— Przystań ma kształt podkowy — mówiłem szeptem, starając się nie poruszać wargami.
Do brzegu było jeszcze dobre sto metrów, ale w zapadającym mroku mogłem nie zauważyć kogoś, komu widok człowieka w łodzi, opowiadającego samemu sobie, na co patrzy i co robi, z pewnością dałby do myślenia.
— Opływam falochron — ciągnąłem. — Widzę biegnący środkiem podkowy niski pomost, przy którym stoją żaglówki. Jest ich rzeczywiście dużo. Być może łodzie mają swoje stałe miejsca przy kei, ale nie będę go już o nic pytał — odruchowo zerknąłem w stronę forpiku, gdzie w ciemności majaczył niewyraźny, podługowaty kształt, w którym ktoś niezorientowany nie dopatrzyłby się zarysów ludzkiej postaci. — Wszystkie łodzie stoją pod żaglami — powiedziałem jeszcze — wpłynę w pierwszą lukę pomiędzy nimi, jaka się nadarzy. To na razie wszystko. Odezwę się już z miasta — zakończyłem.
Nabrzeże, z którego schodził położony płasko na wodzie pomost, jaśniało setkami pastelowych lamp. Nie były zbyt silne. Na gładkiej powierzchni rzeki pobłyskiwały zaledwie nikłe, kolorowe ścieżki, nie doprowadzające światła nawet do połowy długości rozwartych ramion falochronu. Nie bez wysiłku udało mi się w końcu wypatrzeć wolne miejsce przy pomoście i wprowadzić tam łódkę, tak żeby nie dotknąć burtami sąsiednich. Zauważyłem już przedtem, że z dziobów wszystkich przycumowanych żaglówek sterczą jakieś pałąkowate pręty czy wysięgniki. Każdy z nich kończył się lejkowatym zgrubieniem przytwierdzonym do płyty pomostu. Wstałem i uczepiony krawędzi żagla przeszedłem na przód łodzi, grzęznąc po kostki w miękkiej, elastycznej wykładzinie, której część musiałem oderwać od podłogi, żeby przykryć to, co znajdowało się w forpiku. W tym momencie z dziobu odskoczyła jakby długa listwa, wąska jak klinga. Przeleciała, mijając o milimetry moją głowę, i z głośnym mlaśnięciem przywarła do pomostu. Odczekałem chwilę, po czym przykląkłem, aby przyjrzeć się z bliska tej szczególnej cumie. Zgrubienie na końcu listwy okazało się czymś w rodzaju gumowej przyssawki. Całe urządzenie tkwiło w czasie pływania ciasno wpasowane w pokrywę dziobu. Wyskakiwało widać, kiedy łódź trafiała dnem w jakiś zaczep czy naciągniętą pod powierzchnią wody linkę. Nie był to automat. Zwykły mechanizm, tyle że znowu odrobinę zbyt chytry jak na mój gust.
Wstałem i przeszedłem na pomost. Tupnąłem, niezbyt mocno. Odpowiedziało stłumione głuche echo. Płyta była wyłożona jakimś mięsistym, śliskim materiałem, podobnym do tych, z których robi się skafandry dla płetwonurków. Stałem jeszcze nasłuchując, kiedy tuż za moją głową rozległ się senny i dziwnie miękki głos:
— Spóźniłeś się…
Znieruchomiałem. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to że wzięto mnie za kogoś innego. Kogoś, kto zapomniał o wyznaczonym spotkaniu. Ale głos mógł równie dobrze należeć do człowieka, który czekał na «naszego» samotnego żeglarza, a teraz rozpoznał jego łódkę i przyszedł się pożalić.
— Nie jest tak bardzo późno — odpowiedziałem na wszelki wypadek, starając się maksymalnie przeciągać samogłoski. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek dotychczas mój głos brzmiał tak miło.
— Proszę iść… — zabrzmiało w odpowiedzi. Odetchnąłem. W każdym razie nikt, kogo powinienem znać.
— Tak, już idę — powiedziałem uprzejmie. Odwróciłem się i podniosłem z deku przygotowane tam zawiniątko. Była to owa srebrzysta, łuskowata bluza, którą zabrałem na wszelki wypadek, nie wiedząc jak mieszkańcy miasta noszą się po zapadnięciu zmroku. To, co miał na sobie człowiek w łodzi, a co powiewało teraz na moich plecach i piersi, mogło być strojem przeznaczonym wyłącznie do żeglowania.
Wyprostowałem się i w tym momencie ujrzałem twarz osobnika, który wypominał mi spóźnienie. Była ujęta w jakieś prostokątne obramowanie zamknięte od góry kopulastym kaskiem. Moje ruchy stały się natychmiast płynniejsze. Zapewne nie wolno im pozostawać na wodzie po zachodzie słońca. Może chodzić równie dobrze o bezpieczeństwo samych wodniaków jak i obawę, aby w nocy nie podpłynął ktoś z konkurencyjnego miasta. Jeśli spytają mnie o dokumenty…
Wyprostowałem się jak człowiek znudzony długim leniuchowaniem i posławszy człowiekowi w kasku przepraszające spojrzenie, spokojnym, ale nie nazbyt wolnym krokiem ruszyłem w stronę miasta. Piętnaście, dwadzieścia metrów. Nic. Cisza. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Pozostało mi teraz żywić nadzieję, że ich strażnicy nie mają obowiązku rewidowania podpływających wieczorami łódek. Gdyby zajrzał do forpiku…
Przyśpieszyłem. Lampy nabrzeża błyszczały coraz jaśniej. Ich światła odsłaniały kamienne umocnienia nabrzeża i bezpośrednio za nimi szeroką drogę, zamkniętą wysoką betonową ścianą. Z każdym krokiem wyraźniej rysowały się sterczące z niej talerze i kratownice anten. Pomyślałem, że mieliśmy rację odmawiając sobie luksusu dwustronnej łączności. O mój kierunkowy nadajniczek mogłem być spokojny. Niemniej miasto nie było tak życzliwe przybyszom, jak by to wynikało z relacji jego mieszkańców, odpoczywających teraz w komorze ładunkowej transera.
