Noc była jasna, jak na północnym wybrzeżu Norwegii pod koniec maja. Od pierwszych minut jazdy nie dotknąłem noktowizora. Niebem sunęły mleczne, matowe obłoki, niemal niedostrzegalne w dzień wzniesienia wyrastały odrobinę wyżej, w powietrzu błąkał się nikły gorzkawy aromat, jakby winnego octu. Dwa czy trzy razy spod kół łazika wyrwało się jakieś niewielkie zwierzę.
Dochodziła czwarta, kiedy osiągnąwszy wierzchołek kolejnego garbu ujrzałem przed sobą poprzeczną do kierunku; jazdy białawą wstęgę. Zahamowałem gwałtownie, zapalając równocześnie sygnał na tablicy umocowanej z tyłu pojazdu.
Luta zatrzymał się kilka metrów za mną.
— Co na to twoje szkice? — spytałem.
— Nic — burknął. — Mam tylko drogi wylotowe z miar sta. To tutaj to jakiś dojazd do terenów uprawnych, kamieniołomów czy czegoś w tym rodzaju.
— Albo na poligon — powiedziałem. — Mają chyba jakieś koszary czy strażnice wokół miasta. Przy ich sąsiedzkich stosunkach…
— No to co?
— Nic. Poza tym, że drogi mogą być pod obserwacją.
— Przecież nie będziemy z nich korzystać — zamruczał. — Tego by jeszcze brakowało…
Przemilczałem to. Podciągnąłem kawałek do przodu i wyskoczyłem, przerzucając nogi przez burtę. Usłyszałem suchy trzask, zachwiałem się i byłbym niechybnie zawarł bliższą znajomość z madejową łąką, gdyby nie to, że zaczepiłem rękawem o podstawę lidarowego szperacza. Zapomniałem o trawie. Trawie!
Niemal nie odrywając stóp od ziemi ruszyłem przed siebie i odetchnąłem stanąwszy na gładko ubitej, usypanej jakby z drobnego żwiru nawierzchni. Była to wąska, peryferyjna droga, przypominająca niektóre trakty w ziemskich rezerwatach. Biegła prosto jak strzelił z zachodu na wschód. Albo przeciwnie, jak kto woli. Z lewej i z prawej ginęła w mgiełce przesłaniającej horyzont.
— No? — zawołał Luta.
Wzruszyłem ramionami i zawróciłem w stroną łazika. Wdrapałem się. na fotel i natychmiast ruszyłem.
Zaraz za drogą Luta dał znak, że staje. Zatrzymałem się również, po czym cofając pojazd przybliżyłem go do transera.
— Kamieniołom czy poligon — wymruczał, złażąc z pancerza — niech nie wiedzą, że ktoś się tu pęta…
Wrócił po śladach kół łazika, pochylił się i zaczął cofać tyłem, prostując złamane pręty roślin. Dotarł właśnie do nawierzchni i przekroczywszy ją, zabrał się do ostatniego odcinka naszej trasy, kiedy na wschodzie, w odległej perspektywie, ukazał się punkcik świetlny. Zauważył go równocześnie ze mną. Wyprostował się i omiótł błyskawicznym spojrzeniem nieruchome pojazdy. Wiedziałem o czym myśli. Ale na ucieczką było za późno.
Plama światła, widoczna początkowo jak nikły pojedynczy ognik, rozdwoiła się i jakby wydłużyła, celując w nas wąskimi, białożółtymi smugami. Nawet gdybyśmy już ruszali, i to od razu pełną mocą silników, nie zdążylibyśmy ujść z pola widzenia, zanim nadjeżdżający nie osiągną miejsca, w którym stoimy. Noc była zbyt jasna.
— Luta — mój głos brzmiał obco — oni nie mogą stąd odjechać…
— Kładź się — rzucił w odpowiedzi. Zawahałem się.
— Kładź się — powtórzył, biegnąc już w stronę transera. Nagle zrozumiałem. Nie znaczy to, że usłuchałem. Nie od razu. Skoczyłem ku łazikowi. Nie dbając już o trawę, której ostre kolce raniły mi nogi powyżej kostek, porwałem z siedzenia miotacz i teraz dopiero, przebiegłszy kilka kroków w kierunku drogi, upadłem, odruchowo zakrywając twarz łokciem. Wybrałem bruzdę wygniecioną przez koła pojazdów, ale i tak pokłułem się niemiłosiernie. Nie zważałem na to. Nie czułem nawet bólu.
Luta zatrzasnął pokrywę wieży. Usłyszałem gorączkowy świergot silników. Transer ruszył tyłem, wypadł na drogą i wykręcił ustawiając się dziobem w stronę nadjeżdżających.
Byli już blisko. Na tyle blisko, że musieli widzieć niezrozumiałą dla nich konstrukcję blokującą przejazd. Mimo to nie zmniejszyli szybkości. Obserwowałem ich poczynania bez niepokoju. Transer wytrzyma uderzenie każdej masy, jaka tutaj może wchodzić w rachubę.
