Rozdział 29 Dona Nobis Pacem

Trafiła do Martlet Towers, jak gdyby wyrzucona na brzeg falami przyboju. Mieszkała w jednym pokoiku. Rzadko wychodziła. Rzadko zmieniała ubranie. Z nikim nie rozmawiała. Znała teraz prawdę i stała się jej niewolnicą.

I wtedy on ją znalazł. Stała jak wystraszony ptak gotów do walki.

— Kto tam?

— Minner.

— Czego chcesz?

— Wpuść mnie, Lono! Proszę…

— Jak mnie tu znalazłeś?

— Trzeba było trochę pomyśleć… dać parę łapówek. Otwórz drzwi, Lono!

Otworzyła. Nie zmienił się przez te kilka tygodni od czasu, gdy go opuściła. Wszedł nie uśmiechając się tym swoim grymasem, który uchodził za uśmiech, nie dotknął jej, nie pocałował. Pokój tonął w ciemnościach. Chciała go oświetlić, ale powstrzymał ją gestem.

— Przykro mi, że tu tak nędznie.

— Wszystko jest w porządku. Wygląda tak samo, jak pokój, w którym mieszkałem dwa domy dalej.

— Kiedy wróciłeś na Ziemię, Minner?

— Kilka tygodni temu. Szukałem cię.

— Widziałeś się z Chalkiem?

Burris skinął głową.

— Tak, ale wiele nie załatwiłem.

— Ja też nie.

Zwróciła się do przewodu zaopatrzenia żywnościowego.

— Napijesz się czegoś?

— Nie, dziękuję.

Usiadł. Było coś przyjemnie znajomego w sposobie, w jakim sadowił się na jej fotelu z uwagą adaptując wszystkie dodatkowe stawy. Sam ten widok wystarczył, żeby jej serce zaczęło bić przyspieszonym rytmem.

— Elise nie żyje. Zabiła się na Tytanie. Nic nie odpowiedziała.

— Wcale nie prosiłem, żeby tam przyjeżdżała. Była zupełnie zagubiona. Teraz znalazła spokój.

— Jest lepszą samobójczynią niż ja.

— Chyba ty nie…

— Nie. Żyłam sobie spokojnie. Chcę ci wyznać prawdę. Czekałam, że przyjdziesz po mnie.

— Wystarczyło powiedzieć komuś, gdzie jesteś.

— To nie było takie proste. Nie mogłam rozgłaszać, gdzie jestem. Cieszę się jednak, że jesteś. Mam ci tyle do powiedzenia.

— A mianowicie?

— Chalk nie ma zamiaru załatwić dla mnie żadnych dzieci. Sprawdziłam. Nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby chciał. Ale nie chce. Było to po prostu wygodne kłamstwo, żeby skłonić mnie do współpracy.

Burris zamrugał.

— Chcesz powiedzieć, żeby cię skłonić do dotrzymywania mi towarzystwa?

— Tak. Nie chcę niczego ukrywać. I tak już pewnie się domyśliłeś. Musiała być jakaś cena za tę wyprawę. Ceną tą były dzieci. Ja dotrzymałam umowy, ale Chalk nie.

— Wiem, że cię kupili, Lono. Mnie też. Chalk wynalazł przynętę, żebym wyszedł z ukrycia i przeżył romans międzyplanetarny z pewną dziewczyną.

— Transplantacja do innego ciała?

— Tak — przyznał Burris.

— Nie załatwi ci tego tak samo, jak nie załatwi dzieci dla mnie.

Czy rozwiałam jakieś twoje złudzenia? Chalk oszukał ciebie, tak samo jak mnie.

— Domyślałem się tego od chwili powrotu. Możliwość transplantacji jest odległa co najmniej o dwadzieścia lat, a nie pięć, jak mówił. Niektórych problemów może nigdy nie rozwiążą. Można przenieść mózg do innego ciała i utrzymać go przy życiu, ale — jak by to powiedzieć — znika dusza. Pozostaje żywa istota, która jest pozbawiona zdolności myślenia. Chalk wiedział o tym, kiedy składał mi propozycję.

