki, która też pojawiła się w słońcu. W Ameryce wszyscy byli podobni, wszyscy czerwoni, czy żyli na południu, czy na północy, w upale czy w chłodzie, na pustyni czy na mokradłach. Pokój panował na tej ziemi w porównaniu z innymi częściami świata. To dziwne, bo wielkie lądy z różnymi rasami i narodami zmieniały się z każdym obrotem Ziemi, całe państwa przesuwały się z miejsca na miejsce, wszystko się stale przemieszczało, a w każdej chwili, w każdym miejscu wybuchały wojny. Mniejszy ląd, Ameryka, też miał swoje wojny, ale wszysko odbywało się wolniej, łagodniej. Ludzie tu żyli w innym rytmie. Kraina miała własny puls, własne życie.

Od czasu do czasu przybywali ludzie ze Starego Świata — głównie rybacy. Naturalnie, przyniesieni tu przez burze albo uciekający przed wrogiem. Przybywali i przez chwilę próbowali żyć życiem Starego Świata: szybko budować, szybko się rozmnażać i zabijać ile tylko się da. Jak choroba. Ale potem albo przyłączali się do Czerwonych i znikali, albo ginęli. Żaden z nich nie wytrwał w zwyczajach Starego Świata.

Aż do teraz, pomyślał Alvin. Kiedy przyszliśmy tym razem, byliśmy już silni. Jakby człowiek przeziębił się parę razy i zaczął wierzyć, że nigdy nie zachoruje. A potem łapał ospę i wiedział, że nigdy dotąd naprawdę nie chorował.

Alvin poczuł dłoń na swoim ramieniu.

— A więc na to patrzyłeś — odezwał się Prorok. — I co zobaczyłeś?

— Chyba całe stworzenie świata — odparł Al. — Całkiem jak w Biblii. Widziałem chyba…

— Wiem, co widziałeś. Wszyscy to oglądamy, którzy trafiamy w to miejsce.

— Mówiłeś przecież, że mnie pierwszego tu sprowadziłeś.

— Prowadzi tu wiele bram. Niektórzy przychodzą przez ogień. Inni przez wodę. Inni zakopując się w ziemi. Jeszcze inni spadają przez powietrze. Docierają tu i widzą. Potem wracają i opowiadają, co zapamiętali, co zrozumieli, na co znajdą słowa. A inni słuchają i pamiętają tyle, ile rozumieją. To miejsce wizji.

— Nie chcę odchodzić — oświadczył Alvin.

— Nie. Tak samo jak tamten.

— Kto? Jest tu jeszcze ktoś?

Prorok pokręcił głową.

— Nie w swoim ciele. Ale wyczuwam go w sobie, jak patrzy moim okiem. Nie tym. — Dotknął policzka pod zdrowym okiem. — Tym drugim.

— Wiesz, kto to jest?

— Biały. Ale to bez znaczenia. Nie uczynił nic złego. I myślę, że może… może zrobi coś dobrego. A teraz idziemy.

— Ale ja chcę poznać wszystkie historie tego miejsca!

Prorok roześmiał się.

— Choćbyś żył wiecznie, nie zobaczyłbyś wszystkich. Zmieniają się szybciej, niż można je oglądać.

— W jaki sposób znowu tu trafię? Chcę obejrzeć wszystko.

— Ja nigdy cię już nie przyprowadzę.

— Dlaczego? Zrobiłem coś źle?

— Ciszej, Karaluszy Chłopcze. Nie przyprowadzę cię, bo ja sam nigdy już tu nie wrócę. To ostatni raz. Zobaczyłem koniec wszystkich moich marzeń.

Dopiero teraz Alvin zauważył, jak wygląda Prorok. Twarz miał poszarzałą ze zgryzoty.

— Tutaj cię zobaczyłem. Wiedziałem, że muszę cię przyprowadzić. Widziałem cię w rękach Chok-Tawów. Wysłałem brata, żeby cię uwolnił i przywiódł do mnie.

— Czy to z mojego powodu nie możesz już wrócić?

— Nie. Kraina wybrała. Wkrótce nastąpi koniec. — Uśmiechnął się, ale był to uśmiech upiora. — Wasz kaznodzieja, wielebny Thrower, powiedział mi kiedyś: jeśli twoja stopa zachoruje, odetnij ją. Zgadza się?

— Nie pamiętam tego.

— A ja tak. Ta część krainy jest już chora. Odetnę ją, aby reszta mogła żyć.

— Ja to zrobisz?

Alvin wyobraził sobie, jak fragmenty lądu odłamują się i padają w morze.

— Czerwony człowiek odejdzie na zachód od Mizzipy. Biały człowiek zostanie na wschodzie. Biała część krainy umrze i będzie odcięta. Pełna dymu i metalu, strzelb i śmierci. Czerwoni, którzy zostaną na wschodzie, zmienią się w Białych. A Biali nie przejdą na zachód od Mizzipy.