Z pomostu na właściwe nabrzeże prowadziły wygodne, szerokie stopnie o zaokrąglonych krawędziach. Wyszedłem na górę i rozejrzałem się dyskretnie. Spóźniłem się, musiałem o tym pamiętać. Jak okiem sięgnąć na całym bulwarze prócz mnie nie było żywego ducha. Nie mogłem sterczeć i kręcić głową zastanawiając się, jaki kierunek wybrać. Od razu, nie zatrzymując się, skręciłem w stronę, gdzie w głębi lądu widniało największe, jak oceniłem, skupisko świateł.
Przeszedłem na ukos betonową płaszczyznę dzielącą rzekę od opasującego miasto muru i znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Światło lamp biegło górą, rozjaśniając krawędź nabrzeża i wąski pas wody. Pod ścianą natomiast leżał głęboki cień.
Szedłem teraz wolniej, nie starając się jednak stąpać zbyt cicho. W pewnej chwili bez żadnej myśli wyciągnąłem ręką, aby musnąć w przelocie powierzchnię muru, jak to robią dzieci przebiegając obok żywopłotu lub pojazdów. Nagle coś mnie tknęło. Cofnąłem rękę i przystanąłem. Następnie podnosząc palce do oczu, przysunąłem się bliżej czarnej, jakby pokrytej sadzą, ściany. Niebawem poczułem w opuszkach palców ledwo uchwytny rezonans, jakbym je trzymał bardzo blisko rozedrganej membrany. Cofnąłem się i spróbowałem ponownie. To samo.
Nie sądzę, aby dotknięcie muru groziło komuś nie znającemu jego właściwości porażeniem. Być może jego powierzchnia stanowiła swoistą aparaturę alarmową. Poważniejsze naruszenie pola elektromagnetycznego dawało im znać, że na nabrzeżu pojawił się obcy. Tak czy owak miałem szczęście. Przynajmniej jak do tej pory.
Ruszyłem dalej. Wszystko było jak przed chwilą, tylko echo moich kroków rozbrzmiewało odrobinę głośniej. W pewnym momencie potarłem dłonią czoło i przekonałem się, że jest wilgotne. A przecież to dopiero początek.
Z góry, zza ściany dobiegł jakiś dźwięk. Jakby ktoś lekko trącił wiszącą swobodnie metalową płytę. Wstrzymałem oddech, ale nie zmieniłem tempa marszu. Odgłos nie powtórzył się. Jednak dopiero ten dźwięk uświadomił mi, że całe nabrzeże pogrążone jest w doskonałej, nienaturalnej ciszy. Jeśli zważyć, że niemal o krok, tuż za tym rozedrganym murem leżało blisko milionowe miasto, było w tej ciszy coś budzącego grozę. Wilgoć na moim czole zebrała się w krople. Poczułem na skroni pierwszy chłodny strumyczek. Szedłem dalej.
Po kilku minutach droga przede mną zaczęła się rozjaśniać. Na rzece wykwitły poświęcające pastelowymi lampkami boje, nabrzeże rozszerzało się tworząc obszerny, półkolisty plac. Chwilę później wyłonił się zarys falochronu. Wytyczał znacznie większy basen niż ten, do którego wpłynąłem… kiedy to było? Godzinę temu? Dwie?
Odruchowo spojrzałem na zegarek. Dziewięć minut. Dokładnie tyle czasu upłynęło od chwili, kiedy wprowadziłem zagarniętą na przeciwległym brzegu łódź do jej macierzystej przystani. Trzeba przyznać, że jak dotąd wskórałem raczej niewiele. Ale przecież to tylko dziewięć minut…
Przede mną był port. Przy niskich, sierpowatych pomostach tłoczyły się kolorowe żaglówki. Ale za nimi majaczyły pękate, przypłaszczone korpusy jakichś dużych barek czy statków. Dwa najbliższe opasywały świecące paciorki okien. Pierwszy znak życia na tym zabudowanym pustkowiu.
W jasnym kręgu pod jedną z najbliższych latarni ukazała się sylwetka człowieka, zwieńczona kaskiem, przypominającym półkoliście sklepiony walec z prostokątnym wycięciem na oczy, nos i usta. Strażnik. Musiał mnie zauważyć dobrą chwilę temu.
