Rozdział 26 Mróz o północy

Na Tytanie Lona zerwała z Burrisem i opuściła go. Od szeregu dni Burris wiedział, że ta chwila nadchodzi i wcale nie był zaskoczony. Nawet poczuł pewną ulgę.

Napięcie między nimi narastało od czasu wizyty na biegunie południowym. Nie był pewien, dlaczego. Podejrzewał, że po prostu do siebie nie pasowali. Kłócili się od tego czasu prawie bez przerwy, początkowo po cichu, a później otwarcie. W końcu odeszła. W Luna Tivoli spędzili sześć dni. Układ każdego dnia był taki sam. Wstawali późno. Jedli obfite śniadanie. Zwiedzali Księżyc, a następnie wyruszali do parku. Teren był tak duży, że codziennie odkrywali coś nowego, ale trzeciego dnia Burris stwierdził, że podświadomie ograniczali swoje wyprawy, a piątego dnia miał już serdecznie dość. Starał się być tolerancyjny wobec Lony, która odczuwała wyraźną przyjemność z pobytu w Tivoli. W końcu jednak jego cierpliwość wyczerpała się i znowu doszło do kłótni. Każda następna kłótnia stawała się bardziej zajadła niż poprzednia. Czasami kłótnie kończyły się gwałtowną miłością, czasami bezsennością i obrazą.

Zawsze w czasie i tuż po kłótni pojawiało się zmęczenie i gwałtowna, wyczerpująca utrata energii. Nigdy wcześniej nic podobnego Burrisowi się nie przydarzyło.

Fakt, że te ataki osłabienia czuła jednocześnie dziewczyna, czynił to zjawisko jeszcze bardziej dziwnym. Nie mówili nic Aoudadowi i Nikolaidesowi, których widywali od czasu do czasu w tłumie. Burris wiedział, że złośliwe argumenty pogłębiały jeszcze bardziej przepaść między nimi. W czasie mniej burzliwych chwil żałował, że wypadki przybrały taki obrót, bo Lona była łagodna i dobra, i cenił sobie jej ciepło. Zapominał jednak o tym w chwilach gniewu. Wydawała mu się wówczas pusta, nieprzydatna i denerwująca. Była ciężarem dodanym do jego innych ciężarów. Głupie, nic nie umiejące, nieznośne dziecko. Powiedział jej to, kryjąc początkowo prawdziwe znaczenie w łagodzących formułkach, a później rzucając jej te słowa bezpośrednio w twarz.

Zerwanie musiało nastąpić. Wyczerpywali się nawzajem, tracąc całą energię w tych walkach. Chwile miłości godziły ich coraz rzadziej. Częściej pojawiała się gorycz.

Rano, szóstego dnia pobytu w Luna Tivoli, Lona zadecydowała:

— Odwołajmy dalszą rezerwację i jedźmy na Tytana.

— Mamy spędzić tu jeszcze pięć dni.

— Czy masz na to ochotę?

— Szczerze mówiąc, nie.

Obawiał się, że spowoduje kolejny wybuch gniewnych słów, a na kłótnię było jeszcze za wcześnie. Tego ranka jednakże Lona była w nastroju ofiarnym.

— Myślę, że mam dość, a że ty masz dość to oczywiste! Dlaczego więc mamy tu siedzieć? Przypuszczam, że Tytan jest znacznie ciekawszy.

— Możliwe.

— A poza tym byliśmy tu tacy niemili dla siebie. Może zmiana środowiska coś pomoże.

