Górna warstwa dymu i kurzu wypełniającego kotlinę wyglądała z daleka jak tafla pokrytego brudną pianą jeziora. Im bliżej jednak, tym wyraźniej dostrzegało się falujące w jej wnętrzu pasma, na przemian ciemne i niemal białe, targane chwilami gwałtownymi prądami. Otaczające dolinę ziemiste stożki, tkwiące w tej ponurej topieli do połowy wysokości zboczy sprawiały wrażenie posępnego, milczącego kordonu.
Bolały mnie wszystkie kości. Całą drogę przemierzyłem w dość osobliwej pozycji, trzymając lewą nogę na zewnątrz pojazdu. To skutki burzy. Pozostawiony na lądzie łazik, porwany przez ścianę kurzawy, przed którą my uciekliśmy pod wodę, uderzył burtą o wystającą ze zbocza skałę. Powinienem był coś z tym zrobić przed wyruszeniem w drogę, ale skoro tylko przekonałem się, że silniki pracują normalnie, ruszyłem i nie zdejmując nogi z gazu, przeleciałem te bez mała osiemdziesiąt kilometrów dzielących zasnutą dymem kotlinę od oceanu.
Przetoczyłem się przez ostatnią przełęczkę i zwolniłem. Widoczność pogarszała się z każdym metrem, zapaliłem reflektory, a raczej jeden z nich, bo pozostałe ucierpiały w czasie burzy, ale nie na wiele to się zdało. Nasłuch przynosił narastający łoskot, z jednostajnego szumu przebijało chwilami wibrowanie agregatów wiertniczych i sprężarek, zgrzyt ciężkich wysięgników, jękliwe zawodzenie sygnałów. Na moment wszystko ucichło i raptem atmosferą wstrząsnął potężny grzmot, masy kurzu zmieszane z grudkami żwiru i odłamkami skał wzbiły się w krzaczastym wybuchu, porywając za sobą chmurę pyłu, która nabrawszy wysokości, poczęła pęcznieć na kształt przyduszonego grzyba. Odsłonięte dno niecki ukazało szerokie, płytkie wykopy, w które zapuszczały się pochylone ramiona koparek, kilka płaskich maszyn przetwórczych i dwa transportery na monstrualnie wielkich kołach. Jeden z nich, ciężko wyładowany, pełznął właśnie ku niskiej przełęczy, a raczej wąskiej dolince, wyprowadzającej z zamkniętego wzgórzami obszaru w stronę, gdzie niespełna czterdzieści kilometrów dalej stał „Rubin”. Na skraju doliny, mniej więcej naprzeciw zbocza, którym toczył się teraz łazik, widniała maleńka sylwetka Frosa. Patrząc w stronę, gdzie przed chwilą eksplozja wyrwała ze skalnego łoża kolejną porcją lutetu, tłumaczył coś automatom nadzorującym. Widziałem go nie dłużej niż kilkanaście sekund, zaraz potem maszyny ruszyły, kotliną ponownie wypełnił piekielny jazgot, spod zębów koparek i łap transporterów wzbiły się tumany pyłu, które wkrótce przesłoniły dno niecki i okoliczne stoki. Jechałem jeszcze chwilę wytrzeszczając oczy, przygotowany, że z chmury wyłoni się nagle masa jakiegoś buldożera czy automatycznej przetwórni, wreszcie zastopowałem.
— Fros! — zawołałem. — Fros, słyszysz?!
Słuchawki odpowiedziały dalekim, zniekształconym dźwiękiem. Skafandry nie mają urządzenia, które pozwoliłoby wyłączać nasłuch. Podobno ze względów bezpieczeństwa.
— Fros, idę do ciebie!
Tym razem udało mi się wyłuskać kilka słów odpowiedzi.
— Uważaj… wykopy… najlepiej obejdź…
Okrążyłem miejsce, z którego dochodziły odgłosy najbardziej zawziętej kotłowaniny i osiągnąwszy podnóże przeciwległego zbocza, skręciłem w stronę, gdzie jak zapamiętałem, stał Fros ze swoimi automatami.
— Odezwij się, Mur — zabrzmiało w słuchawkach. — Gdzie jesteś?
— Niedaleko — powiedziałem.