Odstąpiłem od ściany i wyszedłem na oświetloną przestrzeń. Teraz dopiero spostrzegłem przed sobą szeroką bramą w zamykającym nabrzeże murze. Wiodło do niej wspinające się ku miastu podejście, zapewne pochylnia, którą spuszczano na wodę łodzie i mniejsze statki. Być może, stanowiła również przejście dla pieszych. Jakkolwiek zresztą sprawy się miały, brama i tak była zamknięta. Jej gładkie płyty pobłyskiwały w świetle reflektorów. W jednym z jej dwóch skrzydeł zauważyłem nieznacznie uchyloną furtkę. Nie ulegało wątpliwości, że trafiłem wreszcie we właściwe miejsce. Ale strażnik wydawał się wiedzieć o tym równie dobrze jak ja. Kiedy tylko zmieniłem kierunek, poruszył się i postąpił dwa kroki w moją stronę. Nie śpieszył się zbytnio.
— Już póóóźno — zaśpiewał miękko. — Baardzo póóźno… Posłałem mu najuprzejmiejszy z moich uśmiechów, kreśląc jednocześnie prawą ręką szeroki gest, który miał mu wyjaśnić, skąd się tu wziąłem. Nie czekając na rezultat tych zabiegów, odwróciłem się i poszedłem prosto w kierunku bramy. Po kilku krokach obejrzałem się i ponownie uśmiechnąłem, po czym nieznacznie przyśpieszyłem. Idąc zastanawiałem się, kiedy' ruszy za mną. Pochylnia wznosiła się łagodnie, widziałem już szeroki, pokryty jakąś tkaniną uchwyt przy zamku, wąską szczelinę, spoza której docierało nikłe światło, złotawą, jakby polerowaną listwę. Cisza. Strażnik nie ruszał się ze swego miejsca na nabrzeżu. W końcu poczułem pod palcami gąbczastą osłonę uchwytu, pchnąłem lekko furtkę i postawiłem stopę na szerokim, ledwo zaznaczonym progu. W tym samym ułamku sekundy ujrzałem tuż przed sobą znajomy kask i usłyszałem śpiewny głos, pełen łagodnego wyrzutu: — Spóźniiiłeś się…
Tym razem nie stanąłem na wysokości zadania. Rzuciłem się do tyłu jak uderzony, wyrżnąłem barkiem we framugę furtki, gubiąc zawiniątko, które cały czas ściskałem pod pachą, i z rozmachem usiadłem na betonowej płycie. Tyle przynajmniej, że zanim jeszcze zdałem sobie sprawę, co się właściwie stało, zdołałem wyśpiewać tonem odrobinę tylko wyższym od tego, którego używałem normalnie:
— Przepraszani…
Nikt nie odpowiedział. Odczekałem chwilę i nie podnosząc głowy zacząłem się zbierać. Niezbyt pośpiesznie. Potrzebowałem czasu. Potrzebowałem go bardziej niż kiedykolwiek. Ostatecznie mogłem wejść do miasta w biały dzień i pozwolić zaprowadzić się do jakiegoś centralnego urzędu. Jeśli postąpiłem inaczej, to dlatego że nie mieliśmy żadnej gwarancji, czy „Nowi”, nie licząc się.z konsekwencjami, nie zechcą postawić wszystkiego na jedną kartę, jak to już raz przecież zrobili. Wiele przemawiało za tym, by postarać się poznać ich nieco lepiej, zanim przystąpimy do akcji. Nie sposób było też z góry całkowicie wykluczyć szansy załatwienia sprawy po cichu, drogą wykradzenia Yiandena. Jeśli rzeczywiście znajdował się w tym mieście, jego mieszkańcy nie mieli powodu pilnować go jak zwykłego więźnia. Po prostu nie miał dokąd uciekać. Wszystkie te spekulacje były związane z dyskretnym przedostaniem się w obręb murów. Przekreślenie tych możliwości przez zwykłe zaskoczenie i upadek było czymś tak idiotycznym, że omal nie wybuchnąłem histerycznym śmiechem. Nagle przestałem się bać. Ogarnęła mnie czysta pasja. Wstałem, strzepnąłem spływające z moich ramion flagi i zdecydowanie ruszyłem przed siebie. Przekroczyłem furtkę i przeszedłem szybkim krokiem kilka metrów. To znaczy do miejsca, w którym na mojej drodze wyrosła sylwetka człowieka w walcowatym kasku.
— Dokąd iiidziesz?…
— Przepraaaszam… — powtórzyłem. Przyjrzał mi się uważniej. Milczałem chwilę w nadziei, że powie coś, na co będę mógł odpowiedzieć, ale nic takiego nie nastąpiło. Staliśmy naprzeciw siebie i widziałem, jak stopniowo zaczynają go nurtować niejasne na razie podejrzenia.
— Do doomu — zaryzykowałem wreszcie. — Mieszkam w Pieerwszym Poorcie…
Strażnik cofnął się o krok. Chwilę mierzył mnie spojrzeniem, po czym powiedział: — Przecież się spóóóźniłeś…
W jego głosie brzmiało niebotyczne zdumienie.
Wszystko wskazywało na to, że muszę go czymś zająć. Coś zrobić, sprowokować jakąś sytuację, która zmusi go do mówienia. Byłem przygotowany na udzielanie odpowiedzi. Nie na inicjowanie konwersacji. To był grunt, na którym mogłem się potknąć, nawet o tym nie wiedząc. Obawiałem się go.
Machinalnie sięgnąłem do lewego boku i odkryłem brak mojego tobołka. Odwróciłem się, wróciłem do bramy i pochyliłem, podnosząc zgubę. Słyszałem, że człowiek w kasku podążył za mną, ale umyślnie nie zwróciłem na to uwagi. Wyprostowałem się i próbowałem bluzie, która rozwinęła się w czasie upadku, nadać jej pierwotny kształt. Złożyłem rękawy i zabierałem się do kołnierza, kiedy usłyszałem coś, jakby zdławione westchnienie czy jęk. Zerknąłem w stronę strażnika i osłupiałem.