Powinna pomóc. Każdy barbarzyńca z wystarczająco grubym portfelem mógł sobie pozwolić na bilet do Luna Tivoli; spotykali tu prostaków, pijaków i łobuzów. Tivoli opierało się na gościach pochodzących z warstw znajdujących się znacznie poniżej ziemskiej elity. Tytan był znacznie bardziej selektywny. Jedynie bogaci i wyrafinowani trafiali na Tytana. Byli to ludzie, dla których wydanie dwóch średnich pensji rocznych na krótką wyprawę to głupstwo. Tacy ludzie są przynajmniej na tyle delikatni, że będą udawać, że nie widzą jego zniekształceń. Pary spędzające miesiąc miodowy na Antarktydzie i zamykające oczy na wszystko, co je niepokoiło, traktowały go, jak gdyby był niewidzialny. Goście Luna Tivoli śmiali mu się w twarz i przedrzeźniali jego deformacje. Na Tytanie natomiast dobre wychowanie będzie wymagało traktowania jego zniekształceń, jak gdyby w ogóle nie istniały. Spojrzyj na obcego człowieka, uśmiechnij się, porozmawiaj i nigdy nie daj mu poznać słowem ani czynem, że zdajesz sobie sprawę, że jest inny. Tego wymagały dobre maniery. Burrisowi wydawało się, że spośród tych trzech form okrucieństwa woli tę ostatnią.

Przy świetle fajerwerków wytropił Aoudada.

— Mamy już dość. Zrób rezerwację na Tytana.

— Ale przecież macie…

— … jeszcze pięć dni. Tak, ale nie chcemy tu zostać. Zabierz nas na Tytana.

— Zobaczę, co się da zrobić — obiecał Aoudad. Aoudad obserwował ich kłótnie. Burris był nieszczęśliwy z powodów, którymi sam pogardzał. Aoudad i Nikolaides byli dla nich jak swatki i Burris uważał się do pewnego stopnia zobowiązany, żeby zachowywać się jak oczarowany kochanek. Czuł, że w pewien sposób sprawia Aoudadowi zawód, kiedy warczy na Lonę. Dlaczego przejmuję się tym, że sprawiam zawód Aoudadowi? Przecież on z tego powodu nie narzeka. Nie stara się nas pogodzić. Nic nie mówi.

Aoudad zdobył bilety na Tytana bez żadnych trudności, jak spodziewał się Burris. Zasygnalizował ich wcześniejszy przyjazd i wystartowali.

Start z Księżyca nie dał się porównać do startu z Ziemi. Przy sześciokrotnie mniejszej sile przyciągania wystarczyło ledwie lekkie pchnięcie, żeby wyruszyć w drogę. W porcie kosmicznym panował duży ruch. Codziennie startowały statki na Marsa, Wenus, Tytana, Ganimede i na Ziemię. Co trzy dni startował statek na planety zewnętrzne, a raz na tydzień startował statek na Merkurego. Zwyczajowo nie startowały stąd żadne statki na inne gwiazdy. Zgodnie z prawem mogły startować jedynie z Ziemi i podlegały kontroli przez cały czas, dopóki nie przeszły do nadprzestrzeni, gdzieś za orbitą Plutona. Wiele statków udających się na Tytana, zatrzymywało się po drodze w ważnym ośrodku górniczym na Ganimede i taką trasę przewidywał ich oryginalny plan podróży. Dzisiejszy statek leciał jednak bez zatrzymywania. Lona będzie żałowała, że nie zobaczy Ganimede, ale to była jej własna wina. To ona zaproponowała wcześniejszy wyjazd. Może będą mogli zatrzymać się na Ganimede w drodze powrotnej. W rozmowach Lony dominowała wymuszona wesołość. Gdy statek pogrążał się w mroku przestrzeni kosmicznej, zapragnęła dowiedzieć się wszystkiego o Tytanie, tak jak chciała wiedzieć wszystko o biegunie południowym, o zmianie pór roku, o życiu kaktusów i o wielu innych rzeczach. Jednak jej pytań nie powodowała naiwna ciekawość jak dawniej, ale nadzieja, że uda się odbudować kontakt, jakikolwiek kontakt pomiędzy nią a Burrisem. Burris wiedział, że się to nie uda.