Sylwetka obcego pojazdu rysowała się coraz wyraźniej. Nie był wielki. Przypominał raczej wąską, kilkuosobową łódkę. Kiedy podjechał bliżej, zauważyłem, że toczy się na trzech kołach. Jedno, ledwie widoczne, wystawało spod zaostrzonego dziobu opadającego łukiem ku ziemi. Dwa pozostałe, nieproporcjonalnie wielkie, przyczepione były z tyłu, już poza kabiną przeznaczoną dla pasażerów.
Nie mogli mnie zauważyć. Nawet gdyby zdołali oderwać wzrok od transera, trawa była dostatecznie wysoka. Mnie natomiast wystarczyło unieść nieco głowę, aby przez rzadkie pręty widzieć wszystko jak na dłoni.
Wreszcie łódkowaty pojazd zwolnił, błyskawicznie wytracając szybkość, jakby kierowca w ostatniej chwili zorientował się, że droga nie jest wolna. Nie zauważyłem jednak, żeby jego koła choć przez chwilę szorowały, unieruchomione, po żwirowatej nawierzchni. Musieli mieć inne sposoby. Ale ich techniczne wyposażenie interesowało mnie teraz tylko z jednego punktu widzenia.
— Stać — usłyszałem głos Luty, nienaturalnie donośny i pogrubiony przez wzmacniacz. — Wyłazić!
Cisza. Reflektory obcego pojazdu tkwiły nieruchomo, oblewając światłem korpus transera. W ich blasku głęboką czernią odcinała się uchylona pokrywa wylotu zblokowanego miotacza.
— Wychodzić — zagrzmiał ponownie wzmacniacz. — Nic się wam nie stanie. I nie radzę uciekać…
Tym razem reakcja nastąpiła natychmiast. Jeszcze nie przebrzmiało dudniące echo ostatnich słów Luty, kiedy po przednim pancerzu transera przeskoczyły błękitne świetliki. Dobiegł mnie głośny, suchy trzask, jakby dziecko, biegnąc, szorowało patykiem po parkanie. Chwila ciszy i odgłos powtórzył się. Teraz trwał nieco dłużej. Iskierki przeskoczyły wyżej, sięgnęły do wieży… Idąc za nimi wzrokiem, dojrzałem, że wylot jednego z miotaczy nieznacznie zmienił położenie.
— Hej tam, — rzucił ostro Luta. — Coś wam pokażę. Popatrzcie za siebie…
Odruchowo przebiegłem spojrzeniem perspektywę drogi, którą przybył pojazd. Nie znalazłem nic, poza jednym samotnym strusim drzewem, rosnącym w odległości jakichś sześćdziesięciu metrów. Nie zdążyłem pomyśleć, że nie może chodzić o nic innego, kiedy wieżą transera i drzewo połączyła na ułamek sekundy nitka ognia. Przestrzeń przeszył jeden jedyny błysk, tysiąckrotnie jaśniejszy od światła reflektorów obcego wehikułu, po czym zapadła ciemność. Zanim odzyskałem zdolność widzenia, usłyszałem na drodze jakieś głosy. Przetarłem oczy i mrugając, uniosłem się na łokciach.
— Niech nikt się nie rusza — zabrzmiał głośnik. Zrozumiałem, że to „nikt” odnosi się przede wszystkim do mnie i skryłem się z powrotem w trawie.
Obok łódkowatego pojazdu widniały dwie sylwetki. Nie widziałem, kiedy opuścili kabinę. Musiało im się śpieszyć. Na dobrą sprawę nic dziwnego. Z drzewa trafionego pojedynczą serią małego lasera pozostał rozwiewający się już obłoczek dymu.
— Otwórzcie to — powiedział Luta. Jego głos brzmiał już normalnie.
Pasażerowie wehikułu poruszyli się bezradnie.
— Dach — wyjaśnił Luta. — Chcę zobaczyć co jest w środku.
Nie próbowali zwlekać. Jeden z nich odwrócił się i sięgnął ręką do wnętrza wozu. Nakrywający kabiną lekki, jakby brezentowy daszek zwinął się natychmiast, znikając pod pokrywą kół. Nawet z miejsca, w którym leżałem, mogłem się przekonać, że pojazd był pusty.
— Teraz dwa kroki do przodu — zakomenderował Luta. — I rozbierać się. Żywo, to nie zmarzniecie…
Mieszkańcy Trzeciej spojrzeli po sobie. Ich wahanie nie trwało jednak dłużej, niż kilka sekund. Widok zmiecionego z powierzchni ziemi drzewa musiał głęboko zapaść im w pamięć.
— Kolej na ciebie Mur — padło z głośnika. — Tylko tak, żebym cię nie miał przed nimi…
Wstałem. Twarze nagusów zwróciły się w moją stronę. Ręce trzymali wciąż jeszcze w górze, splecione na karkach.
— Odpocznijcie sobie — powiedziałem spokojnie, idąc w stroną drogi. Nie śpieszyłem się. Uważnie stawiałem stopy, starając się omijać twarde badyle roślin.
Powoli, jakby obawiając się podstępu, opuścili ramiona. Kiedy byłem już blisko, jeden z nich, wyższy, postąpił pół kroku do przodu.
— Co to znaczy? — spytał cicho. Ton, jakiego użył, przeczył wypowiedzianym przez niego słowom. Te były stanowcze. Ale brzmiały tak, jakby ktoś konający z pragnienia prosił o maleńki łyk wody.
