Część 2

Zbudził mnie chłód. Nie otwierając oczu sięgnąłem do klimatyzatora. Manewrując prawą ręką przy lewym ramieniu przewaliłem się na plecy i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że miejsce obok mnie jest puste.

Usiadłem i rozejrzałem się. Luty nie było. Obiema dłońmi sięgnąłem do kasku i potrząsnąłem głową. Nasłuch działał normalnie. Podciągnąłem nogi, prostując się i w tym momencie w słuchawkach zabrzmiał jego głos:

— Na razie nic więcej nie możemy zrobić. Idź teraz spać. Zbudzimy cię przed świtem.

Zorientowałem się, że rozmawia z Frosem.

— Gdzie jesteś? — spytałem.

— Co się stało? — zaniepokoił się Fros.

— Nic — mruknął Luta. — Koniec łączności. Gdzie jestem? — to było już do mnie. — Niedaleko.

Usłyszałem szmer kroków, szelest rękawicy trącej o skałę i zza krawędzi głazu wynurzyła się jasna plama kasku. Bez słowa wrócił na dawne miejsce obok mnie, usiadł i wpatrzył się przed siebie.

Spałem nie dłużej niż godzinę. Mimo to nie byłem śpiący. Ogarnęło mnie uczucie zniecierpliwienia, chciałem się ruszyć, zejść na plażę, poszukać śladów czyjejś obecności w tym czarnofioletowym pustkowiu.

Odetchnąłem głęboko i oprzytomniałem. Luta miał rację. Jedyne co możemy zrobić, to czekać.

— Odpocznij teraz — powiedziałem. — Co to było?

— Przyszedł transer. Zostawiłem go pod skałą, po przeciwnej stronie. Mamy teraz dość środków, by przemówić do rozsądku… komu należy.

— A komu należy? — bąknąłem. Uśmiechnął się.

— Jeżeli chcesz spać — mruknął zamiast odpowiedzi — idź do wozu. Nie ma sensu tkwić tutaj i wdychać tlen z butli.

— Teraz twoja kolej — powiedziałem. Milczał chwilę, po czym dźwignął się ciężko, wyprostował i bez słowa ruszył wzdłuż głazu.

— Będę na fonii — dobiegł mnie jego głos, kiedy zniknął mi już z oczu. — W razie czego wystarczy, że coś powiesz. I nie musisz od razu krzyczeć…

— Nic nie powiem — burknąłem. — Spij spokojnie.

Od strony oceanu nie dobiegał najcichszy szum, ale jego powierzchnia nie była gładka. Pusto. Bardziej pusto, niż może sobie wyobrazić ktoś przybywający ze świata zamieszkałego przez ludzi.

A jednak to także jest nasz świat. Jego gospodarze przywieźli tutaj kompletny bagaż tradycji ziemskiej cywilizacji, pamięć jej upadków i wzlotów.

Od kiedy jeszcze w liceum poznałem historię kolonizacji Alfy, ugruntowało się we mnie przekonanie, że rzecz była co najmniej przedwczesna. Dwieście trzydzieści… nie, to już dwieście trzydzieści jeden lat temu opuściło Ziemię tych osiem wielkich, prymitywnych cygar, z których każde uniosło ku gwiazdom pięćdziesięciu ludzi. Tylko dlatego, że technika na to pozwalała, że pierwszy i jedyny zwiad w układzie Alfy przedstawił po powrocie jej trzecią planetę jako prawdziwy raj z książki dla dzieci i że wśród współczesnych znalazła się grupa osób ich zdaniem owianych duchem eksploracji, a według mnie po prostu nie przystosowanych. Chętnych było niemal dwustukrotnie więcej, niż mogły pomieścić rakiety.

Lot trwał wówczas osiem lat. I zakończył się pełnym sukcesem. Napływające z najbliższej gwiazdy meldunki rozpalały wyobraźnię młodzieży i publicystów. Modne stało się filozofowanie na temat dróg rozwoju ziemskiej cywilizacji. Podawano w wątpliwość celowość przystosowawczą rozumnego działania pokoleń, od czasów mitycznego Noego. Jako ilustracja faktograficzna służyły korespondencje emigrantów, wśród których pierwsze skrzypce zaczęli grać biomatematycy i genetycy. Rozwinął się rodzaj kosmicznego dialogu, który miał wykazać ludziom, jak dalece odbiegli od jedynie słusznej linii rozwojowej zadanej im przez naturę. Wreszcie ktoś mądry powiedział, że nasz model przystosowawczy kształtował się w warunkach zgoła odmiennych niż u ludzi, którzy teraz zasiedlać będą nowe światy. Że Ziemia tworzyła ten model z niczego, a jej dawni mieszkańcy dysponujący pierwocinami tego, co można nazwać świadomym rozumowaniem, i zafascynowani narzędziami, które tylko co pojawiły się w ich życiu, i tak przejawili bezprzykładną dynamikę rozwojową. Że wreszcie nie ma sensu wysyłać ludzi do gwiazd, jeśli po przybyciu na 'miejsce mają nas zasypywać destrukcyjnymi i demagogicznymi refleksjami na temat wartości ich i naszych tradycji, naszej — ale już nie ich — cywilizacji. Nie minął rok, a ta rozwinięta przez specjalistów riposta stała się obowiązującą wykładnią oficjalnego stosunku Ziemi nie tylko do jej emisariuszy, ale także, a może przede wszystkim, do własnych dziejów. O tym, że to w końcu nie koloniści z Alfy, a pozostali na naszej rodzimej planecie publicyści rozpętali cały ten pseudofilozoficzny dialog, zdawano się nie pamiętać. Wkrótce też zapomniano naprawdę. Miejsce entuzjazmu zajęła niechęć i lekceważenie. W pismach pojawiały się całe serie dowcipów o „błogosławionych naiwnych”, którzy odlecieli w gwiazdy, aby z nich nauczać bliźnich, co naprawdę są warci i jak mają żyć. Reszty dopełniła naturalna w tych okolicznościach różnica postępu technologicznego, jaki dokonywał się na Ziemi i jaki w warunkach adaptacji w całkowicie nowym środowisku możliwy był do osiągnięcia na planetach Alfy.