— To największy księżyc w naszym systemie. Jest nawet większy od Merkurego, a Merkury to przecież planeta.

— Merkury porusza się dookoła Słońca, a Tytan dookoła Saturna.

— Tak. Tytan jest większy od naszego księżyca. Położony jest w odległości 750000 mil od Saturna. Będzie dobrze widać pierścienie. Jest na nim atmosfera. Metan, amoniak — niezbyt zdrowe dla płuc.

Wszystko zamarznięte. Podobno jest bardzo malowniczy. Nigdy tam niej byłem.

— Dlaczego?

— Kiedy byłem młody, nie było mnie stać. Później byłem zbyt zajęty gdzie indziej. Statek płynął przez przestrzeń kosmiczną. Lona patrzyła szeroko otwartymi oczami, jak mijali płaszczyznę planetoid. Mogli dobrze przyjrzeć się Jowiszowi mijając go w niewielkiej odległości i pędzili w stronę Saturna. Dotarli do Tytana. Oczywiście znowu kopuła. Ponure lądowisko na ponurym płaskowyżu. Świat lodów, ale bardzo różny od śmiertelnie groźnej Antarktydy. Każdy cal Tytana był obcy i dziwny, podczas gdy na Antarktydzie wszystko stawało się nużąco znajome. To jednak nie było zwykłe miejsce, gdzie po prostu jest zimno, biało i wietrznie.

Zaciekawiał przede wszystkim Saturn. Otoczona pierścieniami planeta wisiała nisko na niebie. Znacznie większa niż Ziemia widziana z Księżyca. W atmosferze Tytana było dość metanu i amoniaku, żeby zabarwić niebo na niebieskawy kolor. Tworzyło to piękne tło dla lśniącego, złocistego Saturna z jego ciemnym obramowaniem atmosfery i wężem Midgarda złożonym z drobnych kamieni.

— Te pierścienie są takie cienkie — narzekała Lona — ledwo je widać pod tym kątem!

— Wydają się cienkie, ponieważ Saturn jest tak wielki. Będzie je lepiej widać jutro. Zobaczysz, że to nie jest jeden pierścień, tylko kilka. Wewnętrzne pierścienie poruszają się szybciej niż zewnętrzne.

Wszystko dobrze szło, gdy rozmowa obracała się wokół obojętnych tematów. Burris wahał się przed przejściem do tematów bardziej osobistych i podobnie zachowywała się Lona. Ich nerwy były poszarpane. Stali zbyt blisko skraju przepaści po ostatnich kłótniach.

Zajęli jeden z najlepszych pokojów w lśniącym hotelu. Wokół nich wszędzie gościli posiadacze, najwyższa kasta Ziemi. Zrobili pieniądze na rozwoju planet, transporcie w nadprzestrzeni i systemach napędowych. Zdawało się, że wszyscy się nawzajem znają. Kobiety niezależnie od wieku były szczupłe, energiczne, uważne. Mężczyźni potężni, ale poruszali się ze zdecydowaniem i energią. Nikt nie wygłaszał niegrzecznych uwag pod adresem Burrisa i Lony. Nikt się nie gapił. Wszyscy byli przyjaźni w chłodny sposób. Pierwszego wieczora jedli kolację w towarzystwie przemysłowca posiadającego rozległe tereny na Marsie. Był już dobrze po siedemdziesiątce. Miał opaloną, pobrużdżoną twarz i wąskie, ciemne oczy. Jego żona miała najwyżej lat trzydzieści. Rozmawiali głównie o eksploatacji gospodarczej zewnętrznych planet.

— Miała na ciebie oko — powiedziała Lona po kolacji.

— Nie zawiadomiła mnie o tym.

— To zupełnie oczywiste. Mogę się założyć, że dotykała twojej stopy pod stołem.

Wyczuł, że znowu szykuje się kłótnia. Pospiesznie poprowadził Lonę do okna widokowego w kopule.