— Dowiecie się za chwilę — mruknąłem. — Nic wielkiego — dodałem łagodniej. — Po prostu weszliście nam w drogę. Przykre to, ale trudno. Nic wam nie grozi.
Kazałem im odsunąć się kilka kroków, po czym przeszukałem ich ubrania. Były sporządzone z dziwnego tworzywa, pokrytego jakby drobną łuską. W zależności od tego, jak je trzymałem, zwisały niby ostatni łachman, to znowu sztywniały tak, że w żaden sposób nie mogłem wyplątać dłoni z ich zwojów. Ale poza tą dziwaczną właściwością materiału nie było w nich nic, czym musiałbym się zająć.
— Weźcie swoje rzeczy — powiedziałem odstępując krok do tyłu. — Co dalej? — spytałem podnosząc głos.
— Zamknij ich w ładowni… albo nie, poczekaj. Wyjdą ci pomóc — słowom Luty towarzyszył szczęk otwieranego włazu. Po chwili nad kopułą wieży ukazała się jego głowa.
— Wyjmij miotacz — rzucił szorstko, obrzuciwszy nas przelotnym spojrzeniem.
Nie sądziłem, aby to było potrzebne, ale zastosowałem się do jego życzenia.
— Jeszcze jedno… — zamruczał, znikając ponownie w kabinie. Nie zabawił tam dłużej niż minutę. Kiedy ujrzałem go znowu, trzymał na ramieniu ciasno zwiniętą szklaną linę. Wydostał się na pancerz i zeskoczył. Następnie ujmując koniec liny obiema dłońmi, podszedł do ludzi, którym tak bezpardonowo przerwaliśmy nocną jazdę.
— Odwróćcie się — rzucił. — I wyciągnijcie ręce do tyłu.
Nie byłem tym zachwycony. Co innego tamte twory na Drugiej, a co innego istoty reprezentujące tu ziemską cywilizację, nawet jeśli we własnym jedynie mniemaniu i w oderwaniu od przeszłości. Poza tym ci, w przeciwieństwie do obcych tkwiących w naszej stacji, byli tu w końcu u siebie.
Pozwolili się związać bez oporu. Zauważyłem, że wyższy z nich, ten który już raz dał nam próbkę swojego głosu, kilkakrotnie otwierał usta i trzymał je tak dłuższą chwilę, jakby w osłupieniu. Może się dziwił, że nic nie przychodzi mu na myśl?
Z jego towarzyszem natomiast rzecz miała się nieco inaczej. Dosłownie trząsł się ze strachu. Trząsł to słabe określenie. Jego ciałem targały jakieś nierytmiczne drgawki, z czoła i skroni spływały mu szerokie strużki potu, widać było, że ostatkiem sił utrzymuje się na nogach. Początkowo nie zwracałem na niego uwagi, ale po jakimś czasie zaczęło mnie to irytować.
— Co ci się dzieje? — rzuciłem, kiedy mnie mijał, prowadzony przez Lutę do transera. — Powiedziałem, że nic wam nie zrobimy. Weź się w garść. Życie to nie tylko przyjemności — dodałem filozoficznie. — Ja też wolałbym teraz posłuchać muzyki, niż pozwalać się nakłuwać tej waszej trawie. Póki co musimy się nawzajem znosić. Potem pójdziemy tam, skąd żeśmy przyszli, my i wy. Przestań szczękać zębami, bo nie ma powodu. Pomyśl o dentyście.
Nie wydaje się, aby ta rzeczowa bądź co bądź tyrada wywarła na nim jakieś wrażenie. Zresztą moje ostatnie słowa dobiegły ich, kiedy siedzieli już w ładowni. Zaraz potem Luta zatrzasnął z rozmachem klapę i otrzepał dłonie, jakby je czymś pobrudził.
— Zajmij się trawą — mruknął. — Dobrze. Jedź teraz pierwszy.
Mimo wszystko wolałem, mieć przed sobą tę ładownię z jej niecodzienną zawartością.
Luta zniknął w wieży. Transer drgnął i lekko potoczył się kilka metrów do przodu. Jeszcze dobrze nie zastopował, kiedy spod dziobu wychynęła wysmukła łapa wysięgnika. Dwie minuty później cudaczny pojazd tkwił przytwierdzony do tylnego pancerza.
Byłem w połowie drogi do łazika, kiedy uderzył mnie gorący powiew dyszy. Szumiąc wszystkimi silnikami, transer szedł prosto jak strzelił na północ. Wskoczyłem do kabiny i ruszyłem.
Nie ujechaliśmy daleko. Niespełna godzinę po spotkaniu na drodze Luta zwolnił, skręcił w lewo i wypatrzywszy miejsce między dwoma wypiętrzeniami terenu, zahamował. Podjechałem całkiem blisko, jak poprzedniego ranka i zgasiłem silniki.
— Śpimy? — spytałem.
— Uhm — pokręcił głową. — O tym zapomnij. Mogli mieć w tym pudle radio czy coś w tym rodzaju. Nie powiedzą ci przecież. Teraz musimy działać szybko.
Pomyślałem chwilę.
— Ile zostało do miasta? — spytałem wreszcie.
— Mniej więcej siedemdziesiąt.
— Pusto… — rozejrzałem się. — Niczego nie sieją? Co oni właściwie jedzą? Tę trawę?
