Rozdział 16 Sowa zmarzła mimo piór

Stali obok siebie przy przezroczystej ścianie szpitalnej elektrowni i zaglądali do środka. Wewnątrz coś ognistego wiło się i obracało, pobierając energię z największego pylonu i przekazując ją do stacji transformatorów. Burris wyjaśniał jej, w jaki sposób energia jest przekazywana bezprzewodowo. Lona usiłowała słuchać, i nie bardzo ją to obchodziło. Trudno skoncentrować na czymś takim, co jest tak bardzo oddalone od przyziemnej rzeczywistości, szczególnie, gdy on stał obok.

— To duża różnica w porównaniu z dawniejszym systemem — mówił Burris. — Cały kraj pokrywały linie wysokiego napięcia. Mówiło się nawet o podniesieniu napięcia do półtora miliona…

— Wiesz tyle rzeczy. Kiedy zdążyłeś nauczyć się tego wszystkiego o elektryczności, jeżeli miałeś zostać astronautą?

— Jestem już strasznie stary.

— Założyłabym się, że nie masz nawet osiemdziesiąt lat — Żartowała, ale on zdawał się tego nie rozumieć. Jego twarz skrzywiła się na swój śmieszny sposób. Wargi, (jeżeli można było je wciąż nazywać wargami) rozdęły się na zewnątrz ku policzkom.

— Mam czterdzieści lat — powiedział martwo. — Myślę, że dla ciebie czterdzieści lat to już niedaleko do osiemdziesiątki.

— Niezupełnie.

— Chodźmy do ogrodu.

— Tyle tam tych kolczastych rzeczy!

— Nie lubisz ich.

— Nie, nie, nie — zaprzeczyła gwałtownie.

Lubi kaktusy — myślała. — Nie wolno mi krytykować rzeczy, które lubi. Potrzebuje kogoś, kto będzie lubił te same rzeczy, co on. Nawet jeśli nie są zbyt piękne.

Poszli w kierunku ogrodu. Było południe. Błąd słońce rysowało ostre cienie na twardej, suchej ziem Lonę przebiegł dreszcz. Narzuciła płaszcz na szlafrok szpitalny, ale mimo to na pustyni odczuwała zimno. Burris był lekko ubrany, ale wydawało się, że nie czuje chłodu. Lona zastanawiała się, czy jego nowe ciało posiada możliwości dostosowywania się do temperatury, jak wąż. Nie pytała jednak. Starała się nie rozmawiać z nim o jego ciele. Im więcej się nad tym zastanawiali tym większą miała pewność, że w czasie chłodów węże gdzieś się kryły i zasypiały. Dała temu wreszcie spokój Opowiadał jej dużo o kaktusach. Chodzili tam i z powrotem po ogrodzie, alejkami wśród kolczastych roślin. Nigdzie nie dostrzegła liścia ani nawet pączka. Nigdzie nie widziała kwiatów. Burris twierdził jednak, że pączki są. Ten będzie miał w czerwcu piękny, czerwony owoc, podobny do jabłka. Z tego robi się cukierki. Ze wszystkiego, i z kolców? Nie, z kolców nie! — zaśmiał się. Oni też się śmiała. Chciała wziąć go za rękę. Jakie to byłoby uczucie wyczuć palcami tę dodatkową rzecz? Spodziewała się, że będzie się go lękać. Dziwne, ale nie odczuwała strachu.

Burris wskazał nagle na zamazany kształt, unoszący się nad jednym z groźniej wyglądających kaktusów.

— Popatrz tam!

— Duża ćma?

— Nie, koliber. Musiał się zgubić. Burris ruszył naprzód, wyraźnie podniecony. Lona zauważyła, że macki na jego dłoniach zaczęły poruszać się koliście. Jak to często miało miejsce, kiedy przestawał się kontrolować. Ukląkł przyglądając się ptaszkowi. Patrzyła na jego profil, obserwując silną szczękę, skórę piętą jak na bębenku w miejscu, w którym powinno być ucho. Następnie, wiedząc iż chciałby, żeby to zrobiła, zaczęła obserwować ptaka. Spostrzegła maleńkie ciałko długi, cienki dziób. Ptaszek był otoczony, jakby szarą chmurką.

— Czy to są skrzydła? — spytała.

— Tak. Porusza nimi bardzo szybko. Nie możesz zobaczyć skrzydeł, prawda?

— Nie. Tylko cień.

— A ja je widzę! To nie do wiary! Widzę skrzydła!