Z takim też nastawieniem ruszyli w stronę Centaura kolejni emigranci. Ich odlot miał miejsce w maju, bodaj czternastego maja, sto czterdzieści dziewięć lat temu. Żyli jeszcze ludzie, nawet niemała grupa, którzy uczestniczyli w ceremonii pożegnania dwunastu, stuosobowych tym razem, statków w bazie olberskiej na Lunie. Czytałem, że podnosiły się wówczas głosy protestu, krytykujące postawę, jaką w stosunku do gospodarujących już na Alfie od przeszło osiemdziesięciu lat uczestników pierwszej wyprawy, zajęli w oficjalnych, przedstartowych oświadczeniach koordynatorzy nowej misji emigracyjnej. Wobec tonu komunikatów i powszechnie panujących nastrojów głosy te trafiły jednak w próżnię. Przedstawiciele Starej Ziemi odlecieli pewni siebie, wyposażeni w najnowsze zdobycze nauki, narzędzia i automaty, o jakich ich poprzednikom nawet się nie śniło. Jeśli nie padło słowo „pacyfikacja”, zawdzięczać to należy nie tyle duchowi braterstwa Ziemian, ile okoliczności, której nikt niestety nie wziął przed startem pod uwagą. Mianowicie większość tej drugiej grupy kolonistów wcale nie uważała się za emisariuszy swojego świata. O ile bowiem względy, o których wspomniałem przed chwilą, ugruntowały w tych ludziach poczucie wyższości wzglądem pierwszych emigrantów, o tyle pamięć argumentów, jakie wymieniały obie strony w czasie niedawnej dyskusji na temat procesów przystosowawczych, była na Ziemi, zwłaszcza w pewnych środowiskach, wciąż jeszcze nader świeża, a opinie na ten temat znacznie bardziej zróżnicowane, niż można by sądzić na podstawie oficjalnych enuncjacji.

Wszystkie te okoliczności dały znać o sobie wcześniej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Już po dwóch tygodniach lotu, nagle, bez jakichkolwiek zapowiedzi, z pokładu sztabowej rakiety wyprawy nadeszła sążnista depesza, której treść opublikowały natychmiast wszystkie dzienniki. Jej autorzy oszczędzili inwektyw opuszczonemu przez siebie światu. Stwierdzali tylko, że zgodnie postanowili stworzyć w układzie Alfy jakościowo nową cywilizację i że przenikanie wpływów Ziemi, nieuniknione w wypadku dalszego utrzymywania swobodnej łączności, nie mówiąc już o ewentualnych kolejnych falach emigracji, w najlepszym razie opóźniłoby realizację tego przedsięwzięcia. Orzekli, że jest ich dość, by spokojnie i konsekwentnie rozwijać procesy przystosowawcze zgodnie z biologicznymi i psychicznymi predyspozycjami człowieka. To znaczy nie tak, jak ich przodkowie. To ostatnie nie zostało wprawdzie powiedziane, ale sens depeszy nie pozostawiał cienia wątpliwości. Odcinali się od własnej historii. Inaczej mówiąc, nie chcieli mieć z nami więcej do czynienia.

Oświadczenie, zresztą przydługie i okraszone mnóstwem argumentów natury etyczno-filozoficznej, skonstruowanych dostatecznie logicznie, by wprowadzić w błąd przeciętnie przygotowanego czytelnika, nosiło przeszło tysiąc podpisów. Można było snuć najrozmaitsze domysły o losie tych, którzy odżegnali się od całej afery i nie pozwolili użyć swojego nazwiska w tak, łagodnie mówiąc, wątpliwym wyzwaniu rzuconym Starej Ziemi. Było też więcej niż pewne, że spora część, jeśli zgoła nie większość uczestników misji użyczyła swego podpisu dla świętego spokoju. Jedno i drugie w niczym niestety nie zmieniało sytuacji. Ci, których głos decydował, wpatrzeni w przyszłość, urzeczeni wizją innego życia nieśli ku gwiazdom uczucia i dążenia stanowiące, przyznać trzeba, przez wieki siłę napędową postępu. Ale nie tylko. Zaczynali bowiem od zaprzeczenia lekcji historii — czemu ostatecznie ze strony Ziemian mogła towarzyszyć zwykła ciekawość, i tylko ona — oraz, co kazało już zapomnieć o cierpliwości, od programowej pogardy wobec gospodarzy świata, który obejmowali w posiadanie. Jeśli zważyć, że gospodarze ci byli przedstawicielami tej samej rasy i zestawić razem obydwa te fakty, etyczne przesłanki nadanego z pokładów rakiet oświadczenia ukazywały się w świetle co najmniej dziwnym. Przy tym nie sposób było odrzucić, że znakomita większość autorów koncepcji tej nowej, odmiennej cywilizacji działała w dobrej wierze. W tym względzie coś niecoś tłumaczył skład osobowy obydwu wypraw. O ile w pierwszej uczestniczyli przeważnie ludzie obeznani z lotami kosmicznymi, po większej części młodzi naukowcy, piloci z rodzinami, zapaleńcy, ale z dobrym przygotowaniem teoretycznym i otwartymi głowami, o tyle osiemdziesiąt dwa lata później technika rakietowa osiągnęła tak znaczny postęp, że przeciętny członek załogi nie musiał się wykazać żadną na dobrą sprawę specjalnością. Polecieli oczywiście naukowcy i konstruktorzy, ale większość emigrantów dobrana była raczej przypadkowo. Stanowili ją członkowie różnych towarzystw, głównie przyrodniczych, kół miłośników czegoś tam, filozofujący młodzieńcy z grup zainteresowań i niezbyt jasno zdające sobie sprawę, o co chodzi, kobiety. Jak powiedziałem, nie przystosowani.