— Powiem ci coś — powiedział. — Jeśli mnie uwiedzie, pozwalam ci uwieść jej męża.

— Bardzo zabawne.

— Cóż w tym złego. Ma forsę.

— Nie spędziłam tu nawet pół dnia, a już znienawidziłam to miejsce.

— Przestań, Lono. Za bardzo wysilasz swoją wyobraźnię. Ta kobieta mnie nie dotknie. Sama myśl spowodowałaby u niej dreszcze przez cały miesiąc. Wierz mi. O, popatrz tam!

Zrywała się burza. Ostry wiatr uderzał w kopuły. Saturn był w pełni nocy i jego odbite światło rzucało złociste refleksy na śniegu, ginące w białym blask padającym z kopuły. Ostre światełka gwiazd rozrzucone po sklepieniu nieba, wyglądały prawie tak, jak w przestrzeni kosmicznej.

Zaczął padać śnieg. Przez chwilę obserwowali, jak wiatr przegania śnieg wokół kopuły. Usłyszeli muzykę i poszli w tamtym kierunku. Większość gości ruszyła z nimi.

— Chcesz zatańczyć? — zapytała Lona.

Pojawiła się orkiestra w strojach wieczorowych. Dźwięczne, wirujące tony nasiliły się. Instrumenty strunowe, dęte, trochę perkusji, trochę instrumentów z obcych cywilizacji tak popularnych obecnie w dużych zespołach. Eleganccy goście poruszali się wdzięcznie po lśniącej podłodze.

Burris ujął Lonę sztywno w ramiona i przyłączyli się do tancerzy. Dawniej nigdy nie tańczył dużo, a już nie zatańczył ani razu po powrocie na Ziemię z Manipool. Sama myśl o tańcu w takim lokalu jak ten wydawałaby mu się groteskowa jeszcze kilka miesięcy temu. Teraz zaskoczyło go, jak dobrze jego przemodelowane ciało przystosowało się do rytmu muzyki. Uczył się wdzięku korzystając z tych skomplikowanych, nowych kości. Wkoło, wkoło, wkoło… Oczy Lony wpatrzyły się w jego oczy. Nie uśmiechała się.

Wydawało się, że czegoś się boi.

Nad ich głowami pojawiła się kolejna przejrzysta kopuła. Szkoła architektury Duncana Chalka — pokaż im gwiazdy, ale zapewnij ciepło! Podmuchy wiatru napędzały śnieg na wierzchołek kopuły i równie szybko go zdmuchiwały. Dłoń Lony w jego ręce wydawała się zimna. Tempo tańca uległo przyśpieszeniu. Regulatory termiczne, które zastąpiły w jego ciele gruczoły potowe pracowały pełną parą. Czy będzie w stanie utrzymać to tempo? Czy nie potknie się?

Muzyka zamilkła. Podeszła do nich para, z którą siedzieli przy kolacji. Kobieta uśmiechnęła się. Lona patrzyła na nią groźnie. Kobieta powiedziała z pewnością siebie, jaką mogą mieć tylko bogaci:

— Czy możemy zatańczyć?

Starał się tego uniknąć, ale obecnie nie było sposobu, żeby się taktownie wycofać. Zazdrość Lony znajdzie teraz nową pożywkę. Cienki, wysoki dźwięk oboju wezwał tancerzy na parkiet. Burris pozostawił Lonę z kamienną twarzą w towarzystwie magnata przemysłowego.

Kobieta tańczyła świetnie. Zdawała się fruwać nad parkietem. Zmuszała Burrisa do tytanicznych wysiłków. Płynęli wokół sali. Przy tej szybkości tańca nawet oczy Burrisa przystosowane do wycinkowych obserwacji nie mogły wyśledzić Lony. Muzyka ogłuszała go. Uśmiech kobiety był zbyt szeroki.