— Czy wiesz już…
— Siedzisz tu od rana — przerwałem. — Daj także innym popracować…
— Nie trzeba — głos był coraz bliższy. — Już kończę. Ostatni transport. Automaty wróciły?…
— Nie — bąknąłem. — Jak wrócą, Luta da nam znać. Pewnie sam przyjdzie…
Przeszedłem jeszcze kilka kroków i ujrzałem tuż przed sobą wyłaniający się z kurzu zarys kasku. Zanim zdążyłem odsapnąć, Fros pochylił się i dał znak automatom. Kotlinę ogarnęła cisza. Po chwili ponownie dał się słyszeć odgłos pracujących silników i tarcia metalowych zaczepów
0 skałę, ale w porównaniu z poprzednim jazgotem był to zaledwie szmerek. Zrozumiałem, że maszyny i pojazdy ustawiają się w kolumnę przed wyruszeniem w powrotną drogę do statku. Niebawem mogłem się o tym przekonać na własne oczy. Pył zaczął opadać, otaczające dolinę wzgórza zdumiewająco szybko nabierały ostrości.
Fros odczekał, aż ostatnia z maszyn skieruje się na drogę ku przełęczy, po czym spytał: — Co robią tamci? Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem. Może śpią. Mieli wczoraj kilka mocnych wrażeń.
— Nie tylko oni — mruknął ponuro.
Tak, nie tylko oni. Ale my nie podejmowaliśmy trudu nawracania kogokolwiek na nasz sposób widzenia świata i przyszłości. Nie musieliśmy tłumaczyć się z kłamstw, które miały zatrzeć obraz tego, co naprawdę zdarzyło się na Drugiej przed naszym przybyciem. Powiedziałem mu to.
— Dziwisz się? — spytał. — Myślisz, że my na ich miejscu postąpilibyśmy inaczej?
— Nie dziwię się — burknąłem. — I nie wiem, co by było, gdybym to ja biegał po dnie lub wdychał dwutlenek węgla. Mój łazik został na tamtym zboczu — zmieniłem temat wskazując ruchem ręki kierunek. — Pójdziesz ze mną?
Żachnął się, ale nic nie powiedział.
Przecięliśmy dno kotliny, omijając rozległe wyrobiska, i rozpoczęliśmy wspinaczkę. Kiedy teren stał się bardziej płaski, Fros przystanął nagle. Z rozpędu omal go nie przewróciłem.
— Co się stało? — spytałem ze złością.
— Nic — odpowiedział. — Pomyślałem tylko… — urwał. Chwilę poruszał bezgłośnie wargami, po czym westchnął. — Co ci jest, u licha? — zniecierpliwiłem się.
— Nic… — bąknął wreszcie. — Zastanawiam się, czy oni nie mają racji…
— W czym? — spytałem cierpko. — W tym, że odżegnali się od Ziemi czy że rozwalili tamtych dwóch… wszystko jedno, przypadkiem czy nie. A może w tym, że uważają nas za wsteczniaków?
Zamachał obiema rękami naraz, jakby odganiał się od komarów.
— Wiesz, o czym mówię — powiedział podniesionym tonem. — Nie żebym miał przyjąć za dobrą monetę wszystko, co wymyślili. Ale… — zawahał się — chciałbym się przyjrzeć bliżej, jak to robią. Zobaczyć instytuty. Posłuchać, jak dyskutują, kiedy są we własnym gronie…
— To ostatnie będzie raczej trudne — zauważyłem z przekąsem. — A co do ich instytutów… — powiedz im. Może cię zaproszą. W końcu coś nam się od nich należy. Obiecaj im, że odprowadzisz ich do domu, jeśli pozwolą ci pobyć trochę u siebie. Widzę przecież do czego zmierzasz…
Odwróciłem się do niego plecami i ruszyłem w stronę łazika. Był już niedaleko. Nad nim, kilkanaście metrów w górze, jaśniało szerokie siodło przełęczy. A dalej, w linii prostej, setki, może tysiące kilometrów stąd, widoczne jak na dłoni zarysy linii brzegowej oceanu obejmującego dwie trzecie powierzchni przeciwległej półkuli. Po wczorajszej burzy atmosfera była czysta jak kryształ. Jak okiem sięgnąć śladu chmur.
Usłyszałem za sobą przyśpieszony oddech. Dogonił mnie i przystanął. — Mur… Szedłem dalej. Nie obejrzałem się nawet.
— Mur… — powtórzył z naciskiem.
Dotarłem do łazika i jak mogłem ulokowałem się za sterem. Poczekałem, aż zajmie miejsce w fotelu obok, po czym przyjrzałem mu się. Może odrobinę dłużej, niż było trzeba.