— Ryby — odparł poważnie. — Tak mówili tamci. Mają też uprawy, ale tylko w pasie przybrzeżnym.
— Sporo musi być tych ryb — zauważyłem. Dziwne. Ląd jest jak wymieciony ze wszystkiego, co żyje.
— Nie wiem, co mogłoby mieszkać na tych łąkach — mruknął ponuro. — No, dawaj ich — rzucił nie zmienionym tonem.
Obszedłem pojazd i po krótkiej szamotaninie z zamkiem podniosłem pokrywą ładowni.
— Wychodźcie — powiedziałem. — Czas na poranną kawę…
Cisza. Pochyliłem się i zajrzałem do środka. Siedzieli sztywno wyprostowani, jeden obok drugiego i wpatrywali się we mnie szeroko otwartymi oczami. Niespodziewanie wezbrała we mnie złość.
— Wyłaźcie, „Nowi”, — rzuciłem ostro. — Czekacie, żeby wam pomóc? No, już — mówiąc to wyciągnąłem przed siebie rękę.
Chciałem im naprawdę pomóc, ponieważ w pozycji, jaką musieli przyjąć, nie tylko wstać, ale i ruszyć głową było niemal niepodobieństwem. Ładownia to nie salon. W dodatku w czasie wyprawy, w którą wyrusza się z kompletem sprzętu.
Jak na komendę odwrócili głowy. Stałem chwilę nie wiedząc, o co chodzi, po czym ręka mi opadła. Zrozumiałem, że się brzydzą. Umierają ze strachu, a równocześnie nie mogą opanować uczucia wstrętu.
To było więcej, niż mogłem się spodziewać. Huknąłem na nich. Cofnąłem się dwa kroki i powtórzyłem wezwanie.
Poskutkowało. Nabili sobie z pewnością niejednego guza, podnosili się i upadali, potykając o elementy konstrukcji, ale wyleźli. Poczekałem, aż zajmą miejsca na tylnych fotelach łazika, po czym sam usiadłem z przodu, dbając, aby ani na moment nie spuszczać ich z oczu.
— Potrzebujemy kilku informacji — powiedział nieprzyjemnym tonem Luta, mierząc ich dziwnym spojrzeniem. — Nie zamierzamy nic złego. Przylecieliśmy, żeby zabrać z waszego miasta naszego człowieka, który wcale nie marzy, żeby tam zostać. Zabierzemy go i więcej nikt nas tu nie zobaczy. Ale jeśli ma się obejść bez, awantur, musimy wejść do miasta dyskretnie. Ten tutaj — wskazał na mnie — zrobi tak, jak mu poradzicie. Pójdzie, załatwi swoje i wróci. Wtedy was puścimy. Do tego czasu zostaniecie tu ze mną. Ściśle mówiąc nie tu, a bliżej miasta, skąd mógłbym się pokazać… ale gdzie sam pozostałbym niezauważony. Wskażecie nam takie miejsce. Poza tym weźmiemy wasze ubrania. To będzie pożyczka. Macie w wozie jakieś mapy?
Oczekiwałem, że będą milczeć. Zabrzmiałoby śmiesznie, gdybym powiedział, że na to liczyłem, ale tak chyba było naprawdę. Mniejsza z tym.
Odpowiedzieli od razu. To znaczy ten pierwszy, który mniej się bał. Wsłuchiwałem się w jego słowa wypowiadane z dziwnym, miękkim akcentem, jakby recytował heksametry i upajał się ich pięknem. Nie był to miły ton. Nie dla kogoś, kto chciałby wdać się z nim w rozmowę, taką, w której zdanie partnera można traktować serio. Nawet gdyby to było zdanie odmienne od naszego. Słuchałem, jak mówił, i mimo woli pomyślałem o „naszych” obcych na stacji. Nie byli ich przyjaciółmi. Nie należeli też do naszych. Szkoda, że potrafili zachować się o tyle… godniej niż ci tutaj. Tak, godniej. Tak właśnie pomyślałem.
— Nie mamy map — zaśpiewał mieszkaniec Trzeciej. — Do miasta wejdziecie bez trudu… zwłaszcza w naszych ubraniach. Czy nadal będziemy zamknięci w tym ciasnym pomieszczeniu? Tam jest duszno… — poskarżył się.
— Nadal — rzucił twardo Luta. W jego oczach zapaliły się jakieś niedobre błyski. Nie znałem go takim. — Mów dalej — warknął.
— Co chcecie wiedzieć? — zawołał z nieukrywaną trwogą ten drugi. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od chwili, kiedy zatrzymaliśmy ich na drodze.
— Czy ty… jak się nazywasz? — Luta zwrócił się. do wyższego, jakby nie zauważył, że jego towarzysz w ogóle coś mówił.
— Naan — wyjąkał zagadnięty.
— Jak? Naaan? — Luta specjalnie długo wymówił ten wyraz — czy Nan?
— Naan — powtórzył człowiek z miasta.
— Niech będzie. Więc słuchaj, Naan, masz żaglówkę?
— Co?
— Pytam czy masz żaglówkę? — w głosie Luty zabrzmiała nieukrywana irytacja. — A może powinienem powiedzieć żaaaglówkę? Teraz rozumiesz?