— Uzyskał od nas ten romans, którego chciał, nie dając nic w zamian.

Lona wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Podeszła do małego kaktusa w doniczce, który dała kiedyś Burrisowi, i jednym palcem delikatnie pogładziła kolczastą powierzchnię. Burris zauważył kaktus dopiero teraz. To, że go ma, sprawiło mu przyjemność.

— Czy wiesz, po co on nas ze sobą zetknął?

— Żeby zrobić pieniądze na reportażach. Znajduje dwoje nieszczęśliwych ludzi i za pomocą różnych sztuczek skłania ich, żeby znowu zaczęli żyć. No, i opowiada o tym światu…

— Nie. Chalk ma dość pieniędzy. Wcale mu nie chodziło o zyski.

— A o co?

— Pewien idiota powiedział mi, o co naprawdę chodziło. Nazywa się Melangio. Potrafi różne sztuczki z kalendarzem. Może widziałeś go w telewizji. Chalk wykorzystał go w kilku programach.

— Nie.

— Spotkałam go u Chalka. Czasami nawet głupiec potrafi powiedzieć prawdę. Powiedział, że Chalk chłonie uczucia. Żywi się strachem, bólem, zazdrością i smutkiem. Tworzy sytuacje, z których może wyciągnąć korzyści dla siebie. Doprowadzenie do spotkania dwojga ludzi, którzy są tak okaleczeni, że prawdopodobnie nie potrafią oddać się szczęściu i obserwowanie ich, napawanie się ich nieszczęściem, wysysanie.

Burris wyglądał na zaskoczonego.

— Nawet na taką odległość? Mógł zdobywać tę pożywkę nawet, kiedy byliśmy w Luna Tivoli czy na Tytanie?

— Za każdym razem, kiedy kłóciliśmy się… Czuliśmy się potem tacy zmęczeni… jakbyśmy utracili dużo krwi, jakbyśmy mieli po sto lat.

— Tak!

— To był Chalk. Pasł się naszym cierpieniem. Wiedział, że znienawidzimy się i tego właśnie chciał. Czy może istnieć wampir uczuć?

— A zatem wszystkie jego obietnice tchnęły fałszem — wyszeptał Burris. — Jeżeli to prawda, to byliśmy marionetkami w jego rękach.

— Ja wiem, że to prawda.

— Ponieważ powiedział ci o tym ten idiota?

— To bardzo mądry idiota, Minner. Sam się zresztą nad tym zastanów! Przypomnij sobie wszystko, co Chalk ci powiedział. Przemyśl wszystko, co się wydarzyło. Dlaczego Elise zawsze była pod ręką, żeby rzucić ci się na szyję? Czy nie myślisz, że miało to swój cel? Chodziło o to, aby mnie rozzłościć? Byliśmy powiązani naszą innością… naszą nienawiścią. I to właśnie Chalkowi odpowiadało.

Burris przyglądał się jej spokojnie przez dłuższą chwilę.

Następnie bez słowa podszedł do drzwi, otworzył je, wyszedł do holu.

Lona usłyszała szamotaninę. Nie mogła zobaczyć, co się tam dzieje, dopóki Burris nie pojawił się znowu, trzymając wyrywającego się i wijącego Aoudada.

— Pomyślałem sobie, że będziesz gdzieś w pobliżu — powiedział Burris. — Wejdź, wejdź! Chcielibyśmy porozmawiać!

— Nie rób mu krzywdy, Minner. On był tylko narzędziem.

— Ale odpowie na kilka pytań. Prawda, Bart?

Aoudad zwilżył wargi. Jego oczy przeskakiwały z niepokojem z jednej twarzy na drugą.

Burris uderzył go. Jego ręka poruszała się z taką szybkością, że Lona nic nie dostrzegła. Nic także nie zauważył Aoudad, ale jego głowa odskoczyła nagle do tyłu, a on sam zatoczył się ciężko na ścianę. Burris nie dał mu żadnej szansy obrony. Aoudad mógł jedynie trzymać się półprzytomnie ściany, podczas gdy sypał się na niego grad ciosów. W końcu opadł na podłogę. Oczy miał wciąż otwarte, twarz zakrwawioną.

