Rozdział 18 Wystawa zabawek

Gdy tylko człowiek znalazł się w rękach Duncana Chalka, to rzeczywiście mógł poruszać się szybko. Agenci Chalka przewieźli ich bezpośrednio ze szpitala do prywatnego portu kosmicznego, a następnie, po locie dookoła świata, dostarczono ich wygodnie do hotelu. Był to najwspanialszy hotel na Półkuli Zachodniej. Oszałamiało to Lonę, a u Burrisa wywoływało niejasny niepokój.

Wchodząc do holu Burris poślizgnął się na posadzce. Zdarzało mu się to coraz częściej, od kiedy zaczął pojawiać się publicznie. Nigdy właściwie nie nauczył się używać swoich nóg. Jego kolana były skomplikowanymi urządzeniami opartymi na zasadzie kuli i panewek, działającymi prawie bez tarcia. Niespodziewanie jednak przestawały go podpierać. Tak właśnie stało się i teraz. Odniósł wrażenie, że lewa noga rozpada się i zaczął osuwać się na gruby, żółty dywan.

Czujne hotelowe roboty skoczyły mu na pomoc. Aoudad, którego refleks nie był tak szybki jak refleks robotów, usiłował go schwycić zbyt późno. Lona była jednak najbliżej. Przygięła kolana i podparła go ramieniem, podczas gdy Burris walczył o zachowanie równowagi. Zaskoczyła go jej siła. Podtrzymała go, dopóki nie nadbiegli inni.

— Czy wszystko w porządku? — zapytała bez tchu.

— Mniej więcej.

Poruszył nogą w tył i w przód, dopóki nie upewnił się, że kolano wskoczyło na swoje miejsce. Poczuł palący ból w udzie i w biodrze.

— Jesteś silna. Przytrzymałaś mnie.

— To wszystko wydarzyło się tak szybko. Nawet nie wiedziałam, co robię. Zareagowałam i już.

— Jestem przecież ciężki.

Aoudad podtrzymywał go za ramię. Powoli zdał sobie sprawę z tego, co robi, i puścił go.

— Dasz sobie radę sam? Co się stało? — zapytał.

— Przez chwilę zapomniałem, jak działają moje nogi — wyjaśnił Burris.

Ból prawie go oślepiał, ale opanował się i wziąwszy Lonę za rękę, poprowadził wszystkich w kierunku zespołu grawitronów. Nikolaides załatwiał formalności związane z rejestracją. Spędzą tu dwa dni. Aoudad wszedł z nimi do najbliższego szybu windowego i pojechali na górę.

— Osiemdziesiąt dwa — powiedział Aoudad do tablicy kontrolnej w windzie.

— Czy to duży pokój? — spytała Lona.

— To apartament — powiedział Aoudad. — Mnóstwo pokoi.

Pokojów było siedem. Kilka sypialni, kuchnia, pokój wypoczynkowy i sala konferencyjna, w której mieli później spotkać się z przedstawicielami prasy. Na cichą prośbę Burrisa Lona otrzymała sąsiednią sypialnię. Nie doszło jeszcze między nimi do zbliżenia fizycznego. Burris wiedział, że im dłużej będzie czekać, tym będzie trudniej w przyszłości. A jednak się wstrzymywał. Nie był w stanie ocenić głębi jej uczucia, a miał również poważne wątpliwości odnośnie własnych.

Chalk nie szczędził wydatków, żeby zapewnić im wygodne pomieszczenie. Apartament urządzono bogato, udekorowano draperiami pochodzącymi z innych planet i pulsującym wewnętrznym światłem. Ornamenty z włókna szklanego wydawały słodkie dźwięki przy podgrzaniu dłonią. Kosztowały majątek. Łóżko w jego pokoju było tak szerokie, że mogło pomieścić pułk wojska. W jej pokoju okrągłe łoże obracało się po dotknięciu przełącznika. Na sufitach sypialni rozmieszczono lustra. Można było nimi sterować tak, że układały się w ozdoby podobne do diamentów lub wyglądały jak potrzaskane odłamki. Przy odpowiednim ustawieniu dawały ostre, powiększone odbicie. Burris był pewien, że pokoje wyposażono i w inne sztuczki.

— Dzisiejsza kolacja zostanie podana w Sali Galaktycznej — oznajmił Aoudad. — Konferencja prasowa jutro o jedenastej. Po południu spotkanie z Chalkiem. Następnego dnia rano wyjeżdżacie na biegun.