Stał z głową podaną do przodu i wpatrywał się w moją łuskowatą bluzę szeroko otwartymi oczami. Ramiona mu opadły. Zwiotczał, jakby z jego ciała usunięto wszystkie kości. Jego wargi poruszyły się i ponownie wypłynął z nich ni to szloch, ni to jakieś rozpaczliwe ziewanie. Nie ulegało wątpliwości, że jest w najwyższym stopniu poruszony i że sprawił to widok ubioru, zabranego człowiekowi, który nocą przemierzał szczeciniaste stepy tego globu.
Wróciłem do przerwanej czynności, umieściłem rulonik pod pachą i zdecydowanie przekroczyłem próg bramy. Odskoczył natychmiast jak zdmuchnięty, robiąc mi przejście. Kiedy go mijałem, tuż przy moim uchu rozległ się zawodzący, pełen lęku głos:
— Przepraaaszam paana…
A więc jestem już „panem” — przebiegło mi przez myśl. To dobrze. Może nawet odrobinę zbyt dobrze. Mój „rezerwowy” strój stawał się w ten sposób bezużyteczny. Jako zastrzeżony dla osób uprzywilejowanych, musiał zwracać większą uwagę, niż to leżało w moich zamiarach.
Ale reakcja strażnika dowodziła czegoś więcej. Wystawiała wymowniejsze świadectwo organizacji społecznego życia „Nowych”, niż mogli to zrobić wszyscy razem wzięci mieszkańcy drugiego miasta, których przedstawicieli zastaliśmy w stacji na Drugiej. Pomyślałem o Frosie. Ten znalazłby tu powody do zadowolenia. Nie było cienia wątpliwości, że czas w mieście Nowych oznacza coś, czego społeczność pierwszej fali emigracyjnej nie uwzględniała w swych eksploracyjnych planach.
Ta myśl przyszła nie w porę. Żachnąłem się i przyśpieszyłem. Nie spojrzałem nawet w stronę milczącego, skulonego strażnika, który robił, co mógł, aby roztopić się w cieniu. I dla którego najwidoczniej moje zachowanie stało się wreszcie zrozumiałe i normalne.
Mur odgradzający miasto od nabrzeża okazał się zewnętrzną ścianą przysadzistej, kiszkowatej budowli, opasującej całą zamieszkałą część wyspy, a w każdym razie dostatecznie długiej, by pomieściła wszystkie możliwe środki obrony, od nasłuchu radiowego do miotaczy dalekiego zasięgu. Takie przynajmniej przeznaczenie zabudowań przyszło mi na myśl, kiedy wychodziłem ze słabo oświetlonego zaułka zamkniętego bramą na rozległy, usiany lampami plac. Na wprost widniała zwarta ściana piórowatych drzew, rozstępujących się, by przepuścić wąską stosunkowo drogę prowadzącą w kierunku śródmieścia.
Przeszedłem na przełaj plac i wkroczyłem w cień padający z drzew, które niemal zamiatały koronami nawierzchnię ulicy. Odgłos moich kroków zabrzmiał naraz inaczej. Spojrzałem pod nogi i spostrzegłem, że beton ustąpił miejsca elastycznej taśmie, powleczonej cienką warstwą czegoś szorstkiego. Była szeroka na jakieś trzy metry i obramowana z obu stron wypukłą, białą listwą. Domyśliłem się, że idę nieczynnym o tej porze, ruchomym chodnikiem.
Droga zaczęła się wznosić, początkowo łagodnie, następnie coraz bardziej stromo, zmierzając ku szczytowi najbliższego wzniesienia. W dalszym ciągu aleja i las czy raczej park, w którym z gęstwiny drzew z rzadka przebijało nikłe światło latarni, były jak wymarłe. Ciszy nie mącił najsłabszy szmer, najdalszy choćby odgłos ruchu ulicznego. Jakbym grubo po zamknięciu sezonu turystycznego wszedł w obszar dobrze utrzymanych ruin.
Z lewej strony spomiędzy drzew wybiegł drugi nieruchomy pas połyskujący białymi listwami i dołączył do mojego. Kilkadziesiąt metrów dalej park kończył się na jakiejś wąskiej przecznicy. Z mroku występowały powtarzające się w nieskończoność okrągłe, przypłaszczone dachy domów. Zbiegały ze zboczy, pięły się na następne wzgórza, znikały za ich wierzchołkami, wszędzie takie same, niezgrabne, jakby przydeptane. Przy każdym umieszczono jedną lub dwie niskie lampy, przez co sprawiały wrażenie podświetlonych od wewnątrz. Każdy miał też kępkę własnych, strusiowatych drzew.
Minąłem przecznicę i idąc ciągle prosto, dotarłem na szczyt wzniesienia. Z lewej i prawej ciągnęły się teraz szpalery niskich żywopłotów, splecionych z tej samej trawy, która porastała obszary niezamieszkałe, tylko jakby smuklejszej. Nadal panowała doskonała, martwa cisza. Domy sprawiały wrażenie, jakby ich mieszkańcy od kilku godzin pogrążeni byli w najgłębszym śnie. Spojrzałem na zegarek. Dziewiąta czasu miejscowego. Dziewiąta wieczór. Gdyby zza któregoś z tych trawiastych opłotków dobiegło chociaż szczekanie psa. Uśmiechnąłem się mimo woli. Takie myśli nachodzą człowieka, kiedy przechodzi nocą przez stare, od lat opuszczone ziemskie wsie. O ile wiem, ani pierwsza, ani druga wyprawa emigracyjna nie miały na pokładzie żadnych zwierząt. O psach nie było mowy. Nigdy nie przypuszczałem, że ich brak może okazać się czymś ważnym.