To znaczy takie było moje osobiste zdanie.

Rzecz jasna, Ziemia nie przyjęła pokornie decyzji koordynatorów drugiej misji emigracyjnej. W ruch poszły wszystkie środki techniczne, jakimi dysponowały satelitarne stacje łączności. Nieprzerwanym strumieniem płynął w ślad za oddalającymi się statkami strumień wezwań, argumentów, próśb, a w końcu i pogróżek. Wykorzystano, jak tylko się dało, głosy pozostawionych przez emisariuszy członków ich rodzin i przyjaciół. Stawiano przed mikrofonami największe ziemskie autorytety. Powoływano się na ludzką solidarność i podobne idee. Straszono załogi odcięciem od nowych, oczekiwanych zdobyczy nauki, co jednak było już przedsięwzięciem o tyle bezsensownym, że tamtym o nic innego przecież nie chodziło. Tak czy owak wszystkie apele, tłumaczenia i upomnienia nie zdały się na nic. Początkowo odbierano odpowiedzi, w których powtarzały się bez najmniejszych zmian czy uzupełnień argumenty wymienione w pierwszej depeszy. Potem ustało i to. Statki przerwały łączność.

Społeczeństwo ziemskie zawrzało. Gorączkowe dyskusje i narady ogarnęły wszystkie środowiska. Podnieśli głowy ci publicyści, którym oficjalne oświadczenia na temat prawidłowości procesów przystosowawczych w przeszłości i ich ekstrapolacji odebrały przedtem pole działania. Jeśli nie doszło do drastycznie ostrych sporów, to tylko dlatego, że co do jednego przynajmniej zgodni byli wszyscy. Nie wolno poddać się bezkrytycznie biegowi wydarzeń. Nie wolno dopuścić, by ta spora w końcu rzesza ludzi wymknęła się spod wpływów i kontroli naszej cywilizacji. I to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze nikt nie ma prawa zrzucać z siebie odpowiedzialności, nawet za krnąbrne dzieci, a po drugie człowiek zbyt dobrze zna własne możliwości, aby nie zaglądać do ogródków sąsiadom. W tej chwili emigranci lansują wobec Ziemi postawę całkowitej obojętności. A jak będzie za dziesięć lat? Za sto? Kiedy ich „jakościowo nowa” cywilizacja, poczuje z kolei, że na trzeciej planecie Alfy zrobiło się już ciasnawo?

Niemniej minęło dalszych jedenaście lat, zanim podjęto decyzję o wysłaniu misji interwencyjnej. Ściśle mówiąc, decyzję podjęto wcześniej, trudniej było natomiast osiągnąć porozumienie co do jej składu i zakresu działania. Ostatecznie poleciała jedna rakieta z kilkunastoosobową załogą, w której skład oprócz specjalnie przeszkolonych techników osłony weszli powszechnie znani uczeni.