— Wiem, co chcesz powiedzieć — starałem się mówić spokojnie — że to są także ludzie, tylko mają nieco inne poglądy niż ty i ja, że niejedno przeszli i że koniec końcem nie możemy ich tak zwyczajnie zabić. To znaczy nie możemy ich zostawić na pastwę losu. Z czego już niezbicie wynika, że musimy ich odstawić na Trzecią. Otóż uważaj, co ci powiem — mimo woli podniosłem głos — po pierwsze, nie musimy. Nie zostaliśmy wysłani dla nawiązania kontaktów z obcą cywilizacją, z którą Ziemia nic przedtem nie miała do czynienia. Po drugie, nie tylko możemy, ale powinniśmy ich zabić, jeśli uznamy, że inne rozwiązanie będzie się wiązać z ryzykiem. Bo nie mamy prawa ryzykować. A wreszcie, uważam, że jak długo nie odnajdziemy Yiandena, wszystko jedno, żywego czy martwego, na tym globie czy na Trzeciej, i tak nie ma się nad czym zastanawiać. Pamiętasz, co Luta mówił wczoraj o gadulstwie?
Nie odpowiedział.
Spokojnie wycofałem pojazd na przełęcz i zawróciłem. Nie musieliśmy jechać przez spustoszoną kotlinkę. Droga górami była krótsza. Oczywiście, nie dla zbyt ciężkich maszyn.
Kiedy przybyliśmy na miejsce, w otworze ładowni znikała ostatnia koparka. Na dole czekały jeszcze dwie gąsienicowe przetwórnie w asyście bezrobotnych już automatów.
Odczekaliśmy aż ostatnia maszyna zjedzie z szerokiej, wzmocnionej sklepionymi dźwigarami platformy, po czym pojechaliśmy na górę. Ani w czasie jazdy, ani przy statku, ani też przez następne godziny, które upłynęły nam na sprawdzaniu ogniw informatycznych i pokładowej energetyki, żaden z nas nie odezwał się słowem.
Statek był gotów do lotu. Grodzie ładunkowe pełne lantanowców poddanych wstępnej przeróbce zapewniały zapas paliwa, wystarczający dla wielokrotnego lotu na Ziemię. Baterie laserowe i przetwornice antymaterii posiadały rezerwy energetyczne w nie uszczuplonym stanie. Przekaźniki i zespoły automatyki funkcjonowały normalnie. Kabina lśniła czystością, klimatyzatory sączyły powietrze z domieszką substancji odżywczych. Zapasami wody i koncentratów można było nakarmić i napoić załogę dużej, orbitalnej stacji.
Kończyliśmy przegląd kriogenicznych łączy systemu chłodzenia, kiedy z kabiny nawigacyjnej dobiegł przerywany sygnał wezwania. Domyśliłem się, że to Luta, i zamiast do pulpitu poszedłem prosto w kierunku śluzy. Odblokowałem automat i odczekałem kilka minut, aż nad wejściem zapłonie zielona lampka. W drzwiach omal nie zderzyłem się z Luta. Był już bez kasku i wyglądał, jakby całą drogę z wybrzeża przemierzył pieszo.
— Jak u was? — mruknął, mijając mnie w ciasnym korytarzu prowadzącym do nawigacyjnej. Nie czekając na odpowiedź, pchnął drzwi, rozejrzał się i poszedł prosto w stronę fotela. Usiadł ciężko, zaczerpnął pełną piersią powietrza i przytrzymał go w płucach, jakby rozkoszując się jego świeżością.
— Co robiłeś? — spytałem.
Chwilę siedział jeszcze bez ruchu, po czym machnął ręką.
— Takie tam… — zamruczał. — Sprawdziłem układy stacji, trochę rozmawiałem… byłem na płaskowyżu.
— Byłeś na płaskowyżu?
— Uhm…
W tym momencie do kabiny wszedł Fros. Zbliżył się szybko i zatrzymał tuż za moimi plecami.
— No i co? — rzucił.
Luta milczał dłuższą chwilę, następnie uniósł ramiona i splótł dłonie, obejmując nimi tył głowy.
— Ano nic — powiedział cicho, że ledwo usłyszałem.
— Nic… — szepnął jak echo Fros.
— Automaty? — rzuciłem jeszcze, choć to nie było już — potrzebne.
— Automaty zrobiły co mogły — odburknął Luta. — Tam po prostu nie ma żadnych śladów prowadzących w góry… czy gdziekolwiek indziej. Byłem na miejscu… kilka godzin.
Zrozumiałem, dlaczego tak mu się śpieszyło na fotel.
— Wspomniałeś, że rozmawialiście… — zaczął po chwili Fros. — Powiedzieli coś… nowego?
Głowa Luty wykonała pół obrotu, jakby chciał zaprzeczyć i rozmyślił się nagle.