— Mów — powiedział Burris. — Opowiedz nam o Duncanie Chalku!


* * *

Później wyszli z pokoju. Aoudad pogrążył się w spokojnym śnie. Na ulicy znaleźli jego samochód czekający na podjeździe. Burris uruchomił go i ruszył w kierunku biura Chalka.

— Popełniamy błąd — powiedział. — Nie powinniśmy starać się odzyskać siebie, jacy byliśmy w przeszłości. Jesteśmy, czym jesteśmy. Ja jestem okaleczonym astronautą. Ty jesteś dziewczyną, która urodziła setkę dzieci. Byłoby błędem, gdybyśmy usiłowali od tego uciec.

— Nawet gdybyśmy mogli uciec?

— Nawet gdybyśmy mogli. Może kiedyś udałoby się im obdarzyć mnie nowym ciałem. Dobrze. No, i co z tego? Straciłbym to, czym jestem teraz, a nie uzyskałbym niczego. Zatraciłbym się. Mogliby dać ci dwoje dzieci. Może. A co z pozostałymi dziewięćdziesięcioma ośmioma? Co się stało, to się nie odstanie. Rzeczywistość wchłonęła nas. Czy nie jest to dla ciebie zbyt niejasne?

— Mówisz, że musimy pogodzić się z tym, czym jesteśmy.

— Tak! Właśnie tak! Już dość uciekania. Dość dumania. Dość nienawiści.

— Ale świat… normalni ludzie…

— To nasi wrogowie. Chcą nas zniszczyć. Chcą nas zamknąć w muzeum osobliwości. Musimy się bronić, Lono! Samochód zatrzymał się przed niskim budynkiem bez okien.

Weszli. Tak, Chalk ich przyjmie. Niech tylko poczekają chwilę. Czekali. Siedzieli obok siebie prawie na siebie nie patrząc. Lona oburącz trzymała mały kaktus w doniczce. To była jedyna rzecz, którą zabrała ze swego pokoju. O inne rzeczy nie dbała.

— Trzeba skierować gniew na zewnątrz. Nie ma innego sposobu walki — powiedział Burris spokojnie. Pojawił się Leontes d’Amore.

— Chalk czeka.

Szli na górę po kryształowych szczeblach. Ogromna postać czekała na wysoko wzniesionym tronie.

— Lona? Burris? Znowu razem? — dopytywał się Chalk.

Zaśmiał się hałaśliwie i poklepał po brzuchu. Uderzał dłońmi po udach.

— Miałeś z naszego powodu niezłą wyżerkę, prawda, Chalk? — zapytał Burris.

Śmiech urwał się. Chalk wyprostował się nagle napięty, zaniepokojony. Wydawał się nawet zupełnie szczupły i gotów do ucieczki.

— Jest już prawie wieczór — powiedziała Lona. — Przynieśliśmy ci kolację, Duncan.

Stali twarzami do niego. Burris opasał ręką szczupłą kibić Lony. Wargi Chalka poruszyły się. Nie wydobył się z nich jednak żaden dźwięk. Jego ręka sięgnęła po przycisk alarmowy na biurku. Nie dotarła jednak do niego. Pulchne palce naprężyły się. Przyglądał się im.

— Dla ciebie — powiedział Burris — gratis i z wyrazami miłości.

Uczucia ich obojga wypłynęły z nich jak fale. Był to potok, któremu Chalk nie mógł się oprzeć. Poruszał się z boku na bok, jakby szarpany gwałtownym prądem. Kąciki jego ust uniosły się ku górze, strużka śliny pojawiła się na brodzie. Szarpnął gwałtownie trzy razy głową. Splatał i rozplatał tłuste ramiona, jak automat. Czy na biurku Chalka pojawiły się trzaskające płomienie? Czy strumienie elektronów stały się widoczne i lśniły zielono przed jego twarzą? Wił się, nie mogąc się poruszyć, w miarę jak paśli go swymi duszami z zawziętą intensywnością. Chalk chłonął, ale nie mógł strawić. Stawał się coraz bardziej napełniony. Jego twarz lśniła potem. Nie padło ani jedno słowo.