— Jesteś wspaniałym partnerem — powiedziała — jesteś silny, masz wyczucie rytmu…

— Nigdy nie byłem dobrym tancerzem przed powrotem z Manipool.

— Manipool?

— To planeta, gdzie ja… gdzie oni… Nie wiedziała. Zakładał, że każdy znał jego dzieje. Może bogacze nie zwracali uwagi na bieżące sensacyjne programy telewizyjne. Nie śledzili jego losów. Bardzo możliwe, że przyjęła do wiadomości jego wygląd, nie zastanawiając się nad jego przyczyną. Można być nadmiernie taktownym. Okazuje się, że mniej się nim interesowała, niż przypuszczał.

— Nieważne…

Gdy dokonywali drugiego okrążenia sali, zauważył, że Lona już wychodzi. Przemysłowiec stał samotnie, wyraźnie zakłopotany. Burris natychmiast się zatrzymał. Partnerka spojrzała na niego pytająco.

— Przepraszam, może się źle poczuła…

Nie czuła się źle. Była w złym humorze. Znalazł ją w pokoju z twarzą w poduszce. Kiedy dotknął ręką jej nagich pleców, zadrżała i odsunęła się. Nie mógł jej nic powiedzieć. Spali daleko od siebie, a kiedy znowu pojawił się jego sen o Manipool, udało mu się zdławić krzyk, zanim jeszcze wyrwał mu się z piersi. Zerwał się i siedział sztywno, dopóki strach nie minął.

Żadne z nich nie wspomniało rano o tym epizodzie. Pojechali saniami oglądać widoki. Hotel i lądowisko położone były w centrum niewielkiego płaskowyżu, otoczonego ogromnymi górami. I tutaj, podobnie jak na Księżycu, widzieli wiele szczytów, przy których Everest wydawał się karzełkiem. Wydawało się dziwne, że na tak niewielkich ciałach niebieskich piętrzyły się tak ogromne pasma górskie, ale tak właśnie było. Około stu mil na zachód od hotelu znajdował się Lodowiec Martinellego, rozległa, sunąca powoli rzeka lodu wijąca się setkami mil w dół, wypływająca z serca tutejszych Himalajów. Lodowiec kończył się sławnym na całą galaktykę, Zamarzniętym Wodospadem. Każdy gość na Tytanie musiał go zobaczyć. Burris i Lona także tam pojechali.

Po drodze napotkali mniej sławne widoki, które Burris uznał za równie wzruszające. Wijące się metanowe chmury i kłaczki zamarzniętego amoniaku zdobiące nagie szczyty i nadające im wygląd jakby wyjętych ze starych chińskich grafik. Ciemne jezioro metanu położone o pół godziny drogi od hotelu. W jego gęstej głębinie żyły małe, odporne żywe istoty Tytana, które były mniej więcej, a raczej mniej niż więcej, podobne do mięczaków czy stawonogów. Oddychały i żywiły się metanem. Ponieważ życie w systemie słonecznym występowało tak rzadko, Burrisa fascynował widok tych niezwykłości w ich naturalnym środowisku. U skraju jeziora dostrzegł ich pokarm, ziele tytanowe. Długie jak sznury rośliny, jakby umazane tłuszczem, o martwym białym kolorze, które swobodnie znosiły ten piekielny klimat.

Sanie sunęły w kierunku Zamarzniętego Wodospadu. I wreszcie dotarli. Błękitno-biały wodospad lśnił w odbitym świetle Saturna, zawieszony nad niezgłębioną pustką. Patrzący wydali obowiązkowe westchnienia zachwytu. Nikt nie wysiadł z sań, ponieważ wiał zbyt silny wiatr, a nie można było w pełni ufać ochronnym kombinezonom.

Okrążyli wodospad, oglądając ten iskrzący się łuk lodowy z trzech stron. Później przewodnik przekazał im złą wiadomość, że muszą wracać, bo szykuje się burza.