— Mam — odpowiedział pośpiesznie Naan.
— Dużą?
— No… normalną — widać było, że nie chce nas prowokować, ale nie bardzo wie, o co chodzi.
— To znaczy, że produkujecie jeden typ łodzi? — spytałem.
Naan z ulgą skinął głową.
— Tak. Mamy jachty… ale po rzece pływają tylko słoneczniki…
— Co?
— Słoneczniki — powtórzył z przymusem. — Tak się nazywają…
— Słonecznik to symbol statecznej pogody — bąknął jakby do siebie Luta. Dość głośno jednak, żeby żywić wątpliwości co do intencji tej wypowiedzi.
— Rozumiem — przytaknąłem ruchem głowy. — Wiać masz taką łódkę. Ile żagla?
— Dwanaście metrów…
~ — Dwanaście? — zdziwiłem się mimo woli. — Cóż to, macie tu stale huragany?
— Zostaw. I tak nie zrozumie, o co chodzi — wyręczył śmiałego żeglarza Luta. — Gdzie mieszkasz?
— Pierwszy Port — padło w odpowiedzi.
— Pierwszy Port — powtórzył Luta. — To dobrze. Wiadomo przynajmniej, że nad wodą. Daleko od przystani?
— Mam przystań przy domu… — wybąkał. — On tak samo… — wskazał swojego milczącego towarzysza.
— Świetnie — im więcej zadowolenia było w słowach wypowiadanych przez Lutę, tym bardziej ponuro one brzmiały. — A teraz chodź ze mną — rzucił, wskazując wieżę transera. — Pokażesz mi to na mapie. Porozmawiamy o adresach, rodzinach i tak dalej. Mamy masę czasu — powiedział to tak, że niewiele wysiłku trzeba było włożyć, żeby mu uwierzyć. Człowiekowi o nazwisku Naan przyszło to bez trudu. Nie mieszkając udał się we wskazanym przez Lutę kierunku.
— Mogę o coś spytać? — odezwał się lękliwie ten niższy, kiedy głowa jego towarzysza zniknęła we włazie.
Spojrzałem na niego niezbyt zachęcająco.
— Stawiacie pytania — załkał — jakbyście nie znali miasta… Przybyliście z bronią w takim ciężkim pojeździe… Traktujecie nas jak… — głos mu się załamał histerycznie. Umilkł i zagryzł wargi. Nie ulegało wątpliwości, że jeszcze chwila a rozpłacze się jak dziecko.
— Jak cię traktujemy?! — zezłościłem się. — Przecież nawet ktoś taki jak ty potrafi w końcu pojąć, że musimy załatwić tu swoje sprawy… obchodzące tylko i wyłącznie nas. Nie zaczepialiśmy was. Nawiasem mówiąc, nie jest tak, jak myślisz… niech ci wystarczy, że nie znamy waszego miasta. Nie z naszej winy znalazł się tu człowiek, którego chcemy wydostać. I on sam także nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić wam w drogę… Tak się złożyło. Różne rzeczy zdarzają się ludziom, którzy lecą do gwiazd. Słyszałeś może o tym?
— Ale co ja mam z tym wspólnego? — wyjąkał. — Jakie macie prawo… przepraszam — zreflektował się — nie chciałem…
— Mów normalnie, do licha! — huknąłem.
— No… — zawahał się przez chwilę, po czym zaczął mówić bardzo szybko. Wyrzucał z siebie słowa, jakby pękła w nim jakaś spiętrzająca je tama. Zdania, wypowiadane wysokim, przerywanym głosem, zlewały się w rozpaczliwy, monotonny skowyt.
— Właśnie prawo — załkał. — Nikt nie ma prawa zmuszać do mówienia. Nie pomyśleliście o tym? Teraz będzie mi przykro. To niegodne człowieka. Ta ciasna skrzynia wypełniona ostrymi przedmiotami, duchota… przecież chcieliśmy jak najprędzej być w domu! We własnym domu! A ty jeszcze mówisz, że nie robicie nam nic złego… — urwał, przerażony. Cofnął się gwałtownie i wykonał szybki unik, jakby zasłaniając się przed ciosem.
Osłupiałem. Dobrą chwilę nie potrafiłem zebrać myśli. To przechodziło już wszelkie wyobrażenie.
— Przecież nie musiałeś mówić, skoro teraz ma ci być przykro — wysyczałem wreszcie. — Nie bój się. Nie naraziłeś swojego miasta i jego mieszkańców na żadne kłopoty. Powiedzmy, niemal żadne. Ale w końcu, jeśli miało cię to aż tyle kosztować, mogłeś milczeć. Znam takich, którym jedno słowo nie przeszłoby przez gardło…
— Jak to? — spytał z jękliwym wyrzutem — przecież on — skinął głową w stronę transera — kazał nam mówić… A przedtem groził bronią… Strach, przymus, gwałty… jak zwierzęta. Tak — zapiał — zwierzęta! Wiemy, co o was myśleć!