— Świetnie — powiedział Burris.

— Czy chcesz, żeby lekarz obejrzał twoją nogę?

— To nie jest konieczne.

— Wracam za półtorej godziny i zabieram was na kolację.

Ubrania są w szafach.

Aoudad wyszedł.

Oczy Lony lśniły. Poruszała się jak w krainie czarów. Na Burrisie luksus nie wywierał większego wrażenia, choć lubił wygodę. Uśmiechnął się do niej. Jej rumieńce pogłębiły się. Mrugnął do niej.

— Rozejrzyjmy się jeszcze raz — mruknęła. Wędrowali po apartamencie. Jej pokój, jego, kuchnia. Dotknęła gałki programatora żywnościowego.

— Moglibyśmy zjeść tutaj — zaproponowała. — Może tak wolisz? Mamy tu wszystko, co potrzeba.

— Nie, pójdziemy do miasta.

— Dobrze.

Nie musiał się golić ani nawet myć. To zalety jego nowej skóry.

Lona była jednak zmuszona postępować jak człowiek. Zostawił ją w pokoju wpatrzoną w prysznic wibracyjny. Jego tablica kontrolna była niemal tak skomplikowana, jak sterownia statku kosmicznego. Niech się nim pobawi.

Obejrzał swoją szafę.

Wyposażyli go, jak gdyby miał być gwiazdą w trójwymiarowym dramacie. Na jednej z półek stało chyba ze dwadzieścia puszek odzieży natryskowej. Każda barwnie przedstawiała swoją zawartość. W tej był zielony smoking i lśniąca tunika przetykana purpurową nicią. W następnej jednoczęściowa luźna szata emanująca światło. Jeszcze w innej uroczysty, pawi strój z epoletami i poszerzaną klatką piersiową. Burris wolał jednak prostsze wzory i bardziej konwencjonalne tkaniny — len, bawełnę, tradycyjne materiały. Jego prywatne gusty nie liczyły się jednak w tym przedsięwzięciu. Gdyby miał pozostać przy swoich gustach, wciąż kryłby się w swoim zapuszczonym pokoju w Martlet Towers i rozmawiał ze swym własnym duchem. Przebywał jednak tutaj i z własnej woli odgrywał rolę marionetki pociąganej za sznurki przez Chalka. Musiał zatem wykonywać zaplanowane ruchy. To był jego czyściec. Wybrał epolety.

Jak sprawdzi się odzież natryskowa?

Jego skóra różniła się od ludzkiej. Przede wszystkim nie była tak porowata. Burris obawiał się, że może odrzucić ubranie. Albo, jak w złym śnie, powoli osłabiać powiązania między molekułami stroju, tak że jego odzież nagle rozpadnie się w Sali Galaktycznej, pozostawiając go nie tylko nagim wśród tłumu, ale również ujawniając i całą jego odmienność. Zaryzykuje. Niech patrzą! Niech zobaczą wszystko! Przypomniał sobie obraz Elise Prolisse, która jednym dotknięciem ukrytego przycisku pozbyła się swojej czarnej osłony, ujawniając białe piękno swego ciała. Na takiej odzieży nie można było polegać. Ale niech tak będzie. Burris rozebrał się i wsadził puszkę a wybranym strojem do rozprowadzacza. Stanął pod nim.

Ubranie w sprytny sposób zaczęło budować się wokół jego ciała. Po niecałych pięciu minutach proces zakończył się. Nie bez przyjemności oglądał się w lustrze w swoim uroczystym stroju. Lona będzie z niego dumna.

Czekał na nią. Minęła prawie godzina. Z jej pokoju nie dochodziły żadne odgłosy. Chyba jest już gotowa.

— Lona? — zawołał, ale nie było żadnej odpowiedzi.

Poczuł przypływ paniki. Ta dziewczyna miała skłonności samobójcze. Przepych i elegancja hotelu mogły wystarczyć, żeby przekroczyła próg. Byli o tysiąc stóp ponad poziomem ulicy. Tym razem jej się powiedzie. Nie powinienem był zostawiać jej samej — pomyślał wściekły.

— Lona!

Przekroczył rozsuwającą się ścianę pomiędzy pokojami. Zobaczył ją natychmiast i aż nogi mu się ugięły, taką poczuł ulgę. Stała przy szafie, naga, zwrócona do niego tyłem. Wąskie ramiona, wąskie biodra tak, że nawet nie zauważało się wąskiej talii. Kręgosłup znaczył się pod jej skórą jak podskórny grzbiet górski, stromy, obrzeżony cieniem. Chłopięce pośladki. Żałował, że tak nagle wtargnął do jej pokoju.