Zdychaj biały wielorybie! Wal swym potężnym ogonem i toń!

Retro me, Satanas!

Oto ogień; przybądź Fauście, roznieć go!

Dobre wieści od Wielkiego Lucyfera!

Chalk wreszcie poruszył się. Odwrócił się w fotelu przerywając letarg, w jaki popadł, zaczął uderzać rękami w biurko, szarpały nim drgawki i konwulsje. Z jego warg wyrwał się krzyk, ale był to raczej cienki, słabiutki jęk. Raz był napięty jak struna, to znów szarpały nim niszczycielskie drgawki…

Wreszcie zwiotczał. Oczy uciekły mu w głąb czaszki, wargi otworzyły się, potężne ramiona obwisły, policzki zwiotczały. Consummatum est. Rachunek został wyrównany.

Wszystkie trzy postaci były nieruchome: te, które oddały swe dusze i ta, która przyjęła. Jedna z tych postaci nie poruszy się już nigdy.

Burris ochłonął pierwszy. Nawet oddychanie oznaczało ogromny wysiłek. Poruszenie ustami i językiem zdawało się zadaniem ponad siły. Zaczął odzyskiwać władzę w członkach. Dotknął Lony rękami. Była blada jak śmierć, znieruchomiała. Kiedy jej dotknął, zdawało się, że wstępują w nią nowe siły.

— Nie możemy tu zostać dłużej — powiedział łagodnie.

Odeszli powoli, jak staruszkowie, ale z każdym krokiem, gdy schodzili po kryształowych szczeblach, stawali się młodsi. Wracała żywotność. Minie jeszcze wiele dni, zanim w pełni odzyskają energię, ale przynajmniej nigdy jej już nie utracą.

Nikt nie zatrzymywał ich, kiedy opuszczali budynek. Zapadła noc. Zima minęła. Miasto otulone było szarą mgiełką wiosennego wieczoru. Gwiazdy zaledwie widoczne. Panował lekki chłód. Żadnemu jednak nie przeszkadzał.

— Nie ma dla nas miejsca na tym świecie — powiedział Burris.

— Będzie chciał nas zniszczyć, jak już raz próbował.

— Pokonaliśmy Chalka, ale całego świata nie pokonamy.

— Dokąd pójdziemy?

Burris spojrzał ku gwiazdom.

— Pojedź ze mną na Manipool. Wpadniemy do demonów na niedzielną herbatkę.

— Mówisz poważnie?

— Tak. Pojedziesz ze mną?

— Pojadę.

Podeszli do samochodu.

— Jak się czujesz? — zapytał.

— Bardzo zmęczona. Tak jestem zmęczona, że ledwo mogę się ruszać. Ale czuję, że żyję. Żyję z każdym krokiem coraz mocniej. Po raz pierwszy czuję, że naprawdę żyję, Minner.

— Tak, jak ja.

— Twoje ciało. Czy boli?

— Kocham moje ciało — powiedział.

— Pomimo bólu?

— Ze względu na ból. On jest dowodem, że żyję, że czuję…

Odwrócił się do niej i wyjął z jej rąk kaktus. Właśnie w tej chwili chmury rozwarły się i kolce zalśniły w świetle gwiazd.

— Żyć… czuć… nawet czuć ból… jakież to ważne, Lono!

Oderwał małą cząstkę rośliny i wbił w jej dłoń. Kolce wbiły się głęboko. Drgnęła pod wpływem bólu. Pojawiły się drobne kropelki krwi. Oderwała inny kawałek. Przycisnęła do jego ręki. Trudno było przebić się przez jego odporną skórę, ale w końcu kolce wbiły się. Uśmiechnął się na widok płynącej krwi. Przytknął jej skaleczoną dłoń do ust. Ona ucałowała jego rękę.

— Krwawimy — powiedziała — czujemy, żyjemy.

— Ból jest pouczający — powiedział Burris i ruszyli szybciej.

Загрузка...