Aleja, którą szedłem, zbiegała w dość wąską dolinę i przed następnym wzniesieniem skręcała ku środkowi wyspy. Większą część jej powierzchni zajmowały teraz ruchome chodniki, do których dołączały wciąż nowe. Wreszcie, kiedy droga wpłynęła pomiędzy stronie zbocza, rozbiegły się w lewo i prawo tarasowatymi ścieżkami, wytyczonymi na kilku różnych poziomach. Raz i drugi przebiegły szosę, zawieszone na kabłąkowatych słupach, przypominających miejscowe drzewa. W miarę jak zbliżałem się do centrum wyspy, wiaduktów przybywało. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby arterie komunikacyjne miasta przystosowano głównie do ruchu pieszego. Na wolnej od chodników tasiemce jezdni, nie wiem, czy zmieściłyby się obok siebie dwa wehikuły podobne do tego, który czekał teraz na lepsze czasy w korycie potoku.
Za kolejnym łukiem droga przechodziła w szeroką promenadę, wzdłuż której ciągnęły się jasno oświetlone budowle. Były inne od tych na wzgórzach, większe, a w każdym razie rozleglejsze. Zbocza ucinały się raptownie, odsłaniając panoramę śródmieścia. Walcowate gmachy wiły się wzdłuż powyginanych ulic, splatały ze sobą i rozstępowały, obejmując owalne place, ozdobione jakimiś rzeźbami czy pomnikami. Kilka minut szedłem jeszcze w dotychczasowym kierunku, po czym skręciłem w szerszą od innych przecznicę, z pasem nisko przyciętej trawy. Wtedy dobiegł mnie pierwszy dźwięk, jaki udało mi się pochwycić w tym mieście od chwili, kiedy w tak niezwykły sposób przekroczyłem jego bramę. Jeden z chodników wspinających się ku najbliższej estakadzie był w ruchu. Nie znaczy to, że ktoś z niego korzystał.
Odwykłem od chodzenia. Miałem prawo, gdyby się ktoś pytał. Wszedłem na toczący się chodnik i odetchnąłem. Przejechałem może dwadzieścia metrów i pomyślałem o Lucie. Odgłos, jaki wydawały biegnące pod płytą rolki, stawał się chwilami ledwie słyszalny, niemniej ulice nadal były jak wymarłe, a budowle, które mijałem, przypominały raczej biurowce niż domy mieszkalne.
— W porządku — odezwałem się szeptem. Powiedzenie „odezwałem się” nie oddaje wiernie istoty sprawy. Raczej zanuciłem. Ktoś, kto by mnie przypadkiem podsłuchał, mógł sądzić, że jakiś podtatusiały fircyk, wracając z udanej randki, podśpiewuje sobie pod nosem. Jeśli oni, rzecz prosta, chadzali na randki. Obraz miasta o dziewiątej wieczorem, w drugim miesiącu wiosny, pozwalał w to wątpić.
— Pilnuj tych dwóch — nuciłem dalej. — Są ważni. To, co mieli na sobie, służy jako znak rozpoznawczy i otwiera tu wszystkie bramy. Pamiętasz, wspomniałem wtedy o poligonie? Może wracali z jakiejś inspekcji. W mieście nie widziałem jeszcze nikogo. Dochodzę do centrum. Nie mogę mówić głośno, bo dokoła jest zupełnie cicho. Kończę już. To jest miasto śmierci…
Ostatnie zdanie wyrzuciłem z siebie pod wpływem nagłego impulsu. Dopiero kiedy usłyszałem własny zawodzący szept, zdałem sobie sprawę, co powiedziałem. Za wcześnie na oceny. Jeśli takie w ogóle będą potrzebne. Mimo to czułem, że powiedziałem prawdę. „Nowych”, jak ich nazywają istoty zamieszkujące wraz z nimi ten świat, przybywa. Miasto z pewnością się rozwija. Ale nie ma w nim krzty charakteru. Nie ma tej iskry, która rodzi olśnienia.
Zamyśliłem się. Chodnik zataczał właśnie łagodny łuk, wpadając w jakiś napowietrzny pasaż pokryty przeźroczystym dachem, wykonanym jakby z jednego kawałka szkła. Pode mną przesuwały się niewysokie witryny sklepów czy sal wystawowych, raczej pustawe, miejsce towarów i sprzętów zajmowały barwne tablice z napisami. Co kilka metrów stały pękate skrzynie ulicznych automatów z podświetlonymi tarczami.
Pasaż otworzył się nagle, wjechałem na rozległy plac opleciony chodnikami zawieszonymi na trzech, a miejscami nawet czterech poziomach. Estakada okrążyła fronton jakiejś opasłej, wypukłej budowli, w dolnej części ukazującej kolorowe wnętrza pełne świetlnych tablic, po czym wylądowała na ulicy. Zszedłem z biegnącej taśmy i zatrzymałem się na skraju wolnej przestrzeni.