Miałem już dość. Dłonie same zwinęły mi się w pięści. Pomyślałem, że pokażę temu lalusiowi, co to jest gwałt. Że go…
Zatrzymałem się. Nie. Tak jest w porządku. Oni są u siebie. U siebie, to znaczy bardzo daleko od Ziemi. I tu zostaną. A ja wrócę spokojnie na Drugą. Odruchowo poruszyłem ramionami, jakbym poczuł na nich ciężar butli tlenowych. Ostatecznie, zdążyłem się przyzwyczaić. Normalny ekwipunek… nienajgorszy, jakby się kto pytał.
— Posłuchaj, chłopczyku — starałem się panować nad głosem. — Mógłbym powiedzieć, że odrobina przykrości jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A tobie pomoże jak nikomu innemu. Ale nie przyleciałem tutaj, żeby zajmować się waszymi charakterami. Jeszcze dzień, dwa i znikniemy. Niech ci się zdaje, że nas tu nie ma. Przyjdzie ci to bez trudu, bo i tak żyjesz jak we śnie… głupawym co prawda, ale w końcu nikt nie odpowiada za swoje sny. Umawiamy się, że nas nie ma. Nie istniejemy. Jesteśmy koszmarami z twojego snu. Wkrótce się zbudzisz i wszystko będzie jak dawniej. Wrócisz do swojego domu nad rzeką, do jakiejś Naaany, do „słoneczników” z dwunastometrowym żaglem i będziesz snuł łagodne rozmyślania, co zrobić, żeby było jeszcze przyjemniej. Albo i nie. Tak, rozmyślania to nie dla ciebie. A teraz…
Przerwał mi głośny pomruk Luty i głuchy łoskot. Odwróciłem się i ujrzałem ich za sobą. Obydwóch. Rozmowy odłożyli widać na później. Ale nie próżnowali. Naan był w szarym, roboczym kombinezonie. Powiedzenie „był w nim” jak rzadko kiedy oddawało istotę rzeczy. Przywodził na myśl wyschłe ziarno, tkwiące w starej, pokurczonej, niemniej wciąż jeszcze zbyt obszernej łupinie.
Luta podszedł bliżej i okręcił się jak kobieta, która włożyła nową suknię.
— Dobrze mi w tym? — spytał.
— Bardzo — oświadczyłem z przekonaniem. — Ale staraj się nie oddychać.
Rada była na miejscu. Pobłyskująca półprzezroczystymi łuskami bluza opinała jego szeroki tors jak elastyczny bandaż założony niekoniecznie fachową, ale za to nie pozbawioną krzepy ręką.
— Teraz ty — mruknął. — No — zwrócił się do mojego płaczusia — mała maskarada…
— Jeszcze jedna przykrość — powiedziałem, zrzucając kombinezon.
Stałem w samych slipach, trzymając przed sobą kłąb cudacznego materiału. Obejrzałem go ze wszystkich stron, daremnie szukając jakiegoś zapięcia. Trafiłem na okrągły, jakby nadmuchany kołnierz, ale jego zadaniem było obejmować ciasno szyję, o przepchaniu tamtędy głowy nie mogłem nawet myśleć. W końcu wypatrzyłem uchwyt, przypominający staroświecki zamek błyskawiczny. Szarpnąłem i bluza najeżyła się nagle jakby drobnymi ostrymi muszelkami. To nie była właściwa droga. Zniecierpliwiony pociągnąłem mocniej. Trzasnęło i bluza rozpruła się od razu na trzy części. Przyglądając się ich brzegom, w pewnej chwili machinalnie zetknąłem je ze sobą. Przylgnęły jak namagnesowane, scalając się z powrotem w jednolite tworzywo. Zrozumiałem, że bluzę można rozpinać czy raczej rozdzierać w dowolnym miejscu, a potem wystarczy połączyć poszczególne części, aby wszystko wróciło do normalnego stanu.
Skorzystałem natychmiast z tego odkrycia. Już ubrany, ponownie spróbowałem pociągnąć za ów uchwyt, który w pierwszej chwili wziąłem za zamek. Usłyszałem cichy syk jakby wypuszczanego powietrza i spostrzegłem, że wszystkie łuski ustawiają się sztorcem, odsłaniając skórę. W ten sposób zamiast kurtki miałem na sobie niezbyt gęstą siatkę, najeżoną otwartymi muszelkami. Przesunąłem uchwyt do poprzedniego położenia i muszelki zamknęły się natychmiast, wydając ten sam odgłos co przed chwilą.
Bawiłem się tym osobliwym zamkiem może minutę, nie próbując jednak dojść, jak to było urządzone. Ten strój, jednocześnie co się zowie przewiewny i szczelny, niewątpliwie bardzo pomysłowy, wydał mi się jednak odrobinę zbyt chytry i nieco za wygodny.
Rozerwałem jeszcze raz bluzę i założyłem pas z miotaczem, ogniwami energetycznymi i aparaturą łączności. Nic z tego. Wypychał łuskowatą tkaninę tak, że musiało to zwrócić uwagę najmniej spostrzegawczych mieszkańców miasta. Zresztą, kiedy tam się już znajdę, Luta i tak nie będzie mógł do mnie mówić. Nie tylko ze względu na łatwość namierzenia źródła fal radiowych, ale i głośnik, który mógł się odezwać w najmniej odpowiedniej chwili. Nonsensem byłoby zatykać sobie uszy słuchawkami. Wystarczy, jeśli w razie niepomyślnego obrotu sprawy sam zdążę go uprzedzić. Wezmę jeden mikrofon, osadzony na koronie zęba, jak to się robi na Ziemi w czasie przeprowadzania skomplikowanych operacji technicznych, kiedy ręce muszą być wolne, a warunki zewnętrzne uniemożliwiają użycie kasku.