— To zależy — powiedział, przeciągając sylaby. — Mówili, jak żyją… na Trzeciej. Nie tyle oni, co ci… „Nowi” — wymówił to słowo ze szczególnym akcentem, jakby z trudem przechodziło mu przez usta. — Naszkicowali trochę map… i tyle.
— To nie mało — mruknąłem. — Pod warunkiem, że jest w tym choć szczypta prawdy…
Luta odwrócił nagle głowę i zmierzył mnie ostrym spojrzeniem.
— W jednym w każdym razie nie kłamali — powiedział spokojnie. — Że nie mamy innego wyjścia, jak oprzeć się na ich informacjach.
W kabinie zapanowała cisza. Z daleka, jakby z zewnątrz statku dobiegł ledwie słyszalny odgłos spadających kropel. Agregaty chłodnicze, wyłączone na czas przeglądu, wracały do normalnej pracy.
Milczenie przeciągało się. W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że siedzimy tak od kilku godzin. W rzeczywistości były to sekundy.
— No to lecimy… — szepnął wreszcie Fros. Jego głos brzmiał głucho. Odchrząknął i powtórzył odrobinę głośniej:
— Lecimy…
— Lecimy — powiedziałem z naciskiem. Luta poruszył głową, jakby chciał dać znak, że zrozumiał o co chodzi, ale nic nie powiedział.
— Więc kto leci? — nie wytrzymał wreszcie Fros. — Losujemy? Zaraz poszukam… — odwrócił się i wybiegł na korytarz. Usłyszeliśmy, jak potyka się o próg w przejściu do części mieszkalnej, po czym nastała cisza.
— Losujemy? — spytałem półgłosem.
Milczał. Można było pomyśleć, że zasnął.
W głębi trzasnęły drzwi, zabrzmiał odgłos kroków, tłumiony elastyczną wykładziną podłogi, i jakieś delikatne dźwięki, jakby ktoś zabawiał się przesypywaniem szklanych paciorków. Do kabiny wkroczył Fros, od progu wyciągając w naszą stronę otwartą dłoń, na której widniały cztery kostki do gry.
— Tylko jeden rzut — mówił, podchodząc do płaskiego obramowania pulpitu. — Ty i ja — spojrzał na mnie zachęcająco.
Tak. Ja albo on. Jasne było, że Luta poleci w każdym razie.
— No? — Fros skinął na mnie, wskazując bielejącą na srebrzystej płycie kostkę. Odruchowo zrobiłem krok do przodu.
— Zostawcie — westchnął Luta. — Nie tym razem. Nie będzie żadnego losowania. Mur — odwrócił się do mnie profilem — nie we wszystkim się z tobą zgadzam, ale…
— …tam, gdzie nie ma zbyt wiele do rozumienia — podrzuciłem — i gdzie nie należy się zbytnio patyczkować, tam jesteś nie do zastąpienia…
Przyjrzał mi się bez uśmiechu.
— Właśnie — mruknął.
Startowaliśmy następnego dnia o godzinie trzynastej czasu miejscowego. Luta nie prowadził już żadnych „rozmów”. Nawet Fros odmówił sobie przyjemności złożenia wizyty na dolnym pokładzie stacji. Noc przesiedzieliśmy przy kalkulatorach. Lot będzie przebiegać z zachowaniem analogicznych środków ostrożności jak poprzedni. Jeśli jednak rezygnacja z namiaru i łączności miała istotnie zwiększyć szansę zaskoczenia ludności Trzeciej, nie było mowy o wchodzeniu na orbitę. Korytarz należało namierzyć z dokładnością milimetrów, najkrótszą, jeśli nawet nie najpewniejszą drogą. Powinniśmy spaść z zenitu w ściśle określony punkt na dziennej półkuli. Sprzyjającą okolicznością był wykryty przez aparaturę stacji wzrost natężenia wiatru słonecznego w rejonie Alfy, co do pewnego stopnia ułatwiało wprowadzenie w błąd ośrodków przechwytujących. Ich nie spodziewające się niczego załogi mogły odczytać zapisy jako wynik zwykłych w takich okolicznościach zaburzeń.
Mapy Trzeciej, od wielu lat nie korygowane, nie dawały żadnej gwarancji prawidłowego wyboru miejsca lądowania. Nie mieliśmy jednak nic pewniejszego. Trochę w oparciu o nie, trochę posługując się sporządzonych przez obcych szkicami, a trochę po prostu na wyczucie wybraliśmy w końcu miejsce, dostatecznie oddalone od miasta „Nowych”, nie tak jednak, żeby droga lądowa miała nam zająć więcej niż kilka dni. Był to obszar pomiędzy dwoma pasmami górskimi, prawdopodobnie mało dostępny, gdzie, jak mogło się zdawać, nieliczni mieszkańcy planety nie powinni mieć nic do szukania.