Szerokość placu przekraczała z pewnością pięćdziesiąt metrów. Z prawej zamykała go ściana wysokiego gmachu, ozdobionego świetlnymi malowidłami. Po przeciwnej stronie ginął w perspektywie, tworząc coś w rodzaju centralnej magistrali. Już przedtem, pomimo rozmachu, z jakim zaplanowano zabudowę tego miejsca, odniosłem wrażenie, że zanurzając się w pasażu, opuszczam centrum miasta. Postanowiłem dojść do najbliższej przecznicy i wrócić tam, skąd przyjechałem. Uszedłem kilkanaście kroków i nagle ujrzałem przed sobą ludzi. Stanąłem jak wryty.
Mężczyźni. Trzech mężczyzn w jakichś ni to płaszczach, ni pelerynach, szerokich, powiewnych, spływających miękkimi fałdami do kolan. Ich włosy ciemniały na tle oświetlonych wystaw jak zgaszone lampy. Byli już blisko. Szli statecznie, można powiedzieć: sunęli. Żaden z nich nie spojrzał w moją stronę. Ich głowy płynęły równo, nieruchomo, jak łódki na spokojnej wodzie. Mijali mnie właśnie. Nie przyglądałem im się, ale odniosłem wrażenie, że patrzyli prosto przed siebie, a raczej nie, nie patrzyli, że ich oczy utkwione w perspektywie placu były obojętne na wszystko, co mogło dziać się w ich polu widzenia. Przeszli obok mnie, nie wydając najmniejszego szmeru. Przebiegło mi przez myśl, że stanowią patrol jakiejś służby porządkowej, a owe peleryny to po prostu mundury. Ale nie. Niemal równocześnie w pewnej odległości, na innym poziomie, ujrzałem sunącą chodnikiem postać kobiety i poniżej, po przeciwnej stronie placu, zmierzającą w moim kierunku parę. Wszyscy mieli na sobie te same stroje. Ich ruchy były identyczne. Takie same niewidzące oczy, martwe twarze, ciche, posuwiste kroki. Nawet kobieta i mężczyzna przekraczający w tej chwili płytę placu zdawali się nie wiedzieć nawzajem o swej obecności. Szli w odległości metra od siebie i nie obdarzyli się jednym spojrzeniem.
Ruszyłem. Minąłem narożną budowlę i skręciłem w skośną, dość szeroką ulicę, biegnącą mniej więcej równolegle do owego pasażu, który przemierzyłem kilka minut temu. Wzdłuż oświetlonych wystaw ciągnęły się tutaj zaledwie dwa chodniki. Na wyższych kondygnacjach nie było ich w ogóle. Za to ludzi wciąż przybywało. Jakbym wreszcie trafił w to jedyne miejsce, gdzie życie nie gasło wraz ze słońcem. Jeśli jednak decydując się na konspiracyjne wejście do miasta, nie wykluczałem możliwości nawiązania jakichś pozornie zdawkowych rozmów, z tą przynajmniej szansą mogłem się teraz pożegnać definitywnie. Nawet w miejscach, gdzie mijało się równocześnie kilka osób, nie padło jedno słowo. Ani jedna twarz nie zwróciła się w moją stronę. Nie zauważyłem, by ktokolwiek chociaż raz spojrzał na człowieka, który szedł obok niego. Myśl, że mogę zaczepić którąś z tych żywych mumii, była jawną niedorzecznością.
Przede mną widniał teraz lepiej od innych oświetlony budynek. Od czasu do czasu ktoś mijał wielkie tablice świetlne i wkraczał do głębokiej, lejkowatej bramy. Podszedłem i zatrzymałem się pod jedną z oszklonych gablot, prezentującą olbrzymich rozmiarów afisz. Był zrobiony z jakiegoś miękkiego, delikatnego materiału, przypominającego stare chińskie jedwabie i udrapowany w nieregularne fale. Całą jego płaszczyznę wypełniały barwne koła znajdujące się w nieustannym ruchu. Zachodziły na siebie, rozstępowały się ukazując srebrzyste, jakby fosforyzujące tło, to znów mieszały, sprawiając wrażenie, że wymieniają się kolorami. Te były pastelowe, słabe. U dołu afisza widniały jakieś znaki i rozrzucone litery, krążące tym samym powolnym ruchem co barwne plamy powyżej. Wpatrywałem się w nie dłuższą chwilę, zanim udało mi się przeczytać jedno słowo: „koncert”.
Zajrzałem w głąb bramy. Tworzyła rodzaj zaułka między skrzydłami budynku. Pośrodku widniała niewielka wolna przestrzeń, jakby arena z czymś przypominającym staroświecki zegar słoneczny, którego wskazówkę wieńczyła jedna lampka kłująca wzrok jasnym pomarańczowym światłem. Arenę otaczały szerokie fotele ustawione w trzech rzędach. Zaledwie w kilku tkwiły nieruchome sylwetki gości.
Rozejrzałem się. Ani w okolicy reklamowych tablic, ani w okrągłej sieni nie zauważyłem żadnego stoiska czy okienka przypominającego kasę. Wyprostowałem się i patrząc prosto przed siebie, wszedłem do środka. Minąłem korytarz i wkroczyłem na placyk pod przeźroczystym dachem. Powietrze było tu równie świeże jak na ulicy, unosiła się w nim jakaś nieuchwytna woń. Nie umiałem jej określić ani nawet stwierdzić z całą pewnością jej obecności i uprzytomniłem sobie, że wzbudza we mnie zniecierpliwienie. Ale dla nich była zapewne subtelna i kojąca.
