Rozdział 24 Tak w niebie, jak i na ziemi

Wyjechali do Luna Tivoli w słoneczny dzień, rozpoczynając kolejny etap rozrywek zaplanowanych przez Chalka. Dzień był jasny, choć zimowy. Uciekali od prawdziwej zimy północy i zimowego lata południa, ku zimie kosmosu pozbawionej pór roku. W porcie kosmicznym potraktowano ich jak bardzo ważne osobistości. Kronika filmowa, specjalny samochód wiozący ich przez pole startowe, podczas gdy gapie patrzyli z podziwem i wiwatowali na cześć znakomitości, choć nie wiedzieli, kim właściwie są. Burris tego nie znosił. Każde, nawet przypadkowe spojrzenie w swoim kierunku odbierał jak bolesne ukłucie.

— Dlaczego w takim razie zdecydowałeś się na to wszystko? — dopytywała się Lona. — Jeżeli nie chcesz, żeby ludzie się tak na ciebie gapili, dlaczego pozwoliłeś Chalkowi wysłać się w tę podróż?

— Za karę. Świadomie wybrałem taki sposób odpokutowania za odwrócenie się od świata, a także dla wyrobienia w sobie dyscypliny. Te abstrakcje nie potrafiły jej przekonać. Nie zrobiły na niej żadnego wrażenia.

— Ale czy nie miałeś konkretnego powodu?

— Moje własne powody.

— To tylko słowa.

— Nigdy nie kpij ze słów, Lono.

Jej nozdrza rozdęły się na chwilę.

— Znowu się ze mnie naśmiewasz!

— Przepraszam.

Rzeczywiście łatwo było się z niej naśmiewać.

— Wiem, co to znaczy, jak się na ciebie gapią. Krępuje mnie to.

Musiałam to jednak zrobić, żeby Chalk zdobył dla mnie kilkoro moich dzieci.

— Mnie też coś obiecał.

— A widzisz. Wiedziałam, że się przyznasz.

— Transplantacja do innego ciała — potwierdził Burris — przeniosą mnie do zdrowego, normalnego ciała ludzkiego. Muszę tylko wydać się na pastwę kamer przez kilka miesięcy.

— Czy rzeczywiście można coś takiego zrobić?

— Lono, jeżeli dziewczyna, której mężczyzna nigdy nie dotknął, może urodzić setkę dzieci, to znaczy że można wszystko zrobić.

— Ale… przenieść z ciała do ciała…

— Technika nie jest jeszcze doskonała — powiedział ze znużeniem — może będę musiał poczekać kilka lat.

— Och, Minner! To będzie wspaniałe. Znajdziesz się w prawdziwym ciele!

— To jest moje prawdziwe ciało.

— W innym ciele. To nie jest bez znaczenia. Nie będzie cię bolało. Żeby się tylko udało!

— Tak, żeby się tylko udało.

Była bardziej podniecona tą perspektywą niż on sam. Wiedział już o tym pomyśle od miesięcy i zaczynał wątpić, czy to będzie możliwe. A teraz przedstawił jej go, jak lśniącą, nową zabawkę. Ale cóż ją to mogło obchodzić? Nie byli małżeństwem. Dostanie swoje dzieci od Chalka w nagrodę za ten kaprys i zniknie gdzieś w bezosobowości na swój sposób zaspokojona i zadowolona, że pozbyła się swego irytującego, dokuczliwego, sarkastycznego towarzysza. On pójdzie swoją drogą skazany prawdopodobnie na zawsze na to groteskowe ciało, a może przeniesie się do eleganckiego normalnego ciała.

Samochód zatrzymał się przy rampie. Weszli do statku. Pokrywa luku otworzyła się. Powitał ich Bart Aoudad.

— Jak się macie, zakochani?

Nic nie odpowiedzieli. Nawet się nie uśmiechnęli. Aoudad, zaniepokojony, uwijał się dookoła nich.

— Wszyscy zadowoleni? Zrelaksowani? Nie boicie się choroby kosmicznej? Chyba nie ty, Minner? Cha, cha, cha!

— Cha — odpowiedział Burris.

Był tu również i Nikolaides zajęty stosem dokumentów, broszur i czeków. Dante potrzebował tylko Wergiliusza do oprowadzenia go po kręgach piekieł, a ja mam dwóch przewodników. Żyjemy w czasach inflacji. Burris podał Lonie rękę i poprowadził do wnętrza statku. Palce jej były napięte. Denerwuje ją perspektywa wyruszenia w kosmos — pomyślał. A może to ciągłe napięcie w czasie ich wyprawy tak na nią oddziaływało?