Wróciłem do łazika i rozparłem się wygodnie w przednim fotelu. Luta pomyślał chwilę, po czym wskazał naszym „Nowym” miejsca z tyłu. Sam usiadł koło mnie. Zrozumiałem, że ma dość jazdy w zamkniętej kabinie. Sprawdziłem zdalne sterowanie transera i na chwilę żar mknąłem oczy.
— Nie śpij teraz — usłyszałem natychmiast. — Może później, nad rzeką…
— Nie śpię — odpowiedziałem, nie podnosząc powiek. — Jedziemy już?
Nie odpowiedział. Dobiegł mnie daleki szum, pomyślałem, że transer rusza teraz z miejsca i możliwe, że jutro o tej porze będzie już po wszystkim.
Zbudziłem się nagle, jakby pod wrażeniem jakiegoś wstrząsu czy dźwięku. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Z lewej, niemal na wyciągnięcie ręki przesuwała się jakaś bezbarwna masa. Usłyszałem dziwne odgłosy, jakby chlupotania i szybko poszukałem spojrzeniem Luty. Siedział na swoim miejscu i nie patrzył w moją stronę. Poczułem raptem na twarzy zimne krople i oprzytomniałem.
Łazik sunął dnem płytkiego potoku. Z lewej strony wprost z wody wyrastała pionowa, gliniasta ściana wysokości co najmniej dziesięciu metrów. Z prawej ciągnął się rząd strusiowatych drzew, tym razem rosnących ciasno jedno przy drugim. Gdzieniegdzie stykały się nie tylko zwisającymi kitami, ale i pniami, tworząc jakąś nieskładną, szczelną plecionkę. Była to droga co się zowie zamaskowana. Pomyślałem, że Naan i jego strachliwy kompan pierwsze zadanie wykonali na piątką i poczułem ponowny przypływ rozdrażnienia. Obejrzałem się. Siedzieli jak przedtem, w możliwie najwygodniejszych pozach, na jakie pozwalały im wywinięte do tyłu ramiona.
Powędrowałem wzrokiem ponad ich głowami wzdłuż drogi, którą zostawiliśmy za sobą. Strumień płynął prostym korytem, na całej długości głęboko wciętym w gliniasty grunt. Z wyglądu nieba wywnioskowałem, że przespałem co najmniej godzinę.
Przestrzeń przed nami zaczęła jaśnieć. Brzegi zbliżyły się wprawdzie do siebie, ale w bliskiej perspektywie urywały się, odsłaniając zalaną słońcem płaszczyznę pokrytą jakby warstwą srebra. Dojeżdżaliśmy do rzeki.
— Ile do miasta? — spytałem, poprawiając się w fotelu.
— Już jest miasto — burknął ponuro Luta.
Ujechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym łazik przyhamował i przysunął do zbocza. Drzewa z prawej strony przechylały się, grożąc upadkiem. Ale w wodzie nie było śladu pni. Wbrew pozorom musiały mocno tkwić korzeniami w błotnistym gruncie.
Transer wyprzedził nas i zastopował. Palce Luty wisiały chwilę nieruchomo nad pulpitem, wreszcie zdecydował się, pchnął maszynę jeszcze trochę do przodu i wpakował ją pod pionową skarpę, tworzącą w tym miejscu rodzaj płytkiej zatoki. Przed nami pozostało nie więcej niż dziesięć metrów kamienistego dna, po czym wody strumienia wykonywały gwałtowny zwrot mieszając się z leniwym nurtem rzeki.
Na przeciwległym jej brzegu rozłożyło się miasto. Kopulaste wzniesienia rozstępowały się, ukazując spłaszczone dachy, przeważnie przysiadłe nisko nad ziemią, splątane nitki tras komunikacyjnych, białe, niemal świecące mury. Nad tym wszystkim górowały smukłe sylwetki kilku wieżyczek przypominających obeliski lub minarety, zwieńczone cebulastymi zgrubieniami. Szczegóły były niewidoczne, rzeka tworzyła tutaj rozlewisko szerokości co najmniej półtora kilometra. O lepszym punkcie obserwacyjnym nie mogliśmy nawet marzyć. I nie tylko obserwacyjnym.
— Daj lornetkę — mruknąłem, kiedy ucichł już szum silników i łazik znieruchomiał, wciśnięty między gliniastą ścianę a rufę transera.
— Po co — odburknął Luta. — Obejrzysz to sobie z bliska…
Podał mi jednak to, o co prosiłem, po czym natychmiast przełazi na pancerz ciężkiego wozu i zajął miejsce pod wieżą.
Nie zdążyłem nawet przemierzyć wzrokiem linii nabrzeża, kiedy w polu widzenia ukazał się osobliwy, owalny żagiel. W tym momencie przedstawiał on sobą dla nas coś nieporównanie bardziej godnego uwagi niż miękkie linie alfiańskiej architektury.
Odjąłem od oczu niepotrzebną lornetkę i skinąłem na Naana.