Lot przebiegł zgodnie z planem. Nie był przyjemny. Nikt nie mógł przewidzieć, jak potoczą się wypadki, kiedy staniemy twarzą w twarz z ludźmi, którzy nie tylko odcięli się od Ziemi, ale raz już nie pozwolili naszej załodze bodaj odetchnąć powietrzem ich globu. Poza tym czaszki przewiercał nam nieustanny zgiełk zmieszanych głosów, melodii i sygnałów. Tym razem nie mogliśmy sobie pozwolić na wyciszenie nasłuchu radiowego. Istniała nikła szansa, że w wypadku wykrycia statku przez ich obserwatorów, ci ostatni nadadzą jakiś komunikat lub powiedzą coś, co nas uprzedzi, że nie musimy już bawić się w konspirację.
Wpadliśmy w atmosferą z szybkością, za którą na każdym poligonie przyszłoby nam odpokutować miesięczną kuracją w zacisznym domu, otoczonym łagodnym krajobrazem. Temperatura w kabinie skoczyła do sześćdziesięciu stopni, wycie sprężarek zagłuszyło nawet głosy przychodzące z zewnątrz. Z linii nadiru wyprowadziliśmy statek nie wyżej niż pięć tysięcy metrów. Przeciążenie na łuku na dobre kilkanaście sekund pozbawiło mnie zdolności widzenia. Kiedy obraz na ekranie rufowym odzyskał kontury, statek szedł już spokojny, pozornie nieruchomy, jak zawieszona w powietrzu iglica. Ziemia była tuż. Strzelające ostrymi szczytami grzędy skalne pełzły wyżej i wyżej, góry zamykały się nad nami i wokół nas. Nagle wszystko znieruchomiało. Tym razem nie czekałem nawet na ten ostatni, ledwie wyczuwalny wstrząs. Kiedy tylko ujrzałem, że na tablicy zapalają się kontrolne światła wsporników, wyrzuciłem na zewnątrz wszystkie anteny.
Cisza. Luta włączył nasłuch. Nikłe, znajome odgłosy, jak zawsze, kiedy automaty badają spoistość podłoża, skład atmosfery, temperaturę. Przyśpieszone gdakanie przekaźników, poskrzypywanie stygnących wylotów.
— Na razie tyle — mruknął Luta odpinając pasy.
— Namierzyłeś? — spytałem. Skinął głową.
— Tak. Jest tam — wskazał ręką punkt na siatce, z którego płynęły odbierane przez nas fale radiowe. Tam było miasto.
— Prosto na północ — mruknąłem półgłosem. Wstałem i zrzuciłem kask. Następnie dłuższą chwilę pracowałem przy komputerze. Zanim przejmie opiekę nad statkiem, musimy mieć pewność, że przygotowany wcześniej program został należycie zapamiętany.
Kiedy skończyłem, Luty nie było już w kabinie. Od strony śluzy dobiegał dziwny, jednostajny dźwięk. Ostatni raz przebiegłem spojrzeniem czujniki, sprawdziłem ustawienie przekaźników w przystawkach pamięciowych i pulpicie łączności, wydobyłem z pojemnika przygotowane specjalnie rezerwowe komplety ogniw energetycznych osobistej aparatury oraz miotaczy, po czym starannie zamykając za sobą drzwi, wyszedłem na korytarz.
Ten dźwięk, jakby obluzowanej struny, to był wiatr. Klapa śluzy stała otworem. Komora, rozświetlona zwykle blaskiem jednej ksenonowej lampy, była pełna słońca.
Przez owal włazu ujrzałem Lutę. Stał z gołą głową, oparty o niską poręcz platformy dźwigu i wodził wzrokiem po okolicznych szczytach. Jego włosy stały się w ostrym słonecznym świetle zupełnie białe. Ich kosmyki powiewały zabawnie, jak to się widuje na niektórych zdjęciach, kiedy ich autorom chodzi o stworzenie nastroju odprężenia i sielankowości.
Stanąłem obok niego i odetchnąłem głęboko. Po raz pierwszy od miesięcy mogłem to zrobić na otwartej przestrzeni, nie uszczuplając zapasu dźwiganego na plecach tlenu.
— Dobre miejsce na urlop — mruknąłem, rozejrzawszy się.
— Dobre — bąknął półgłosem. — Idziemy.