Burza nadeszła wcześniej, zanim udało im się znaleźć schronienie pod kopułą. Zaczął padać deszcz, a raczej ulewa wytrąconego amoniaku przemieszanego z gradem, bębniącym po dachu sań. Później sypał śnieg, a raczej tumany kryształów amoniaku pędzone wiatrem. Sanie posuwały się do przodu z ogromnym trudem. Burris nigdy nie widział tak gwałtownej śnieżycy. Z wyciem silnika sanie omijały nowo powstałe wydmy i okrążały wyrastające nagle przed nim zaspy. Pasażerowie komentowali piękno burzy. Burris, który zdawał sobie sprawę, jak łatwo mogą zostać zasypani, zamyślił się. Śmierć mogła przynieść wreszcie uspokojenie, ale jeśli miałby wybierać, to wolałby nie zostać zasypany żywcem. Czuł już w ustach kwaśny zaduch spowodowany wyczerpywaniem się powietrza i zdawało mu się, że wyjące silniki napełniają kabinę pasażerską spalinami. Wyobraźnia, nic więcej! Spróbować cieszyć się pięknem burzy.

Poczuł mimo wszystko ulgę, gdy dotarli bezpiecznie do celu i owionęło ich ciepło kopuły.

Pokłócili się wkrótce po powrocie. Ta kłótnia miała jeszcze mniej powodów niż wszystkie poprzednie. Bardzo szybko jednak osiągnęła poziom prawdziwego gniewu.

— W czasie całej wyprawy nie spojrzałeś na mnie ani razu, Minner.

— Patrzyłem na widoki. Po to tu przyjechaliśmy.

— Mogłeś mnie wziąć za rękę. Mogłeś się uśmiechnąć.

— Ja…

— Czy jestem aż tak nudna?

Czuł się znużony i zrezygnowany.

— W rzeczywistości jesteś! Jesteś tępą, nieciekawą, nic nie umiejącą małą dziewczynką! Wszystko to zostało zmarnowane! Nie potrafisz docenić jedzenia, ubrania, seksu, podróży…

— A ty czym jesteś? Po prostu okropny wybryk natury!

— To już mamy dwa.

— Ja też jestem wybrykiem natury? — wrzasnęła. — Tego po mnie nie widać! Jestem przynajmniej istotą ludzką. A ty? Wtedy rzucił się na nią. Jego gładkie palce zacisnęły się na jej gardle. Broniła się. Waliła go pięściami, drapała mu policzki paznokciami. Nie mogła jednak uszkodzić mu skóry i to wzbudziło w niej jeszcze większą furię. Trzymał ją mocno i potrząsał, aż głowa jej chybotała się na wszystkie strony, a ona cały czas okładała go pięściami i kopała. W jego arteriach pulsowały wszystkie uboczne produkty wściekłości.

Tak łatwo mogę ją zabić — pomyślał. Jednak ta chwila przerwy na sformułowanie rozsądnej myśli uspokoiła go. Puścił ją. Przyglądał się swoim rękom, a ona przyglądała się jemu. Na jej szyi wystąpiły czerwone plamy, podobnie do plam wściekłości pojawiających się na jego policzkach. Oddychając gwałtownie, cofnęła się. Nie powiedziała ani słowa. Wskazywała tylko na niego drżącą ręką.

Zmęczenie powaliło go na kolana. Cała jego siła w jednej chwili gdzieś się rozpłynęła. Wszystkie stawy rozluźniły się i opadł, jak gdyby roztapiał się, nie mogąc nawet podeprzeć się rękami. Leżał bez siły przywołując w milczeniu jej imię. Nigdy przedtem nie czuł się tak słaby, nawet wtedy, kiedy przychodził do siebie po tym, co zrobiono z nim na Manipool. Tak jest, gdy opuszczą cię wszystkie siły — pomyślał. Zupełnie, jakby przystawiono mu pijawki. Boże! Czy kiedykolwiek będę miał siłę wstać? Pomocy! Krzyczał w ciszy. Lona, gdzie jesteś? Kiedy odzyskał już siły na tyle, że mógł podnieść głowę, odkrył, że jej nie ma. Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Cal po calu dźwignął się i usiadł na skraju łóżka czekając, aż minie okres największej słabości. Czy to była kara za to, że ją uderzył? Słabość ta ogarniała go podczas każdej kłótni.