— Nie słyszałem żadnych odgłosów — powiedział — więc kiedy nie odpowiedziałaś na wołanie, zaniepokoiłem się… Odwróciła się do niego i Burris stwierdził, że martwiła się czymś więcej niż swą wystawioną na próbę skromnością. Oczy miała zaczerwienione, mokre policzki. W odruchu skromności przysłoniła swoje małe piersi szczupłą ręką. Gest był automatyczny i nic właściwie nie zakryła. Usta jej drżały. Pod skórą wyczuwał szok, jaki wywołało w nim jej nagie ciało. Zaczął zastanawiać się, dlaczego ta nagość tak niewinna, wywarła na nim takie wrażenie. Chyba dlatego — pomyślał — że dotąd była za barierą, która w tej chwili została usunięta.

— Och, Minner, Minner, wstydziłam się zawołać cię. Stoję tu od pół godziny.

— A co się stało?

— Nie mam w co się ubrać!

Podszedł bliżej. Odsunęła się na bok, otwierając mu drogę do szafy. Stała teraz obok niego w dalszym ciągu zasłaniając piersi ręką. Zajrzał do szafy. Stały tam dziesiątki puszek z odzieżą natryskową.

Było ich może nawet około setki.

— Jak to?

— Przecież nie mogę włożyć tego!

Wybrał jedną. Obrazek na etykiecie przedstawiał sukienkę jakby utkaną z nocy i mgły, elegancką, niezrównaną.

— Dlaczego?

— Chciałabym coś skromnego. Tutaj nic takiego nie ma.

— Coś skromnego? Do Sali Galaktycznej?

— Boję się, Minner.

Rzeczywiście się bała. Cała pokryta była gęsią skórką.

— Czasami jesteś jak dziecko! — warknął. Słowa te ubodły ją.

Cofnęła się. Wyglądała jeszcze bardziej nago niż przedtem. Nowe łzy spłynęły jej po policzkach. Okrucieństwo tych słów zdawało się jeszcze trwać w pokoju, jak śliski osad, chociaż same słowa już umilkły.

— Jeśli jestem dzieckiem — powiedziała zduszonym głosem — to dlaczego zabieracie mnie do Sali Galaktycznej?

Objąć ją? Pocieszyć? Burrisem targała niepewność. Starał się nadać swemu głosowi brzmienie pośrednie pomiędzy ojcowskim gniewem a niepokojem.

— Nie wygłupiaj się, Lona — powiedział. — Jesteś ważną osobistością. Cały świat będzie cię dziś oglądać i mówić, jaka jesteś piękna i szczęśliwa. Włóż coś, w co i chciałaby ubrać się Kleopatra. I wyobraź sobie, że jesteś Kleopatrą.

— A czy wyglądam jak Kleopatra?

Przyjrzał się jej ciału. Wyczuł, że o to jej właśnie chodziło. Musiał przyznać, że nie wyglądała zmysłowo. Może właśnie takie wrażenie chciała na nim wywrzeć. A jednak była na swój sposób atrakcyjna, nawet kobieca. Coś pośredniego pomiędzy figlarną dziewczęcością a nerwową kobiecością.

— Wybierz jedną z nich i włóż. Rozkwitniesz w niej i wszystko będzie pasować. Nie krępuj się. Ja też włożyłem ten wariacki kostium, chociaż wydaje mi się niezwykle śmieszny. Musisz się do mnie dopasować. Spróbuj.

— Z tym też jest kłopot. Tego jest tyle, że nie mogę wybrać!

Tu miała trochę racji. Burris zajrzał do szafy. Wybór rzeczywiście był ogromny. Nawet Kleopatra byłaby oszołomiona. Rozglądał się niepewnie w nadziei, że trafi na coś, co wyda się od razu odpowiednie dla Lony. Żadna z tych sukien nie została jednak zaprojektowana dla nieszczęśliwych dziewcząt i tak długo, jak myślał o niej w tej kategorii, nie mógł dokonać wyboru. Na koniec powrócił do tej, którą wybrał na początku przypadkiem, do tej eleganckiej i gustownej.

— To — powiedział — myślę, że to będzie właściwe. Patrzyła z powątpiewaniem na etykietę.

— Będę czuła się skrępowana w czymś tak wymyślnym.