Sunąc w dół nie przestawałem chłonąć krajobrazu. Na wprost, w odległości mniej więcej półtora kilometra ciemniały majestatyczne masywy gór. Szczyty spięte girlandami postrzępionych grani świeciły w słońcu srebrnymi płatami lodu i śniegu. Podnóże, z którego wyrastały, uciekało w miarę obniżania się platformy za bliższe, niewielkie wzgórza, ozdobione głazami przypominającymi jurajskie ostańce. Ich jasne, jakby wapienne ściany przybierały miejscami barwę czystego, delikatnego różu. Z lewej, w głębi, zagradzało perspektywę pasmo odchodzące prostopadle od głównego i łączące się z górami zamykającymi dolinę od wschodu. Po przeciwnej stronie widniał wąski prześwit, ukazujący w znacznym oddaleniu połyskującą tasiemkę rzeki. Mniej więcej trzysta metrów od miejsca lądowania leżało pierwsze z całego szeregu jeziorek przypominających do złudzenia małe stawy alpejskie. Tylko brak kosówki i zaścielająca dolinę rzadka, patykowata szczecina, najwidoczniej zastępująca tu trawą, przypominały, że nie jesteśmy na Ziemi.
Tak, ta „trawa” mogła przywołać do rzeczywistości każdego, kto urzeczony krajobrazem chciałby położyć się na stoku i cieszyć ciszą gór. Przekonaliśmy się o tym po kilku pierwszych krokach. Ostre, pozbawione liści pręty zaczepiały o spodnie skafandrów, a nadepnięte pękały z suchym, nieprzyjemnym trzaskiem lub uginały niechętnie, prostując potem raptownie z siłą zwalnianych sprężyn. Wyrastały bezpośrednio z białawego, kamienistego gruntu w równych odstępach i w takiej akurat odległości od siebie, żeby nie można postawić buta pomiędzy nimi.
Przebyliśmy kilkanaście metrów, wysoko unosząc nogi na podobieństwo brodzących ptaków, po czym Luta stanął.
— To na nic — mruknął. — Tym lepiej. Nie będziemy się zatrzymywać…
Oczywiście, że nie. Nawet, jeśli w jego głosie zadźwięczała nutka żalu.
— Może na północy będzie inaczej — pocieszyłem go. Nie odpowiedział. Sięgnął do ramienia i uruchomił aparaturę. Winda, którą zjechaliśmy, drgnęła i popełzła wzdłuż kadłuba, zmierzając do niszy pod włazem. Kilkanaście metrów niżej opadała zwolna ciężka płyta dźwigu towarowego. Jeszcze moment i z otwartej ładowni wychynął masywny kadłub transera. Oprócz najcięższego z naszych pojazdów, na platformie znalazło się jeszcze dość miejsca dla niewielkiego łazika. Pojedziemy do miasta dostatecznie wyekwipowani. Nie tylko na spotkanie z ludźmi, którzy zechcą wymienić z nami poglądy.
Tak jak ustaliliśmy, zająłem miejsce za kierownicą łazika. Przejrzałem pobieżnie zainstalowaną na jego tylnej ściance tablicę sygnalizacyjną, która miała zastąpić normalną łączność, sprawdziłem stan paliwa, rozmieszczenie dodatkowego wyposażenia i nie oglądając się ruszyłem. Ominąłem szerokim łukiem dwa pierwsze stawki wypełnione zielonkawą, niezbyt przeźroczystą wodą i wziąłem kurs prosto jak strzelił na północ. W pewnej chwili ujrzałem w lusterku wstecznym jakby obłok pary. Transer nabierał szybkości, pozostawiając za sobą wydmuchiwaną z patykowatej trawy rosę. Kiedy góry po obu stronach doliny zbiegły się, pozostawiając wąskie, kamieniste przejście w trzech czwartych zalane płytkim strumieniem, spojrzałem za siebie. „Rubin” zmalał do rozmiarów wysokiego obelisku. Jego dziób błyszczał w słońcu jak posrebrzany. Dolna część kadłuba znalazła się w padającym od gór cieniu. Jechałem z głową odwróconą do tyłu, dopóki nie znikł mi z oczu przesłonięty przez skalne wrota. Następnie odwróciłem się, przebiegłem wzrokiem tablicę czujników i przyśpieszyłem.
Jechaliśmy bez przerwy czternaście godzin. Kiedy niebo na wschodzie pojaśniało i mogłem wreszcie wysunąć twarz z okularu noktowizora, moje oczy przesłaniała mlecznosina mgła. O reflektorach, rzecz jasna, musieliśmy zapomnieć.