— Lona?

Wyszedł do hallu trzymając się blisko ściany. Eleganckim kobietom, które mijały go, musiał wydawać się pijany. Uśmiechały się. Chciał odwzajemnić się uśmiechem. Lony nie znalazł. W kilka godzin później odszukał Aoudada. Wyglądał na zaniepokojonego.

— Widziałeś ją? — wychrypiał Burris.

— Jest w pół drogi do Ganimede. Wyjechała wieczornym statkiem.

— Wyjechała.

Aoudad skinął głową.

— Nick z nią pojechał. Wracają na Ziemię. Co z nią zrobiłeś? Poobijałeś ją trochę?

— Pozwoliłeś jej odjechać? — mruknął Burris. — Pozwoliłeś jej mnie zostawić? Co na to Chalk?

— Chalk wie. Czy myślisz, że nie skontaktowaliśmy się z nim?

Powiedział, że jeśli chce wracać do domu, to niech wraca.

Powiedział, żeby wysłać ją najbliższym statkiem. I tak zrobiliśmy.

Źle wyglądasz, Burris. Myślałem, że twoja skóra nie może być blada.

— Kiedy będzie następny statek?

— Jutro wieczorem. Chyba nie będziesz jej gonił?

— A co innego mi zostało?

— W ten sposób daleko nie zajdziesz — powiedział Aoudad z uśmiechem. — Niech jedzie. Jest tu pełno kobiet gotowych zająć jej miejsce. Nawet nie wyobrażasz sobie ile. Kilka z nich dowiedziało się, że jestem z wami i przychodziło do mnie prosząc, żebym zaaranżował spotkanie. To twoja twarz je fascynuje, Minner.

Burris odwrócił się od niego.

— Jesteś wstrząśnięty — powiedział Aoudad. — Posłuchaj, chodźmy się napić.

— Jestem zmęczony. Chcę odpocząć — odparł Burris nie oglądając się na niego.

— Czy mam przysłać do ciebie jedną z tych kobiet?

— Czy tak wyobrażasz sobie odpoczynek?

— Właściwie tak — uśmiechnął się Aoudad mile. — Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zająć się jedną z nich osobiście. Chyba rozumiesz. Ale niestety one chcą ciebie.

— Czy można połączyć się z Ganimede? Może będę mógł z nią porozmawiać w czasie, kiedy statek będzie pobierał paliwo.

— Ona odeszła. Teraz powinieneś o niej zapomnieć Cóż ona takiego miała poza problemami? Zwykłe, wychudzone dziecko! Nie zgadzaliście się ze sobą. Wiem dobrze, sam widziałem. Tylko wrzeszczeliście na siebie Po co ci ona potrzebna? Powiem ci o…

— Czy masz jakieś środki uspokajające?

— Wiesz przecież, że ci nie pomagają.

Burris jednak wyciągnął rękę i Aoudad podał mi jedną fiolkę wzruszając ramionami. Burris przytknął jej wylot do skóry. Złudzenie spokoju było warte prawie tyle samo co prawdziwy spokój. Rzucił mu zdawkowe podziękowanie i ruszył spiesznie do pokoju.

Po drodze spotkał kobietę, której włosy wyglądały jak różowe włókno szklane, a oczy jak ametysty. Jej strój był skromnie nieprzyzwoity. Dotarł do niego jej delikatny jak puszek głos. Minął ją pośpiesznie, drżąc cały, i wszedł do pokoju.

Загрузка...