— Już teraz Biali żyją na zachód od Mizzipy. Głównie traperzy i kupcy, ale też sproro farmerów z rodzinami.

— Wiem o tym — przyznał Prorok. — Ale dzisiaj zobaczyłem… już wiem, jak sprawić, żeby biały człowiek nigdy więcej nie wyruszył na zachód i żeby czerwony nie pozostał na wschodzie.

— Jak tego dokonasz?

— Jeśli powiem, to się nie wydarzy. Nie o wszystkim, co tu zobaczyłeś, możesz opowiadać. Bo zmieni się i odpłynie.

— Czy to kryształowe miasto? — zapytał Alvin.

— Nie — odparł Prorok. — To rzeka krwi. To las żelaza.

— Pokaż mi! — zażądał chłopiec. — Pozwól zobaczyć to, co widziałeś.

— Nie. Nie dotrzymasz sekretu.

— Dlaczego nie? Jeśli dam ci słowo, na pewno go nie złamię.

— Możesz dawać mi słowo całymi dniami, Karaluszy Chłopcze, ale jeśli zobaczysz tę wizję, zapłaczesz z przerażenia i bólu. I powiesz swojemu bratu. Powiesz rodzinie.

— Czy coś się im stanie?

— Nikt z nich nie zginie — zapewnił Prorok. — Będą zdrowi i bezpieczni, kiedy wszystko już dobiegnie końca.

— Pokaż!

— Nie. Teraz zburzę tę wieżę, a ty zapamiętasz, co tu robiliśmy i mówiliśmy. Ale powrócić i zobaczyć wszystko zdołasz tylko wtedy, kiedy znajdziesz kryształowe miasto.

Prorok uklęknął w miejscu, gdzie ściana dotykała podłogi. Wcisnął w nią swoje zakrwawione palce i uniósł, a wtedy rozpłynęła się, zmieniła w wiatr. Teraz otaczała ich sceneria, którą wiele godzin temu stracili z oczu: woda, sztorm, trąba powietrzna unosząca się z powrotem w chmury. Błyskawice jaśniały dookoła i deszcz padał tak gesty, że nie widzieli brzegu. Krople uderzające o kryształową platformę, na której stali, także zmieniały się w kryształ, stawały częścią twardego podłoża.

Prorok zbliżył się do najbliższej brzegu krawędzi i wstąpił na wzburzoną wodę. Stwardniała pod jego stopą, choć nadal kołysała się lekko — nie była już tak pewna. Prorok sięgnął za siebie, chwycił Alvina za rękę, wciągnął na nową ścieżkę, którą tworzył na powierzchni jeziora. Nie była gładka jak poprzednio, a im dalej szli, tym bardziej stawała się nierówna, rozkołysana i śliska. Al z trudem wspinał się na wzgórza fal.

— Zostaliśmy za długo! — krzyknął Prorok.

Pod cienką skorupą Al wyczuwał czarną wodę. Wrzała z nienawiści. Nicość z dawnego koszmaru czekała tylko, żeby przełamać kryształ, złapać chłopca, wciągnąć go i utopić, rozerwać na strzępy, na najmniejsze kawałki, i rozrzucić je w ciemności.

— To nie ja! — zawołał Alvin.

Prorok odwrócił się, podniósł go i usadził sobie na ramionach. Deszcz uderzał w chłopca, wichura próbowała go zrzucić. Alvin wczepił się we włosy Tenska-Tawy. Czuł teraz, że z każdym krokiem Prorok głębiej zapada się w wodę. Za nimi nie pozostał nawet ślad ścieżki… cała zniknęła, a fale sięgały wciąż wyżej i wyżej…

Prorok zachwiał się, upadł; Alvin runął wraz z nim przed siebie, wiedząc, że zaraz utonie…

I znalazł się na mokrym piasku. Woda chlupotała wokół, wypłukiwała spod niego grunt, próbowała wciągnąć z powrotem na głębinę. Potem nagle poczuł pod pachami silne dłonie. Pociągnęły go po plaży, dalej od brzegu, w stronę wydm.

— On tam został! Prorok! — krzyknął Alvin.

Ale tylko zdawało mu się, że krzyczy. Głos był zaledwie szeptem. Zresztą to i tak nie miało znaczenia wobec szumu wiatru.

Measure przysunął usta do jego ucha. Wrzeszczał z całych sił.

— Prorokowi nic się nie stało! Ta-Kumsaw go wyciągnął! Myślałem, że już po tobie, kiedy ta trąba cię wessała! Nic ci się nie stało?

— Widziałem wszystko! — chciał zawołać Alvin.

Ale był tak słaby, że nie mógł wydobyć głosu. Zrezygnował więc, przestał kontrolować swoje ciało i ze zmęczenia zapadł w sen.

Загрузка...