Dzień zaczął się nagle, jak na Drugiej. Ale krajobraz, jaki odsłonił, był dla nas czymś zupełnie nowym. Góry zostały daleko w tyle. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się lekko pofalowana równina porosła równomiernie szczeciniastą trawą. Z rzadka, w odległości co najmniej dwustu metrów jedno od drugiego, rosły drzewa. To znaczy coś, co trudno było nazwać inaczej, chociaż z prawdziwymi drzewami niewiele miały wspólnego. Wyglądały jak powtykane w ziemię, wielkie i mocno wyliniałe strusie pióra. Ich korony czy raczej kity sprawiały wrażenie lekkich i powiewnych, ale kiedy przejeżdżając pod taką zwisającą kiścią, musnąłem ją dłonią, na rękawicy sporządzonej z żaroodpornego szklanego włókna została wyraźna, ostra rysa. Zza widnokręgu błysnęła tarcza słoneczna. Przebyłem jeszcze kilkadziesiąt metrów i ujrzałem w lusterku, że Luta daje mi jakieś znaki. Rozejrzałem się. O naprawdę dogodnym miejscu nie było co marzyć. Wypatrzyłem jednak nieco w bok od kierunku jazdy dwa płaskie garby sąsiadujące bezpośrednio ze sobą. Nie namyślając się wiele, skręciłem w ich stronę i wprowadziwszy pojazd w płytką nieckę pomiędzy nimi, zastopowałem. Nie minęło pół minuty, jak coś uderzyło lekko w tył łazika, popychając go kilka centymetrów. Luta najwidoczniej miał dość znajomości z tutejszą trawą.
— Kto śpi pierwszy? — spytał, zwaliwszy się na fotel obok mnie. — Wszystko jedno.
— Skoro tak — burknął — to poczekam. Wolę to mieć przed sobą…
Bez słowa położyłem oparcie. Usłyszałem jeszcze, jak Luta wstaje i przełazi między fotelami, zamierzając najwidoczniej wrócić do swojej kabiny, przed zestawy czujników i ekrany. Ale nie odczułem już wstrząsu, kiedy przeskakiwał na pancerz transera.
Zbudziłem się sam. Przez chwilę próbowałem wskrzesić obrazy, które w ostatnich sekundach snu przesunęły się przed moimi oczami, ale bezskutecznie. Pamiętałem tylko, że rzecz rozgrywała się w czasie dorocznego zjazdu pilotów w Amalfi pod Salerno i że czyjaś niewinna z pozoru opowieść, w miarę jak się rozwijała, oplatała mnie coraz szczelniej siecią oszczerstw i gróźb, chociaż miała dotyczyć kogoś zupełnie obcego. W pewnej chwili zrozumiałem, że nie tylko nie znajdę odpowiedzi na te zarzuty, ale że na moją odpowiedź nikt z obecnych nie czeka, że wszyscy są przeciwko mnie. Postanowiłem zmylić ich czujność i wymknąć się… ale nie zdążyłem wprowadzić tego w Czyn. A teraz nie potrafiłem sobie przypomnieć nie tylko, o co chodziło w całej tej historii, ale i twarzy ludzi, tych twarzy, które w śnie widziałem tuż przy swojej i które jeszcze się zbliżały. Nie był to przyjemny sen ani też przyjemne przebudzenie.
Wstałem, rozprostowałem kości i przeszedłem do kabiny transera. Luta, ujrzawszy mnie przez obiektywy kamer, mruknął coś i umilkł.
Przełknąłem kawał koncentratu i przed następnym kęsem powiedziałem:
— Na co czekasz? Jeszcze kilka godzin — odruchowo spojrzałem w niebo — i będziemy się żegnać z tym uroczym zakątkiem. Nie jesteś już śpiący?
Potrząsnął głową. Mogło to znaczyć, że istotnie odechciało mu się spać, gdyby taka interpretacja nie była jawnym nonsensem.
— Ruszymy około północy — orzekł wreszcie. — Zostało wszystkiego dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Bliżej niż na pięćdziesiąt i tak nie zostawimy sprzętu. A więc nie ma się co śpieszyć. Odeśpię swoje… z nawiązką.
— Skąd wiesz, że akurat dwieście pięćdziesiąt?
Zamiast odpowiedzieć, przesunął się tylko w fotelu, odsłaniając pulpit, przed którym siedział. Zaścielały go kartki folii, szkice i jeden barwny, prostokątny arkusz, w którym rozpoznałem starą mapę Trzeciej.
— Szkice — mruknął. — Wszystko się zgadza. Żaden kartograf nie zrobiłby tego lepiej… z pamięci.