Podróż trwała krótko. Osiem godzin pod wpływem niewielkiego, ale stałego przyspieszenia koniecznego dla pokonania 240 000 mil. Statek ten dawniej zatrzymywał się przy satelicie rozrywkowym unoszącym się 50000 mil nad Ziemią. Dziesięć lat temu satelita ten jednak eksplodował na skutek jednego z niewielu błędów w obliczeniach, jakie popełniono w tej epoce bezpieczeństwa. Zginęły tysiące ludzi. Przez miesiąc szczątki sypały się na ziemię. Nagie dźwigary strzaskanej ogromnej kuli unosiły się w kosmosie, jak kości olbrzyma, przez trzy lata, dopóki nie zakończono operacji ratunkowej.

Ktoś, kogo Burris kochał, znalazł się na pokładzie satelity w chwili tragedii. Była z kimś innym, ciesząc się grami hazardowymi, widowiskami, wyszukaną kuchnią, atmosferą życia, dniem dzisiejszym. Niespodziewanie nadeszło jutro. Kiedy zerwała z nim, był przekonany, że już nic gorszego nie może mu się w życiu przydarzyć. Romantyczna fantazja młodego człowieka. Zmarła jednak krótko po zerwaniu i było to znacznie gorsze dla niego niż to, że go porzuciła. Martwej już nie mógł odzyskać i przez pewien czas sam zdawał się martwy, choć przecież żył. Później jednak ból zaczął ustępować, aż zniknął zupełnie. Czy najgorszą w życiu rzeczą było stracić dziewczynę na rzecz rywala, a następnie stracić ją w katastrofie? Chyba nie. W dziesięć lat później Burris stracił samego siebie. Teraz chyba już wiedział, co może być w życiu najgorsze.

— Panie i panowie, witamy na pokładzie Aristrachusa IV. W imieniu kapitana Yilleparisisa składam państwu życzenia przyjemnej podróży. Prosimy o pozostanie w kojach w okresie maksymalnego przyspieszenia. Po oderwaniu się od Ziemi, będziecie państwo mogli swobodnie pospacerować i nacieszyć się widokiem przestrzeni kosmicznej.

Statek zabierał czterystu pasażerów, fracht i pocztę. W tyle statku znajdowało się dwadzieścia kabin, z których jedną przeznaczono dla Burrisa i Lony. Inni pasażerowie siedzieli obok siebie we wspólnej kabinie, starając się wyjrzeć przez iluminatory.

— No, to ruszamy — powiedział Burris miękko. Czuł jak silniki odrzutowe chłoszczą ziemię potokami spalin, jak włączają się silniki rakietowe, jak statek unosi się bez wysiłku. Potrójne baterie grawitronów osłaniały pasażerów od najgorszych efektów przyspieszenia startowego, chociaż nie można było całkowicie wyeliminować zjawisk grawitacyjnych na tak wielkim statku, co mógł osiągnąć Chalk na swym niewielkim spacerowcu.

Oddalająca się Ziemia wisiała jak zielona śliwka, tuż za iluminatorem. Burris zorientował się, że Lona nie podziwia widoku, ale wpatruje się weń z zatroskaniem.

— Jak się czujesz? — spytała.

— Świetnie. Świetnie.

— Nie wyglądasz na odprężonego.

— To efekty grawitacyjne. Czy myślisz, że denerwuję się lotem w kosmos?

Wzruszyła ramionami.

— To jest twój pierwszy lot od czasu… od czasu Manipool.

— Lecieliśmy statkiem Chalka, nie pamiętasz?

— To co innego. To był lot nadatmosferyczny.

— Myślisz, że będę się kurczyć ze strachu dlatego, że lecimy w kosmos? Czy myślisz, że wyobrażam sobie, że ten prom to ekspres non-stop na Manipool?

— Przekręcasz moje słowa.

— Tak? Powiedziałem, że czuję się świetnie, a ty zaczynasz wymyślać jakąś fantastyczną chorobę. Ty…

— Przestań, Minner.

Jej oczy były bez wyrazu. Słowa ostro akcentowane, najeżone, kanciaste. Rozparł się wygodniej na koi i starał się zmusić macki na rękach, żeby się rozwinęły. Udało jej się. Był zrelaksowany, a teraz napięcie powróciło. Dlaczego musiała mu tak matkować? Nie jest przecież kaleką. Nie trzeba było uspokajać go w momencie startu. Startował już na długo przed tym, zanim się urodziła. Co go zatem teraz denerwowało? Jak mogło do tego dojść, że jej słowa tak łatwo rozwiały jego pewność siebie?

Ich kłótnia zakończyła się nagle, jak gdyby ktoś zerwał taśmę.

Postrzępione brzegi jednak pozostały. — Nie przegap widoku, Lono! Nigdy nie widziałaś Ziemi z takiej odległości — powiedział tak łagodnie, jak tylko mógł.