— Myślałem, że tę sprawę już załatwiliśmy. Włóż suknię.

— Nie wiem, jak się obsługuje maszynę.

— Najprostsza rzecz na świecie — wybuchnął i znowu miał do siebie pretensje, że tak łatwo wpada w ton pouczający, rozmawiając z nią. — Instrukcja jest na puszce. Wkładasz ją do pojemnika…

— Zrób to dla mnie.

Zrobił to. Stała pod maszyną szczupła, blada i naga, podczas gdy strój wypływał z dyszy w postaci przejrzystej mgły i owijał się wokół niej. Burris zaczął podejrzewać, że manipulowano nim, i to całkiem zręcznie. Jednym, wielkim skokiem przekroczyli barierę nagości i teraz pokazywała mu się z taką swobodą, jak gdyby była jego żoną od dziesięcioleci. Szukając jego porady w sprawie stroju, zmuszając go, żeby stał blisko podczas, gdy obracała się pod dyszą maszyny stając się elegancka. Mała wiedźma! Podziwiał ją. Łzy, skulone nagie ciało, ta poza biednej, małej dziewczynki. A może wyobrażał sobie znacznie więcej niż było w rzeczywistości? Może. Prawdopodobnie.

— Jak wyglądam?

— Wspaniale! — Był o tym przekonany. — Tu jest lustro.

Zobacz sama.

Blask przyjemności promieniujący z niej miał moc kilku kilowatów. Burris stwierdził, że błędnie zrozumiał jej zachowanie. Była znacznie mniej skomplikowana. Prawdziwie przerażona myślą o tym, że ma być elegancka, a teraz szczerze zachwycona ostatecznym efektem. A efekt był wspaniały. Dysza wypluła suknię, nie całkiem przejrzystą i obcisłą, która otaczała ją jak chmura, przysłaniając szczupłe uda i opadające ramiona, udatnie sugerując zmysłowość, której wcale nie było. Nikt nie nosił bielizny pod odzieżą natryskową. Jej nagie ciało skryło się zaledwie pod wzrokiem obserwatora, przebiegłość projektantów polegała na tym, że luźny rój sukienki jak gdyby powiększał i wzmacniał jej właścicielkę. Kolory również zachwycały. Magia molekuł powodowała, że polimery nie wiązały się trwale jednym fragmentem widma. Każdy ruch Lony powodował zmianę odcieni — od szarego jak przedświt do błękitu letniego nieba, od czerni i stalowego brązu po perłowy i fiołkoworóżowy.

Lonę ogarnął nastrój wyrafinowania, jaki sugerowała suknia.

Wydawała się wyższa, starsza, bardziej czujna i pewna siebie. Wyprostowała ramiona i jej piersi wysunęły się do przodu, ulegając zaskakującej przemianie.

— Podoba ci się? — spytała cicho.

— Jest wspaniała.

— Czuję się tak dziwnie. Jeszcze nigdy nic takiego nie miałam.

Stałam się nagle Kopciuszkiem jadącym na bal!

— A Duncan Chalk jest twoją babcią-wróżką?

Wybuchnęli śmiechem.

— Mam nadzieję, że o północy zmieni się w dynię — powiedziała. Podeszła do lustra. — Minner, za pięć minut będę gotowa.

Wrócił do swojego pokoju. Potrzebowała nie pięciu, ale piętnastu minut, żeby usunąć ślady łez z twarzy. Przebaczył jej jednak. Kiedy w końcu pojawiła się, z trudem ją rozpoznał. Upiększyła twarz w sposób, który ją zupełnie odmienił. Oczy miała obramowane lśniącym pyłem, usta lśniły bogatą fosforescencją, uszy przykryła złotymi klipsami. Wpłynęła do pokoju, jak strzępek porannej mgły.

— Możemy iść — powiedziała gardłowo.

Burris wydawał się zadowolony i rozbawiony. W pewnym sensie była małą dziewczynką przebraną za kobietę. Z drugiej strony to kobieta, która zaczyna odkrywać, że przestała już być dziewczynką. Czy rzeczywiście poczwarka już przeistoczyła się? W każdym razie podobała mu się taka właśnie, po prostu śliczna. Może ze względu na nią mniej ludzi będzie patrzeć na niego.

Razem ruszyli do szybu windowego.