— To wspaniałe, Minner!

— On się zabłąkał. Pewnie pochodzi z Meksyku.

— Pewnie chciałby tam wrócić. Umrze tu, zanim znajdzie jakiś kwiat.

Chciałbym mu pomóc.

— Złapać go, żeby ktoś zabrał go do Meksyku?

Burris spojrzał na swoje ręce, jak gdyby rozważał możliwość schwytania kolibra błyskawicznym ruchem. Potrząsnął głową.

— Moje ręce nie są tak szybkie nawet teraz. Zresztą zgniótłbym go pewnie, gdyby nawet udało mi się go schwytać. Ja… o patrz! Koliber odleciał.

Lona śledziła wzrokiem brązowawy cień znikający w końcu ogrodu. Przynajmniej poleli na południe — pomyślała. Zwróciła się do Burrisa.

— Czasami sprawia ci przyjemność, prawda? — spytała. — Czasami je lubisz… trochę?

— Co lubię?

— Twoje nowe ciało.

Przebiegł go dreszcz. Lona zaczęła żałować, że o nim wspomniała. Burris zdawał się powstrzymywać słowa cisnące mu się na usta. W końcu odezwał się.

— Muszę przyznać, że czasami ma swoje zalety.

— Minner, zimno mi.

— Wracamy?

— Jeżeli nie masz nic przeciw temu.

— Cokolwiek sobie życzysz, Lona.

Poszli razem ku drzwiom. Ich cienie odchylały się pod ostrym kątem w lewo. Był znacznie wyższy od niej, prawie o stopę. I bardzo silny. Chciałabym, żeby mnie objął!

Wcale nie odstręczał jej jego wygląd.

Oczywiście widziała tylko głowę i dłonie. Na piersiach może mieć ogromne, gapiące się oko albo usta pod pachami, ogon, jakieś wielkie, czerwone plamy. W miarę jak te pomysły przychodziły jej do głowy, stwierdziła, że nawet i one nie przerażały jej. Jeśli mogła tak szybko przyzwyczaić się do jego twarzy i rąk, cóż mogą znaczyć pozostałe różnice? Nie miał uszu. Jego nos nie był nosem, jego oczy i usta były dziwne, a język i zęby, jak coś ze złego snu. Na każdej dłoni miał tę dodatkową rzecz. Szybko przestała je zauważać. Głos miał miły i normalny. Był taki inteligentny, taki interesujący. Wydawało się, że ją lubi. Czy był żonaty? Jak miała go zapytać? Drzwi szpitalne wygięły się do wnętrza, gdy się zbliżyli.

— W moim pokoju, czy w twoim? — zapytał.

— Co będziemy robić?

— Siedzieć, gadać, grać w karty…

— Nudziłeś się grając w karty.

— Powiedziałem tak?

— Nie, byłeś zbyt uprzejmy, ale mogłam to wyczuć Widziałam, że to ukrywałeś. To było wypisane na twojej… — tu głos jej urwał się — …twarzy.

To wraca — pomyślała.

— Tu jest mój pokój — powiedziała.

Nieważne, do którego pokoju poszli. Były identyczne. Jeden wychodził na ogród za szpitalem, gdzie przed chwilą byli, a drugi na dziedziniec. Łóżko, biurko, sprzęt medyczny. Usiadł na krześle, ona na łóżku. Chciała, żeby zbliżył się i dotknął jej ciała, ogrzał je. Bała się jednak to zaproponować.

— Minner, kiedy wyjdziesz ze szpitala?

— Wkrótce. Za kilka dni. A ty?

— Myślę, że już mogłabym wyjść. Co będziesz robił po wyjściu?

— Nie jestem pewien. Myślę, że będę podróżować. Zobaczę świat i pozwolę, żeby świat mnie zobaczył.

— Zawsze chciałam podróżować — powiedziała. To było zbyt czytelne — pomyślała. — Właściwie, to nigdzie nie byłam.

— Jak to nigdzie?

— Luna Tivoli. Kryształowa Planeta… no, nigdzie, ani w Chinach, ani na Antarktydzie.

— Nietrudno się tam wybrać. Wsiadasz na statek jedziesz.

Przez chwilę twarz jego stała się zamknięta. Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Jego usta zacisnęły się, oczy zamknęły. Przypominał jej żółwia. Po chwili jednak rozchmurzył się i zaskoczył ją propozycją:

— A może wybralibyśmy się tam razem?

Загрузка...