Wyprawa poniosła zupełne fiasko. Natychmiast po wylądowaniu statek został otoczony kordonem uzbrojonych i zamkniętych na głucho pojazdów, a jego załoga poinformowana, że nie wolno jej zejść na ląd. Wszelkie próby nawiązania dialogu spaliły na panewce. Nie padło słowo odpowiedzi. W polu widzenia przez cały czas postoju rakiety nie pojawił się jeden choćby człowiek. Pilotom nie pozwolono nawet wyprowadzić maszyn w celu uzupełnienia paliwa, tak że aby zapewnić sobie możliwość powrotu na Ziemię, statek musiał lądować na jednym z najbliższych globów. Wybrano sąsiednią, drugą planetę układu, gdzie analizatory wykryły obfitość pierwiastków ziem rzadkich. Jak się okazało, był to głównie lutet. Niedoszli negocjatorzy napełnili nim grodzie energetyczne rakiety i jak niepyszni ruszyli w drogę powrotną. Jednak w czasie pobytu na tym właśnie globie, którego kontynenty i morza otaczały mnie zewsząd w tej chwili, zaświtał im nowy pomysł. Na Ziemi podchwycono go dość skwapliwie, tym bardziej, że było to w gruncie rzeczy jedyne, co jeszcze dało się zrobić. Postanowiono mianowicie zainstalować na Drugiej, w najbliższym planetarnym sąsiedztwie ziemskiej kolonii, posterunek badawczo-obserwacyjny. Tak też się stało. Co prawda minęło dalszych kilkadziesiąt lat, zanim z drugiej planety popłynęły w kierunku Ziemi pierwsze meldunki, ale opóźnienie to nie miało znaczenia. Postęp technologiczny kolonii na dziewiczym globie potrzebował nie lat ale stuleci aby osiągnąć stopień, z którym macierzysty świat ludzi będzie musiał liczyć się naprawdę. Meldunki były interesujące. Opierając się głównie na nasłuchu przechwyconych fal radiowych, załogi stacji donosiły o konfliktach wybuchających między starymi i nowymi osadnikami. Pod tym względem ziemscy naukowcy bezbłędnie przewidzieli rozwój wydarzeń. W pierwszych latach miały miejsce dość drastyczne incydenty, dochodziło nawet do starć zbrojnych, nigdy jednak te utarczki nie przerodziły się w konfrontację globalną — jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do globu zamieszkałego przez kilkanaście tysięcy ludzi. To, że z biegiem lat liczba kolonistów wzrosła do półtora miliona, nie zmieniło przecież układu sił. Stopniowo tarcia wygasły, ustępując miejsca izolacji. Meldunki stawały się coraz bardziej monotonne. Mijały lata, zmieniały się załogi, topniało pokolenie, pamiętające pierwszy odlot ludzi do gwiazd, a nowe generacje przyjmowały zastaną sytuację jako oczywistą i naturalną. Przypływ zainteresowania dawną kolonią nastąpił stosunkowo niedawno, kiedy posterunek na Drugiej zaczął przechwytywać strzępy wiadomości o ludziach żyjących w wodzie, oddychających rozrzedzonymi gazami, wciskających się bez pancernych osłon w najrozmaitsze środowiska. Zjawiska te pozwalały się wyjaśnić znanymi od dawna możliwościami, tkwiącymi w inżynierii genetycznej. Że nasz świat w pewnym momencie świadomie odrzucił te możliwości, to sprawa etyki, a nie biomatematyki czy technik biochemicznych. Co najwyżej dawni nasi ziomkowie stali nam się jeszcze bardziej obcy. Żeby postawić kropkę nad „i”: wielu ludziom wydali się teraz odrażający. Co jednak dawało do myślenia, to to, że owe eksperymenty prowadzili nie, jak można: by się spodziewać, uczestnicy drugiej wyprawy, którzy swego czasu motywowali swą separację od starego świata własnym programem rozwoju procesów przystosowawczych, ale właśnie ich poprzednicy. Co więcej, spotykając się z pełnym niepohamowanego oburzenia potępieniem ze strony późniejszych osadników. Oburzenia, które w przechwyconych, lapidarnych zresztą, publikacjach przybierało niekiedy charakter groźnego w swej wymowie apostolstwa.

I w tym właśnie momencie, najzupełniej nieoczekiwanie, stacja na Drugiej zamilkła. Bez sygnału ostrzegawczego, wezwania o pomoc, bez jednego słowa, które pozwalałoby snuć przypuszczenia na temat losu załogi.

Uniosłem głowę i przebiegłem spojrzeniem linię brzegu.

Cokolwiek się wtedy wydarzyło, wydarzyło się nie gdzie indziej jak na tym fioletowo — czarnym oceanie, którego skrawek miałem teraz przed sobą. Jak okiem sięgnąć, śladu obecności żywej istoty. Jednego porzuconego skrawka folii, pustego pojemnika, zapomnianego narzędzia. Nic.

A przecież katastrofa, która w skutkach przyniosłaby stacji zagładę, nie wchodziła w grę. Gdyby na pancerny grzyb bazy runął monstrualnej wielkości meteoryt, gdyby zapadło się dno morza czy wybuchły piece wodne lub inne reaktory, pozostałby martwy kikut szybu o poszarpanych krawędziach. Zbudowany ze stopu plamentowego po prostu nie mógł w całości ulec unicestwieniu. Nie. Stacja zeszła pod wodę. Spokojnie i bezpiecznie, jak to przewidzieli konstruktorzy, osadzając część mieszkalną na ślizgającym się wzdłuż szybu pierścieniu. Wyjaśnienie musiało być bardziej proste. Proste, a zarazem mniej zachęcające. Dlatego bawiliśmy się z mieszkańcami Trzeciej w kotka i myszkę, podchodząc z wygaszonymi reflektorami anten, bez łączności, bez kodu namiarowego nawet.

Dlatego odbyliśmy z Lutą dwudziestopięciokilometrowy spacer, zamiast po wystrzeleniu sondy szybko i wygodnie ruszyć do celu w kabinie transera. Ta stacja, niewidoczna teraz, żyła. Inaczej skąd wziąłby się przechwycony nagle po czterech latach milczenia jej sygnał namiarowy? Ale jaka była teraz treść tego życia? Czemu ono służyło?

— No, dość tego — zabrzmiał nagle tuż przy moim uchu spokojny głos Luty. — Teraz ty…

Podskoczyłem. W pierwszym odruchu usiadłem, od razu sztywno wyprostowany. Moja dłoń sama powędrowała do kabury miotacza.

— Czego… — zamruczał, podchodząc bliżej. — Spałeś? Trwało dobrą chwilę, zanim mogłem odpowiedzieć.

Odetchnąłem głęboko, czując, że ze skroni zaczyna mi spływać strużka zimnego potu.

— Nie — powiedziałem wreszcie, starając się panować nad głosem. — Zamyśliłem się — dodałem. — Kiedyś cię postrzelę…

Przez pociemniałą szybę kasku dostrzegłem na jego twarzy uśmiech.

— Prześpij się póki co — wymamrotał. — Może ci przejdzie. Za dwie godziny zacznie świtać.