Tuż przed wyjściem z pokoju zawiadomił Aoudada, że idą na kolację. Zjechali na dół. Burris poczuł budzący się strach i stłumił go z ponurą determinacją. Po raz pierwszy od powrotu na Ziemię pokaże się tak szerokiej publiczności. Kolacja w najsławniejszej restauracji. Jego zmieniona twarz może zepsuć smak kawioru tysiącom gości. Ze wszystkich stron oczy zwracały się ku niemu. Rozejrzał się tytułem próby. Zaczerpnął w jakiś sposób siły od Lony i przywdział zbroję odwagi, tak jak ona włożyła obcy jej elegancki strój.

Kiedy znaleźli się w holu, Burris usłyszał westchnienia widzów. Przyjemność? Groza? Poczucie zachwycającej odrazy? Nie był w stanie odczytać motywów, słysząc te nagłe westchnienia. Patrzyli, reagowali na tę dziwną parę, która pojawiła się w szybie windowym. Burris prowadząc Lonę opartą na jego ramieniu zachował twarz bez wyrazu. Przyjrzyjcie się nam dobrze — pomyślał gniewnie. — Jesteśmy parą stulecia. Zniekształcony astronauta i dziewicza matka setki dzieci. Epokowe widowisko.

Wszyscy patrzyli. Burris czuł ich spojrzenia na pozbawionej uszu głowie, na poruszających się poziomo powiekach, na odmienionych ustach. Zaskoczony własnym brakiem reakcji na ich wulgarną ciekawość. Patrzyli również na Lonę. Ona miała jednak mniej do zaoferowania. Jej blizny były wewnętrzne.

Nagle po lewej stronie sali nastąpiło poruszenie. W chwilę później z tłumu wyłoniła się Elise Prolisse i ruszyła w ich stronę wołając chrapliwie:

— Minner! Minner!

Wyglądała jak rozszalała wojowniczka ze skandynawskiej sagi. Miała przedziwny makijaż — dziką i monstrualną parodię elegancji — błękitne policzki, czerwone obrzeża nad oczami. Zrezygnowała z natryskowego stroju. Miała na sobie suknię z jakiejś szeleszczącej, uwodzicielskiej tkaniny naturalnej, głęboko wyciętą i odsłaniającą mlecznobiałe półkule jej piersi. Ręce zakończone lśniącymi szponami wyciągnęła ku nim.

— Próbowałam się dostać do ciebie — wysapała — ale mnie nie dopuścili. Oni…

Aoudad przecisnął się ku nim.

— Elise…

Rozorała mu policzek paznokciami. Aoudad zatoczył się wstecz, klnąc. Elise zwróciła się do Burrisa. Jadowitym wzrokiem zmierzyła Lonę. Pociągnęła Burrisa za rękę.

— Chodź ze mną. Teraz, kiedy cię znowu znalazłam, nie opuszczę cię.

— Zabierz od niego ręce! — włączyła się Lona. Słowa jej były jak lśniące noże.

Starsza kobieta popatrzyła z wściekłością na dziewczynę. Burris zmieszany pomyślał, że zaraz zaczną się bić. Elise ważyła dobre czterdzieści funtów więcej niż Lona, a Burris dobrze wiedział, że była bardzo silna. Ale Lona zyskała również nieoczekiwane siły. Scena w holu hotelowym — pomyślał z niespodziewaną wyrazistością — nic nam nie będzie oszczędzone.

— Kocham go, ty mała suko! — wykrzyknęła Elise chrapliwie.

Lona nie odpowiedziała. Jednakże jej ręka wyciągnęła się błyskawicznym, tnącym ruchem, w kierunku wyciągniętego ramienia Elise. Kant jej dłoni zderzył się z trzaskiem z mięsistym przedramieniem Elise. Ta z sykiem cofnęła rękę. Zagięła palce, jak szpony. Lona wyprostowała się, przygięła kolana szykując się do skoku.

Wszystko to trwało kilka sekund. Zareagowali zaskoczeni goście hotelowi. Burris opanowując początkowy paraliż, wstąpił między nie, zasłaniając Lonę przed furią Elise. Aoudad chwycił ją za ręce. Chciała się wyrwać, a jej nagie piersi drżały. Z drugiej strony nadbiegł Nikolaides. Elise krzyczała, kopała, szarpała się. Hotelowe roboty utworzyły krąg. Burris patrzył, jak Elise odciągano na bok. Lona oparła się o onyksową kolumnę. Miała zaróżowioną twarz, ale nawet jej makijaż nie został naruszony. Była bardziej zaskoczona niż przestraszona.