Ziemia pozostała już daleko. Było ją widać całą. Zwracała się do nich półkulą zachodnią, skąpaną w blaskach słońca. Antarktydy, gdzie byli zaledwie kilka godzin temu, nie widzieli wcale. Jedynie półwysep wyciągał się w kierunku przylądka Horn. Starając się nie przybierać tonu nauczyciela, Burris pokazywał jej, jak słońce pada na planetę pod kątem, ogrzewając o tej porze roku jej część południową i zaledwie rozjaśniając północną. Mówił o płaszczyźnie ekliptyki, o zmianie pór roku. Lona słuchała z powagą, często kiwając głową, wydając uprzejme pomruki oznaczające zrozumienie, kiedykolwiek przerywał swoje wywody. Podejrzewał jednak, że nadal nie rozumiała. W tej chwili jednak gotów był zgodzić się choćby na cień porozumienia, jeżeli nie mógł osiągnąć wszystkiego, a ona mu to umożliwiała.

Wyszli z kabiny i zaczęli zwiedzać statek. Widzieli ziemię pod różnymi kątami. Kupili coś do picia. Najedli się. Aoudad uśmiechał się do nich ze swego fotela w sekcji turystycznej. Bez przerwy ludzie się na nich gapili.

Wrócili do kabiny. Zdrzemnęli się. Przespali mistyczną chwilę zwrotu, kiedy przyciąganie ziemskie zaczynało ustępować grawitacji księżycowej. Burris obudził się nagle, patrząc na śpiącą dziewczynę i w ciemność za iluminatorem. Zdawało mu się, że widzi osmalone dźwigary roztrzaskanego satelity. Nie, to niemożliwe. Widział je jednak lecąc tędy dziesięć lat temu. Ciała, które wysypały się z satelity, wciąż znajdowały się na orbicie poruszając się po rozległych parabolach wokół słońca O ile Burris się orientował, od lat nikt już nie widział takiego wędrowca. Większość ciał, chyba prawie wszystkie zostały zebrane przez statki ratownicze i wywiezione, a chciał wierzyć, że reszta już do tego czasu dotarła do Słońca, na najpiękniejszy ze wszystkich pogrzebów. Jednak zawsze prześladowała go myśl, że kiedyś przelatując przez tę strefę zobaczy za iluminatorem jej wykrzywioną twarz. Statek obrócił się delikatnie i w iluminatorze pojawiła się białe, krostowate, ukochane przez niego oblicze Księżyca. Burris dotknął ramienia Lony. Poruszyła się, zamrugała, spojrzała na niego, potem na zewnątrz. Obserwując ją, zauważył wyraz zdumienia na jej twarzy, mimo że odwrócona była do niego plecami. Na powierzchni Księżyca można było dostrzec z pół tuzina lśniących kopuł.

— Tivoli! — zawołała.

Burris wątpił, czy jakaś z tych kopuł była rzeczywiście parkiem rozrywki. Na Księżycu wznosiło się wiele budowli przykrytych kopułami, budowanymi od dziesięcioleci z powodów militarnych, gospodarczych lub naukowych i żaden z nich nie odpowiadał jego wyobrażeniom o Tivoli. Nie poprawił jej jednak. Był pojętnym uczniem.

Prom zwalniał. Spiralą zmierzał ku płycie lądowiska. Był to wiek kopuł. Wiele z nich postawił Duncan Chalk. Na Ziemi były to na ogół wsparte na dźwigarach kopuły geodezyjne. Tutaj przy niskiej grawitacji kopuły stanowiły konstrukcje prostsze, mniej usztywnione, jednoczęściowe. Imperium rozrywki Chalka również ograniczały kopuły, poczynając od kopuły nad jego prywatnym basenem, poprzez kopułę nad antarktycznym hotelem, nad Salą Galaktyczną, nad Luną Tivoli i tak dalej, aż do gwiazd. Lądowanie przebiegło bez wstrząsów.

— Będziemy się tu dobrze bawić, Minner! Zawsze marzyłam, żeby tu przyjechać!

— Będziemy się dobrze bawić — obiecał. Oczy jej błyszczały.

Była po prostu dzieckiem. Niewinnym, entuzjastycznym, prostym dzieckiem. Takie widział w niej zalety. Była również ciepła.

Pielęgnowała go, karmiła, matkowała mu aż do przesady. Wiedział, że jej nie docenia. W życiu jej było tak mało przyjemności że nawet najmniejsze niespodzianki wprawiały ją w za chwyt. Reagowała z gotowością i otwartym sercem ni rozrywki oferowane przez Chalka. Była młoda, ale nil pusta — przekonywał się Burris. Cierpiała.

Nosiła blizny tak jak i on.

Opuszczono rampę. Zbiegła ze statku pod gościnni kopułę, a on poszedł za nią, odczuwając jedynie nie wielkie kłopoty przy koordynacji pracy nóg.

Загрузка...