Rozejrzałem się. W kolorycie otoczenia nic się nie zmieniło. Żadna jaśniejsza smuga nad horyzontem nie zwiastowała nadejścia dnia. Dwie godziny… Może nawet mniej. Nie będziemy czekać, aż zrobi się całkiem jasno. Powiedziałem mu to.

— Tym bardziej — odparł. — No, znikaj.

Wstałem. Okrążając skałę przystawałem dwukrotnie, żeby zaczerpnąć tlenu. Wciąż jeszcze czułem przyśpieszone bicie serca. To niesamowite otoczenie robi swoje. Kilka dni samotności tutaj mogło kosztować niemało.

Transer stał bokiem do głazu, silnie przechylony na lewą burtę. Namacałem raczej niż wypatrzyłem stopnie na obudowie dyszy i wspiąłem się do włazu. Był zamknięty. Gdzie jak gdzie, ale na tym globie należało oszczędzać tlenu.

Zatrzasnąłem za sobą klapę. Usiadłem w fotelu. Długi, półkolisty ekran czołowy był wygaszony. Pod nim widniał wąski pas odsłoniętej szyby. Niżej, w pulpicie pulsowało jedno nikłe światełko. Namiar. Tym razem znajomy, swojski. Droga do macierzystego statku.

Chwilę siedziałem bez ruchu. Następnie podniosłem się, sprawdziłem synchronizację łączności, po czym zrzuciłem kask i rozpiąłem bluzę skafandra. Teraz dopiero ułożyłem się wygodnie, podłożyłem ramiona pod głowę, powiedziałem sobie, że nie jestem śpiący i zamknąłem oczy.

Obudził mnie jakiś odgłos, jakby przychodzący z zewnątrz. Przetarłem twarz dłońmi i pośpiesznie zlustrowałem czujniki. Nic. Lampka kodu wywoławczego pulsuje normalnym, niespiesznym rytmem. Sygnał wezwania wygaszony. Szyba pod ekranem jakby pojaśniała.

Spojrzałem na zegarek. Spałem niecałą godzinę. Miały być dwie. Niemal dwie. Tak czy owak za wcześnie na pobudką.

Odgłos powtórzył się. Tym razem nie było już wątpliwości.

Ktoś znajdował się obok wozu i robił coś przy jego bocznej ścianie.

Pośpiesznie nałożyłem kask i uszczelniłem skafander. Jak najciszej potrafiłem, prześliznąłem się do wieży.

To był Luta. Stał na wybrzuszeniu centralnej części kadłuba i stukał palcem w szybę. Przez chwilę widziałem tylko ten poruszający się miarowo, powiększony absurdalnie palec. Niewiele brakowało, a byłbym się roześmiał. Nie zrobiłem tego. Oprzytomniałem w samą porę. Zdałem sobie sprawę, że jeśli wybrał taki sposób nawiązania ze mną kontaktu, nie zrobił tego dla kawału. Nie czekając aż automat zasygnalizuje zamknięcie dopływu tlenu, otworzyłem właz.

Stał tuż przede mną, pochylony, z głową wtuloną w ramiona. Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, po czym odwrócił się i dał znak, żebym szedł za nim. Ruszył powoli, ostrożnie, wysoko unosząc nogi w kolanach, jakby brodził po nieznanym rozlewisku. Mimo woli zacząłem naśladować jego ruchy. Minęło dobre półtora minuty, zanim osiągnęliśmy krawędź głazu. Ale gdyby za tą krawędzią siedziała mysz, żaden dźwięk nie uprzedziłby jej o naszej obecności.

Morze pojaśniało. Widać było wyraźnie różowawe smugi wiatru na jego powierzchni. Jedna z nich omiatała zacieśniającym się łukiem niską beczkowatą konstrukcję sterczącą w odległości niespełna dwustu metrów od brzegu.

Odruchowo spojrzałem na Lutę. Ukląkł w zagłębieniu osłoniętym od strony plaży naturalnym nasypem i wpatrywał się w stację. Jego twarz przybrała nie znany mi wyraz. Przymrużył oczy, wargi zbiegły mu się w wąską szczelinę. Dziesięć lat to szmat czasu. Można nauczyć się nazywać domem takie metalowe pudło. Nawet tutaj. Albo właśnie tutaj.

Przyjrzałem się uważniej. Stacja przypominała spłaszczony walec. Wiedziałem, że jego średnica przekracza czterdzieści metrów, chociaż teraz, w perspektywie wypełnionej ciemnofioletowym światłem, budowla wydawała się znacznie niniejsza. Tuż nad powierzchnią morza opasywał ją wąski pomost, rodzaj galeryjki chronionej niską balustradą. Poza tym ściany konstrukcji były gładkie i ślepe. Przykrywała je lekko wypukła płyta, zwieńczona talerzami anten. Na wprost naszego punktu obserwacyjnego czernił się owal otwartego teraz włazu.

Przebiegłem spojrzeniem przestrzeń dzielącą bazę od lądu i uwagę moją przykuł jakiś nieforemny kształt spoczywający nieruchomo na plaży, dwa lub trzy metry od brzegu. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że ktoś porzucił tam spory, niezbyt wypchany worek. Ale to nie był worek.

Przez plecy przebiegł mi dreszcz. Powoli przeniosłem wzrok na Lutę i zrozumiałem, że od pierwszej chwili patrzy tylko w ten właśnie ciemny punkt na plaży. Nie o bazie myślał, zacinając wargi, jakby lękał się słów, które mogły zdradzić jego uczucia.