Minąłem kilka foteli i ulokowałem się mniej więcej na wprost wejścia, w ostatnim rzędzie. Oparcie poszło daleko do tyłu, kiedy jednak chciałem zmienić pozycję, posłusznie powędrowało za moimi plecami. Poręcze sąsiedniego fotela znajdowały się nie bliżej niż pięćdziesiąt centymetrów. Między rzędami pozostawiono prześwit dostateczny, aby można przejść z nieruchomą twarzą, nie patrząc pod nogi.
Splotłem ramiona na piersi i czekałem. Nie wiem, jak długo. Z ulicy co chwilę ktoś wchodził, przeważnie samotni mężczyźni, ale miejsca przede mną wciąż pozostawały wolne. Nagle światło przygasło. Na plac padła różowawa poświata. Lampa na szczycie pręta sterczącego z ustawionej pośrodku ringu konstrukcji zapłonęła ostrym blaskiem, po czym zaczęła migotać. Ruch w sieni ustał. Krążki świateł dokoła ostatecznie sczerniały, pozostała jedynie ta pomarańczowa lampa, której błyski stawały się coraz częstsze, coraz bardziej natarczywe. Nagle odezwała się jedna, początkowo ledwo słyszalna struna skrzypiec. Jej dźwięk narastał, rozbrzmiewał tuż obok, a jednocześnie przychodził jakby z bardzo daleka, z przestrzeni, ze wszystkich kierunków naraz. Przenikał najdrobniejsze włókna nerwowe, które zdawały się przyjmować jego częstotliwość i odpowiadać rezonansem oznaczającym szaleństwo. Pomarańczowe błyski zmieniały się w eksplodujące pod powiekami ładunki. Tło akustyczne, na którym pulsowało już nie światło, a gwiazda, wybuchające rytmicznie słońce, obezwładniało, była w nim groza i nie dająca się określić samotność, ale nie było siły. Zaledwie to pomyślałem, poczułem dotyk czyjejś ręki na ramieniu.
Powoli odwróciłem głowę i spojrzałem za siebie. — Przepraaaszam… — wionął mi do ucha najcichszy z możliwych szeptów. Poczułem na skroniach chłód i zorientowałem się, że ktoś, kto stanął za mną, nakłada mi na głowę słuchawki. Spojrzałem odrobinę przytomniej i ujrzałem młodą dziewczynę. Poruszając palcami, jakby przeprowadzała operację chirurgiczną, umocowała mi na skroniach lekki aparacik, wydobyty z oparcia fotela. Teraz dopiero spostrzegłem, że wszyscy znajdujący się na widowni mają na włosach płaskie, kabłąkowate słuchaweczki, spięte u szczytu głowy spiralną siateczką. Chciałem podziękować dziewczynie przepraszającym gestem, ale jej obraz zamazał się nagle, zamiast twarzy okolonej długimi, lśniącymi w pomarańczowych błyskach włosami ujrzałem przed sobą karykaturalnie rozległy, jakby obserwowany z ogromnej odległości krajobraz i znalazłem się w powietrzu. Nie, w przestrzeni. I nie żebym się tam znalazł. Sam byłem tą przestrzenią. Nie istniało miejsce, o którym mogłem powiedzieć, że mnie tam nie ma, nie istniały układy planetarne i galaktyki, przestał istnieć czas. Przez moment czułem jeszcze, że z tym czasem coś się nie zgadza, że jest alternatywa, która powinna pomóc mi przeciwstawić się temu, czego doznawałem, próbowałem skupić myśli, ale na próżno. Walczyłem chwilę, może ułamek sekundy, może całe lata, nie miało to teraz żadnego znaczenia i poddałem się prądowi, mijającemu wszelkie znane światy, które ogarniałem już sobą samym, ale poza którymi istniała widać inna, nieprzeczuwalna przestrzeń, jakby mogły obok siebie egzystować dwie nieskończoności i jakby teraz właśnie miało dojść do ich zespolenia.
Nie słyszałem muzyki. Wiedziałem tylko, że muzyka jest jedynym sposobem wyrażenia stanu, w jakim się znalazłem. Od niej zależało, czy moje istnienie osiągnie cel, ku któremu zmierzało, chociaż każda próba określenia tego celu równała się jego zaprzeczeniu. Jednocześnie pragnąłem tego i czułem, że w przestrzeni jaką byłem, jest cała wieczność dźwięków, że mogę nią gospodarować, jak mi się żywnie podoba. A także, że jakkolwiek nazwę teraz i w przyszłości tę muzyczną przestrzeń, nie popełnię błędu, ponieważ to z jakichś powodów jest niemożliwe. I znowu nie było w tym uczuciu siły, nie było również radości. Pomyślałem dźwięk i usłyszałem go, nie żeby zabrzmiał w tej chwili, istniał nieskończenie długo, zanim go przywołałem, i będzie istniał, kiedy go już odprawię wybierając nowe głosy jak piszczałki organów.
Mój stan uległ przeobrażeniu. Byłem jv dalszym ciągu wiecznością, ale wyrażoną teraz w płaszczyźnie. Płaszczyźnie, w potocznym tego słowa znaczeniu, nieskończonej, czułem tę nieskończoność opuszkami palców, wszystkimi zmysłami, ale równocześnie zdaną na łaskę drugiej nieskończoności, równie płaskiej jak ja, która rozciągnęła się pode mną i błyskawicznie przekształciła w jakiś niewyobrażalnie rozległy ląd.