— Kto to był? — spytała.

— Elise Prolisse. Wdowa po jednym z członków załogi.

— Czego chciała?

— Kto wie? — skłamał Burris.

— Powiedziała, że cię kocha — Lona nie dawała za wygraną.

— To jej sprawa. Żyła ostatnio w wielkim napięciu.

— Widziałam ją w szpitalu. Odwiedzała cię. Zielone ogniki zazdrości zapłonęły w oczach Lony.

— Czego od ciebie chciała? Dlaczego zrobiła tę scenę?

Aoudad przyszedł mu z pomocą. Przytrzymując chusteczkę przy zakrwawionym policzku zawiadomił:

— Daliśmy jej środek uspokajający. Już nam nie będzie zawracać głowy. Strasznie mi przykro. Głupia, histeryczna baba…

— Wracajmy na górę — powiedziała Lona — nie mam ochoty iść do Sali Galaktycznej.

— Ach, nie — zaprotestował Aoudad — nie wycofujmy się. Dam ci coś na uspokojenie i natychmiast lepiej się poczujesz. Nie można pozwolić, żeby taki głupi incydent zepsuł nam wspaniały wieczór.

— Wyjdźmy przynajmniej z holu — zaproponował Burris krótko.

Mała grupka pospieszyła ku jasno oświetlonej sali. Lona opadła na sofę. Burris boleśnie odczuwał minione napięcie. Czuł ból w udach, nadgarstkach, piersiach. Aoudad wydobył pudełeczko pastylek. Jedną zażył sam, drugą podał Lonie. Burris odtrącił podawaną pastylkę, wiedząc, że nie pomoże. Po chwili Lona znów się uśmiechała.

Wiedział, że nie pomylił się co do uczucia zazdrości widocznego w jej oczach. Elise wpadła jak tajfun, grożąc, że zabierze wszystko, co Lona posiadała, a Lona broniła się zajadle. Burris był zarówno mile połechtany, jak i zaniepokojony. Nie mógł zaprzeczyć, że odczuł przyjemność, jak każdy mężczyzna, który staje się powodem takiej rywalizacji. Unaoczniło mu to jednak, jak bardzo Lona zaangażowała się w tę znajomość. Sam nie czuł jeszcze tak głębokiego zaangażowania. Lubił dziewczynę, był wdzięczny za jej towarzystwo, ale nie czuł do niej miłości. Miał poważne wątpliwości, czy w ogóle zakocha się w niej lub w kimkolwiek innym. Ale ona, nawet pomimo braku kontaktów fizycznych, które by ich zbliżyły, wyraźnie stworzyła sobie jakąś wewnętrzną fantazję romansu. Burris wiedział, że tu tkwią zalążki kłopotów.

Lona szybko przyszła do siebie po ataku Elise. Pastylki Aoudada działały szybko. Wstali z sofy. Aoudad znowu uśmiechnięty mimo skaleczonego policzka.

— Idziemy na kolację? — zapytał.

— Czuję się znacznie lepiej — powiedziała Lona. — To wszystko stało się tak nagle… byłam wstrząśnięta.

— Po pięciu minutach w Sali Galaktycznej zapomnisz o wszystkim — powiedział Burris.

Znowu podał jej rękę. Aoudad poprowadził ich do specjalnego szybu windowego prowadzącego do Sali Galaktycznej. Wstąpili na płytę grawitacyjną i pomknęli wzwyż. Restauracja znajdowała się na szczycie hotelu z widokiem otwartym ku niebu, jak jakieś prywatne obserwatorium albo świątynia żywności dla sybarytów. Wciąż drżąc pod wpływem niespodziewanego ataku Elise, Burris poczuł nowy przypływ niepokoju w miarę, jak zbliżali się do wejścia do restauracji. Zachowywał spokój, ale czy nie ogarnie go panika wobec boskiego przepychu Sali Galaktycznej?

Kiedyś już raz tu był, dawno temu. Ale to było w innym ciele, a tamta dziewczyna już nie żyła.

Płyta grawitacyjna zatrzymała się. Wstąpili w kaskadę żywego światła.

Aoudad ogłosił złowieszczo:

— Sala Galaktyczna. Wasz stolik czeka. Bawcie się dobrze.

Zniknął. Burris uśmiechnął się w napięciu do Lony, która wyglądała na otumanioną i oszołomioną pod wpływem szczęścia i przerażenia. Kryształowe drzwi otwarły się przed nimi. Weszli.

Загрузка...