Mijały sekundy. Trwaliśmy bez ruchu, milczący, ukryci w płytkim zagłębieniu, pozornie bezpieczni, niewidoczni z morza i lądu. Mogliśmy tkwić tak dzień i dłużej. Gdyby na tym właśnie miało polegać nasze zadanie. I gdyby nie Fros.

Usłyszałem lekkie, stłumione westchnienie. Luta cofnął się krok niżej, przywarł do skały i zaczął ją okrążać. Niebawem wyrósł przed nami pękaty korpus transera i wtedy dopiero dotarło do mnie, że noc mieliśmy już za sobą. Równina, którą przemierzyliśmy wczoraj jaśniała słonecznym blaskiem, jeśli uznać za taki fioletową poświatę wypełniającą ogrom sferycznej przestrzeni planety.

Luta zatrzymał się tylko na kilka sekund. Obrzucił spojrzeniem ciemny pancerz pojazdu, skinął głową, jakby; chciał powiedzieć, że wszystko w porządku i zaczai szybkim krokiem schodzić w dół zbocza. Przeszedł kilkanaście metrów, po czym puścił się biegiem.

Sto, dwieście, trzysta metrów. Na oczy spływał mi pot, butle tłukły nieznośnie w plecy, buty ciążyły jakby grunt pod nimi zamienił się w grzęzawisko. Ale przełęcz między dwoma wzgórzami, oddalonymi o jakieś pół kilometra od miejsca, gdzie zostawiliśmy pojazd, była tuż. Luta zwolnił. Chwilę jeszcze wspinał się pośpiesznie, jak biegacz, który po przekroczeniu linii mety musi wytracić pęd, po czym stanął, wyprostował się i obejrzał na mnie. Podszedłem i zatrzymałem się także. Kilka sekund oddychaliśmy głęboko. Wreszcie Luta odwrócił się w stronę przełęczy i skinął głową. Przytaknąłem. Podciągnąłem pasy stelaża i ruszyłem nie śpiesząc się pod górę. Po kilku krokach położyłem dłoń na uchwycie miotacza i przygarbiłem się. Jeszcze dwa, trzy metry i zza obłej grzędy wyłoniły się kontury stacji. Znajdowała się teraz z boku, jakby bliżej lądu. Workowaty kształt na plaży był niewidoczny. Zakrywały go niskie, szerokie kopce, rozrzucone po nadbrzeżnej równinie.

Ostrożnie, niemal pełzając, cały czas ukryci za zboczami, podchodziliśmy do plaży. Wreszcie osiągnęliśmy miejsce, z którego ponownie odsłonił się widok na przedpole naszego dawnego punktu obserwacyjnego. Zatrzymałem się. Luta przypełzł bliżej i znieruchomiał również.

Workowaty przedmiot, spoczywający na żwirze nagle ożył.

Ujrzałem zarys głowy z widoczną białą plamą twarzy. Coś ścisnęło mi gardło. W tym samym ułamku sekundy poczułem dłoń Luty na ramieniu. Odwróciłem głowę, ale powstrzymał mnie pochwycony kątem oka ruch w oceanie.

Tak, to był człowiek. Człowiek? Ta istota, wynurzająca się powoli z wody, bez skafandra, bez kasku, choćby zwykłej maski pływackiej, jakby tylko po to, by zaczerpnąć w płuca haust czystego dwutlenku węgla? Człowiek?

Usłyszałem daleki, przyciszony głos. Odpowiedział drugi. Osobnik na plaży poruszył się ponownie. Usiadł z nogami sztywno wyrzuconymi przed siebie i czekał. Ten w morzu przyspieszył. Szedł już płycizną, ukazując pozbawione butów, okryte jakąś białą substancją stopy. Zatoczył się raz, potem drugi, potknął ł przystanął na moment, żeby odzyskać równowagę. Czekający uniósł się na łokciach. Chwilę balansował, jakby walcząc z ciężarem własnego ciała, po czym opadł z powrotem na żwir. Ten w morzu, widząc to, puścił się biegiem. Kilka sekund spod jego nóg tryskały jeszcze bryzgi wody, po czym wydostał się na plażę.

— Naprzód — usłyszałem i zanim zdążyłem pomyśleć, ujrzałem, że Luta, zaciskając dłoń na uchwycie miotacza, biegnie w stronę obcych. Ruszyłem za nim i dopiero przebywszy kilkanaście metrów, ujrzałem sylwetkę trzeciego mieszkańca stacji. Stał na otaczającym jej podnóże ganeczku i przechylony przez balustradę patrzył w kierunku brzegu. Jego głowa tkwiła w wydłużonym, białym kasku, przechodzącym dołem w luźny, jakby zbyt obszerny skafander. W pewnej chwili poruszył się. Pochwyciłem przelotny błysk. Pomyślałem, że zabawa zaczyna się na całego i przyśpieszyłem, żeby dogonić Lutę. Ale nic nie nastąpiło, tylko nasłuch przyniósł dziwnie zniekształcone głosy, jakby dalekiego nawoływania. Za późno. Z rozpędu wbiegłem na zbocze ostatniego pagórka, przypominającego starą, przypłaszczoną wydmę i usłyszałem znajomy głos, którego twarde brzmienie aż mnie zdziwiło:

— Leżeć spokojnie. Nic wam nie zrobię.

Luta stał bez ruchu. W wyciągniętej przed siebie dłoni trzymał miotacz. Człowiek, który wyszedł z morza, usiadł powoli na plaży, kilka metrów dalej. Podobnie jak pierwszy, nie próbował bronić się ani uciekać. Oparł się na łokciach, zwiesił głowę na piersi i znieruchomiał.