— Zobaczymy najpierw, jak daleko sięga ta ich pamięć. Jeśli chcieli nam zrobić kawał, nie mogli fałszować trasy od pierwszych kilometrów. Za wcześnie doszlibyśmy, co w trawie piszczy. A w tej trawie — zatoczyłem ręką szeroki łuk — może piszczeć niejedno.
— Na razie jest cicho — odburknął. — Wyjąwszy to jedno miejsce.
Uporałem się z kostką koncentratu przypominającego prasowane trociny i ruchem głowy wskazałem mapę.
— Jak wejdziemy do miasta?
Wrócił do poprzedniej pozycji, zasłaniając sobą pulpit. Chwilę wpatrywał się w jakiś punkt na odręcznie zarysowanym arkuszu folii, po czym westchnął.
— Umiesz pływać? — spytał obojętnym tonem.
Skinąłem głową.
— Umiem. Także nurkować, wspinać się i jeździć na rowerze. Znam dżudo. Natomiast nie umiem latać. Nie potrafię też stać się niewidzialnym.
Uniósł głowę i spojrzał na mnie z ukosa.
— Myślę, że nie będziesz musiał pływać…
— W każdym razie wiemy już, że to ja pójdę do miasta — powiedziałem. — Zgoda. Tak powinno być. Ale nie sądzę, żebyś musiał czekać pięćdziesiąt kilometrów dalej. W razie czego to zmniejszy szansę… nie chodzi o mnie. To znaczy nie tylko o mnie — poprawiłem się. — Tam jest rzeka, prawda?
Pochyliłem się i zacząłem szukać miejsca, które wybrali uczestnicy drugiej wyprawy emigracyjnej na założenie osiedla.
— Nawet dwie… — powiódł palcami wzdłuż linii przechodzącej w dużą plamę. Oznaczała morze czy raczej wielkie bezodpływowe jezioro. Krótko przed ujściem rzeka rozwidlała się, obejmując niewielki obszar lądu. W tej delcie leżało miasto.
— Zawsze to samo — powiedziałem. — Od pierwszego grodu założonego na jakichś bagnach, poprzez osady na palach, do zamków i fortec uczepionych rozmaitych „orlich gniazd”. Gdybym to ja miał wybudować osadę, do której nie chciałbym wpuszczać nikogo, komu przyjdzie na to ochota, wybrałbym coś takiego… — rozejrzałem się po okolicy. — A nawet nie — ciągnąłem. — Powinno być bardziej płasko. Idealnie płasko. Woda utrudnia dostęp, ale stwarza też niepożądane możliwości spryciarzom wyposażonym, powiedzmy, w skafandry. W górach łatwo znaleźć ukrycie, żleb, choćby rysą skalną i podejść tak, że nawet ptaka się nie spłoszy. A na równinie? Chyba pod ziemią… — urwałem. Zaświtała mi pewna myśl.
— A propos — bąknąłem — gdyby użyć kreta…
— Więc można pod ziemią?
— Nie można — odpowiedziałem sam sobie. Muszą się mieć na baczności… nie przed nami oczywiście, ale własnymi sąsiadami, nie pozbawionymi temperamentu, jeśli sądzić po tych, którzy teraz bawią Frosa opowiadaniem o podróżach w czasie. Krety są używane od setek lat. Z pewnością o nich nie zapomnieli. Ale tymi rzekami coś chyba czasem płynie? Jakieś drzewa, gałęzie… przecież muszą mieć łódki…
— …żaglówki — przerwał Luta. — Podobno mają dużo żaglówek. Takie hobby.
— Piękne hobby — powiedziałem z uznaniem. — Zwłaszcza dla kogoś, kto w biały dzień, leżąc do góry brzuchem na pokładzie i nucąc stare tango, pozwoliłby wiatrowi nieść się prosto do przystani.
— Nie musi być dzień — mruknął. — Na wodzie najprzyjemniej bywa wieczorami.
— Masz rację. Tak, to jest myśl.
— Jest. Dlatego właśnie doszedłem do wniosku, że nie będziesz musiał pływać.
— Nie szkodzi. Zapomniałem ci powiedzieć, że pół życia spędziłem na żaglach…
— Od razu się domyśliłem — burknął. — Jak tylko dobrze powieje, stajesz się dziki. Zauważyłem to w czasie ostatniej burzy…
— Albo idziesz spać — warknąłem — albo wracam do łazika.
— Nie wracaj — powiedział z nutką żalu w głosie. — Zbudź mnie o zachodzie słońca. Zjemy kolację i znowu chwilę pogawędzimy…