W dalszym ciągu to ja wybierałem dźwięki, kształtowałem melodię, ale równocześnie rozwijała się ona sama, działałem pod nakazem jej brzmienia, które zmierzało w ściśle określonym kierunku. Prawa harmonii ani żadne inne nie miały z tym nic wspólnego. Moje ciało nabrało spoistości i poczęło reagować na otoczenie. Byłem płaszczyzną umieszczoną w jakimś wymiernym świecie, zależną od jego praw. Mógłbym porównać się z nieskończoną, niesłychanie lekką warstwą jakiejś tkaniny, bardziej zwiewnej niż pajęczyna, lecz przecież zdanej na prawa fizyki.. Ląd pode mną pozieleniał, w oka mgnieniu pokrył się miliardami dużych kwiatów ułożonych pod względem barw w jednolite plamy, jakby nieregularne koła. Był coraz bliżej. Ale to nie on unosił się ku mnie. Płaszczyzna, jaką byłem, zafalowała, nie czułem wiatru, choć w powietrzu był ruch, powstawał jakoby pod wpływem mojego własnego ciężaru, który sprawiał, że opadałem coraz niżej i niżej, unosząc się jeszcze nad rozkwitłą łąką, jednak już przeczuwając moment, w którym zetkną się z jej powierzchnią. Próbowałem bronić się przy pomocy dźwięków, ale zabrzmiały słabo. Na ułamek sekundy nie powstrzymały mojego upadku. Łąka była tuż. Niemal czułem ból, jaki sprawiał mi dotyk kwiatów, przeszywających płatkami tkankę owej płaszczyzny, która była mną, zbyt wątłej, aby cokolwiek mogło powstrzymać jej opadanie. Muzyka zaczęła przygasać i nagle uświadomiłem sobie, że umieram. To jest śmierć. Cudaczna, przebiegająca jakby poza czasem, ale najzupełniej rzeczywista i nieodwracalna. Śmierć.
Ta myśl mną wstrząsnęła. Błysnęła jak iskra, na ułamek sekundy dając świadomości kontakt z realnym światem. Wystarczyło. Gorączkowo sięgnąłem do skroni i zdarłem z głowy ową aparaturę, którą umieściła tam dziewczyna z obsługi tej sali koncertowej czy jak kto chce nazwać to miejsce, gdzie ludzie przychodzą pięknie umierać.
Miałem dość. Wydało mi się, że rozumiem już wszystko. Że nie potrzebuję niczego więcej, aby pozbyć się złudzeń. Pójdę teraz tam, gdzie sprawa rozstrzygnie się może brutalnie, ale szybko. Powinienem był zrobić to od razu.
Wstałem. Nie dbałem już o zachowanie pozorów. Zresztą w tej samej chwili spektakl dobiegł końca. Wszyscy wstawali z miejsc. Zrobiło się tłoczno. Spojrzałem na zegarek. Od chwili, kiedy przekroczyłem bramę tego zaułka i usiadłem w fotelu, minęło dokładnie sześć minut. Ani sekundy więcej.
Opanowałem się. Nie teraz. Nie mogę ryzykować reakcji tego umarłego towarzystwa na szok, jakim byłoby odkrycie w ich gronie obcego. I to jak bardzo obcego.
Rozejrzałem się po twarzach ludzi, opuszczających widownię. Były równie nieruchome jak przedtem. Wydawało się, że nic nie jest w stanie sprawić, aby ożyły. Mimo woli wzruszyłem ramionami. Fantomatyka. Coś, czego na Ziemi robić nie wolno. Początkowo było to prawo wydane w obronie świata realnego. Rychło jednak stało się sprawą etyki. A także estetyki. W ucieczce od rzeczywistości, satysfakcjonowaniu w sztuczny sposób dowolnych instynktów, zaprogramowanych pragnień, wymyślonych stanów emocjonalnych, jest w gruncie rzeczy coś ohydnego.
Wyszedłem na ulicę. Ludzie rozchodzili się, niemi, stąpając bezgłośnie na miękkich podeszwach, znikali w bocznych ulicach jak zjawy. Ruszyłem w stronę, z której przyszedłem. W pewnym momencie zatrzymałem się, jakby tknięty jakąś myślą.
— Śmierć poza czasem — bąknąłem półgłosem. — Bzdura.
Poszedłem dalej. Wokół mnie zrobiło się znowu pusto. Ni stąd ni zowąd zabrzmiały mi w uszach słowa Danego: „chodzi o czas”…
Uśmiechnąłem się. Śmierć — powiedziałem na głos. — Śmierć…
Zreflektowałem się. Ładna historia.
— W porządku, Luta — mruknąłem, głośniej niż należało. — Pochodzę jeszcze pół godziny. Ale nie licz, że to coś da.
Przeszedłem jeszcze kilka metrów, po czym wypatrzywszy w załomie ściany rodzaj podmurówki, usiadłem na niej, wydobyłem spod zwisającej ze mnie tkaniny kawał koncentratu i odgryzłem spory kęs. Żując, z wypchanymi policzkami, mruknąłem jeszcze:
— Naprowadź celowniki na jeden z tych minaretów. A najlepiej na dwa. Potem odpocznij. Ale za pół godziny zbudź się i już nie zasypiaj. Będę cię potrzebował.