— Poczekaj tu — rzuciłem, nie zwalniając tempa. Przebiegłem koło nich, kierując się ku brzegowi. Nietrudno było dojść, dlaczego Luta zmienił zamiar i zamiast podpłynąć po cichu do bazy, zaatakował od razu tych, którzy ją opuścili. Zorientował się, że nie są zdolni do stawienia nam czoła. W ich ruchach widoczne było osłabienie, zachowywali się jak ludzie skrajnie wyczerpani lub dotknięci ciężką chorobą. Pobieżny rzut oka wystarczał, żeby zdyskwalifikować ich jako przeciwników. Przynajmniej w ich obecnym stanie. Chodziło przecież o to tylko, żeby nie zdążyli schronić się w bazie. Mogliśmy mieć pewność, że ich ubiegniemy.

Co innego ten trzeci. Czułem już pod stopami kilkucentymetrową warstwę wody, kiedy zniknął w otwartym włazie.

— Stój! — krzyknąłem, podnosząc miotacz. Byłem już nie dalej niż o sto pięćdziesiąt metrów od kilkustopniowej drabinki, wyprowadzającej na galerię. Człowiek w skafandrze zawahał się. Chwilę stał nieruchomo, wypełniając sobą cały obrys wejścia, po czym nagle, jakby coś postanowił, wychylił się i sięgnął do uchwytu zamka. Wtedy strzeliłem. Nie w niego. Pociągnąłem równo po ścianie konstrukcji dwa metry od krawędzi włazu. Poskutkowało. Znieruchomiał na moment, następnie skurczył się, jakby zmalał, postąpił krok do przodu i oparł ręce na balustradzie. Nie zatrzymując się dałem znak ręką, żeby tak czekał, dopóki nie przyjdę. Sięgnąłem do reduktora i odkręciłem zawór. Kiedy poczułem, że bluza mojego skafandra wypełnia się powietrzem, upadłem na wodę i z wysoko uniesionym miotaczem, skierowanym cały czas w stronę postaci na galeryjce, popłynąłem w kierunku stacji. W pewnym momencie usłyszałem w słuchawkach, a potem przez wzmacniacz nasłuchu narastający, wysoki dźwięk. Spojrzałem w górę. Znad wzgórz trysnęła świetlista smuga. Dobiegł mnie charakterystyczny, urywany gwizd automatów sygnałowych i zaraz potem spokojny głos Luty:

— Daj spokój sondom. Możesz już mówić… Zrozumiałem, że Fros nie wytrzymał napięcia i kiedy czujniki dały mu znać, że któryś z nas otworzył ogień, wystrzelił jednak aparat zwiadowczy.

— Widzisz mnie? — spytałem. — Jak będziesz grzeczny, to także sobie popływasz.

— Widzę — odpowiedział poważnie, lekko zachrypłym głosem. — Co się stało?

— Mamy ich — powiedział Luta. — Zaprogramuj automaty i przyjeżdżaj.

— Jednym wozem? — spytał Fros. Wydało mi się, że w jego głosie zabrzmiała ulga.

— Tak… albo poczekaj — zawahał się Luta — weź dwa łaziki. Może trzeba będzie kogoś podwieźć…

Dopływałem do stacji. Jej ściany piętrzyły się nade mną, widziałem już poszarzałą linię zanurzenia, zmatowiałe uchwyty balustrady, przewody anten. Widziałem także twarz człowieka stojącego przed wejściem. Za szybą dziwnego, nieforemnego kasku wydała mi się biała jak kreda. Nie patrzył na mnie. Jego wzrok błądził po wzgórzach, przez moment zatrzymał się na krążącej nad stacją sondzie, po czym wrócił do pozostałej na plaży grupy:

Uderzyłem nogami o najniższy stopień drabinki, przewinąłem się i kilka sekund później byłem na górze. Nie opuszczając ręki z miotaczem postąpiłem w stronę czekającego mieszkańca układu Alfy.

Stanąłem. Wszystko przemawiało za tym, że stacja jest nasza. Wykonaliśmy pierwszy etap zadania. Nie okazało się to zbyt trudne. Raczej przeciwnie. Ta łatwość mogła dać do myślenia. W każdym razie mieliśmy ich.

— No, prędzej — dobiegł mnie niecierpliwy pomruk Luty. Spojrzałem w stronę brzegu i ujrzałem całą trójkę wspinającą się po zboczu w stronę samotnej skały.

— Co chcesz zrobić? — spytałem, chociaż zamiar Luty był aż nadto jasny. Doszedł widać do podobnego wniosku, bo nie odpowiedział.

— Sprawdziłem przekaźniki — w głosie Frosa brzmiało tłumione podniecenie. — Jadę.

Człowiek stojący obok mnie poruszył się. Odruchowo uniosłem wyżej miotacz, ale on potrząsnął głową, chwile robił coś przy kasku, po czym jednym szarpnięciem odsłonił twarz. Przyjrzałem mu się zdumiony i nagle zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z kimś bardzo młodym. Jego mocno pobladła, szczupła, by nie rzec wychudła, twarz mogła należeć do kilkunastoletniego chłopca. Poruszył wargami. Czekałem kilka sekund, po czym podkręciłem wzmacniacz.

— Jest nas czterech… — usłyszałem słowa wypowiedziane cichym, ale wyraźnym głosem.

Zdrętwiałem. Ojczysty język zabrzmiał mi tutaj, w ustach istoty oddychającej dwutlenkiem węgla, poruszającej się po tym niesamowitym świecie bez jakiejkolwiek osłony, jak prowokacja.

— Co mówisz? — spytał Luta.

— Nic nie mówiłem — odpowiedział Fros. Milczałem. Nie, nie był już chłopcem. Licho wie, ile ma lat. Może oni wszyscy tak wyglądają?

Oprzytomniałem nagle i rzuciłem ostro:

— Gdzie ten czwarty?

Człowiek z odsłoniętą twarzą wskazał gestem wnętrze stacji.

— Czwarty? — mruknął Luta.

— Jaki czwarty? — zainteresował się Fros.

— Jeden siedzi w środku — wyjaśniłem. — Chcę tam wejść.

— Poczekaj.

Spojrzałem w stronę lądu. Pozostała tam trójka zniknęła z pola widzenia. Usłyszałem jakieś niezrozumiałe dźwięki i przyśpieszony oddech Luty. Zrozumiałem, że są już przy wozie.

— Nie ruszaj się — upomniałem bez żadnego powodu tego, który stał obok. Uniósł głowę i utkwił we mnie pytające spojrzenie. Oczy miał duże, ciemnoniebieskie. Był w nich smutek. To stanowczo więcej, niż mogłem marzyć. Czy po to się leci do gwiazd, żeby spotykać takie spojrzenia?

Na zboczu zamajaczyła sylwetka Luty. Szedł szybkim krokiem, kołysząc ramionami. Zawsze tak chodził. Ręce zwisały mu luźno wzdłuż ciała. Były puste. Jego miotacz tkwił na swoim miejscu, w zapiętej kaburze.

Kiedy wchodził w wodę, mącąc jej zielonkawą powierzchnię, z przełęczy wzbił się obłok kurzu. Aż tu dobiegł jęk pracujących na maksymalnych obrotach silników. Fros nie żałował łazików. Wyleciał na przełęcz jak na wyścigach, odbił się od nierówności gruntu i szerokim łukiem poleciał w dół.

— Potłuczesz się — burknąłem.

— Kto… aha — zorientował się Luta. — Zostaw — mruknął jeszcze. — Należy mu się trochę ruchu…

W tym samym czasie gdy Fros stopował na plaży, ponownie wzbijając chmury kurzu, Luta dopłynął do drabinki. Pomogłem mu wejść i przepuściłem go, pozostając przy włazie.

— Prowadź — rzuciłem, wskazując człowiekowi z odkrytą twarzą wnętrze korytarza. — I spokój — dodałem. Rozumiesz?

Skinął głową. Kątem oka pochwyciłem spojrzenie Luty. W jego wzroku, kiedy przyglądał się nieznajomemu, błysnęło zaciekawienie. Twarz miał pogodną. Przeszło mi przez myśl, że niewiele brakuje, a uśmiechnąłby się do niego. Nie wiem czemu wprawiło mnie to w rozdrażnienie.

Wewnątrz stacji panowały ciemności. Przed sobą widziałem tylko plecy i ślepy tył kasku tego w skafandrze. Z bliska zresztą ten skafander okazał się zwykłym roboczym kombinezonem, uszytym z jakiegoś syntetycznego materiału o nie najlepszych chyba właściwościach izolacyjnych. Był pozbawiony jakiejkolwiek aparatury.

— Luta, Mur — odezwał się Fros. — Co u was?

— Zostań tam, gdzie jesteś — usłyszałem odpowiedź. — No, dobra — ciągnął Luta — tylko spokojnie… ręce przed siebie…

Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie mówi już do Frosa.

— Mamy wszystkich — mruknąłem. — Są grzeczni jak dzieci.

Rozbłysły lampy.

Stanąłem i rozejrzałem się. Kabina była zbudowana w kształcie dość szerokiego pierścienia, jej wewnętrzne ściany opasywały biegnący w głąb filar.

Czujniki i ekrany rozrzucone po całym pomieszczeniu były wygaszone. Lampy jaśniały jeszcze kilka sekund, po czym zaczęły blednąc, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Światło przeszło w nikłe żarzenie, które wkrótce zgasło. Mrok wydał się teraz jeszcze bardziej nieprzenikniony.

— Słuchaj, Fros — zabrzmiał z głębi głos Luty. — Zaprogramuj łaziki i zostaw je na brzegu, w przyzwoitej odległości jeden od drugiego. Niech prowadzą obserwacje i łączność z „Rubinem”. Sam weź transer i przyjedź tutaj. Tylko nie zaglądaj do komory ładunkowej. Potrzebujemy ogniw energetycznych i generatorów. Tu nie ma już nic. Nic… — powtórzył po chwili przyciszonym głosem.

W ciemności zamajaczył przede mną obcy, niedorzecznie wydłużony kask. Zapaliłem reflektor i ujrzałem białą jak kreda twarz obcego. Z głębi, spoza filaru dobiegły jakieś szmery. Usłyszałem jakby ciche pomrukiwania i nagle w białej plamie mojego światła czołowego ukazała się sylwetka człowieka. Podobnie jak ten obok miał na sobie workowaty kombinezon i kask. Poruszał się powoli, jakby niezdarnie. Za nim zajaśniał skafander Luty.

— Mamy wszystkich — powtórzyłem bezmyślnie. — Nie miałeś kłopotów?

Trwało chwilę, zanim odpowiedział: — Um…

— Są podejrzanie potulni — zauważyłem. — Nic dziwnego — głos Luty brzmiał chłodno — konają z głodu…

Загрузка...