— Weź tego drugiego — powiedziałem szeptem — i wracajcie do ładowni, tam gdzie jechaliście przedtem. Klapa zostanie otwarta, ale żebym nie słyszał, jak oddychacie…
Poczekałem, aż zajmą wyznaczone miejsca, po czym sam przeskoczyłem na transer i usadowiłem się obok Luty.
— Wcześnie wypływają — zauważyłem.
— Uhm…
Podciągnąłem się na rękach i nachyliłem w stronę Naana.
— To jest ten „słonecznik”? — spytałem półgłosem.
— Tak — odpowiedział pośpiesznie.
Wróciłem do poprzedniej pozycji i utkwiłem wzrok w samotnej łodzi. Szła w dość znacznej odległości od brzegu i mijała nas już, zmierzając łagodnym trawersem w stronę miasta, poniżej miejsca leżącego na przedłużeniu linii koryta naszego strumienia. Odprowadziłem ją wzrokiem, dopóki nie znikła za pobliskimi drzewami i. powiedziałem:
— Pojęcia nie mam, jak tym manewrować. Słyszałeś kiedyś o jajowatych żaglach?
— Co za różnica? Kawał płótna i ster. Poradzisz sobie… — odpowiedział kategorycznym tonem.
Zamilkłem. Oczywiście, że sobie poradzę. Choćby tylko dlatego, że muszę. Jest to powód dostatecznie przekonujący, nawet w gorszych sytuacjach.
Mijały minuty, z minut robiły się godziny. Leżeliśmy niemal bez ruchu, wodząc wzrokiem po opustoszałej rzece. Ani razu żaden z tych w ładowni nie przerwał milczenia. Wiercili się tylko niemiłosiernie, każdym gestem dając, do poznania, jak bardzo cierpią półsiedząc, półleżąc ze związanymi rękami na twardej konstrukcji. Obawiam się jednak, że nie zdołali wywrzeć na nas pożądanego wrażenia.
Wreszcie, około południa, zza gliniastego urwiska, tak blisko brzegu, że w pierwszym, niedorzecznym odruchu cofnąłem głowę kryjąc się za wieżą, wypłynęła płaska łódka o zaokrąglonych burtach i szerokim, podwyższonym dziobie, unosząca jeden pomarańczowozłocisty żagiel. W płytkim kokpicie wyścielonym jakąś mięsistą, jakby nadmuchaną tkaniną widniała głowa samotnego żeglarza.
Luta błyskawicznie zsunął się z pancerza i bez pośpiechu ruszył w stronę ujścia. Minął krawędź skarpy i odbił ku środkowi koryta. Woda w dalszym ciągu sięgała mu zaledwie do kolan.
Człowiek w łódce musiał go już zauważyć, płynął jednak spokojnie dalej, rozkoszując się ciszą, słońcem, zapachem wody, który w rzeczy samej nie był przykry. Transer z tkwiącymi na nim pasażerami i ukryty za nim łazik, osłonięte załomem urwistego brzegu oraz drzewami, były od strony rzeki nie do wypatrzenia. W każdym razie dla kogoś, kto zwykł otoczeniu poświęcać tyle uwagi, co mieszkańcy widniejącego za wodą miasta.
Luta przeszedł jeszcze kilka kroków i uniósł rękę. — Najmocniej przepraszam… — zaczął niezbyt głośno, ugrzecznionym tonem. Zabrzmiało to w jego ustach tak niecodziennie, że mimo woli musiałem się uśmiechnąć. Wilk pokazujący łapę obleczoną w kozią skórę.
Łódź zrównała się z nami i powoli poczęła zmierzać ku przeciwległej krawędzi koryta. Jeszcze chwila, a zniknie z pola widzenia, pozostawiając nas w niepewności, czy człowiek za sterem naprawdę nie zauważył ukrytych pod skarpą pojazdów czy też okazał się tylko sprytniejszy od nas.
Luta postąpił jeszcze kilka kroków do przodu, wkraczając już w nurt rzeki. Woda sięgała mu coraz wyżej, przed chwilą do połowy uda, teraz dotykała już miejsca, gdzie pod bluzą miał pas z ogniwami energetycznymi. Pokryte łuską tworzywo to mimo wszystko nie skafander. Nie mógł iść dalej.
Nagle zachwiał się i uderzył płasko dłonią o powierzchnię wody, jakby się chciał podeprzeć. Z jego ust wypłynęło przeciągłe łkanie:
— Baardzo prooszę…
To poskutkowało. Żagiel łodzi poruszył się nieznacznie. Człowiek siedzący na rufie sięgnął do dźwigni i leniwym ruchem przyciągnął rączkę do siebie. Dziób łodzi zakreślił szeroki łuk.
Luta stał spokojnie i czekał. Tkwiąc po pas w wodzie, skurczony, przygarbiony, robił, co mógł, aby sprawić wrażenie kogoś, kto pozbawiony pomocy niechybnie musi zginąć. Żeglarz znajdował się w odległości niespełna piętnastu metrów. Już tylko dwunastu. Dziesięciu…
Spokojnie patrzyłem, jak mieszkaniec miasta „Nowych” manewruje żaglem. Pomarańczowo — złote jajo było posłuszne każdemu jego gestowi, jakby prawem dla niego nie był wiatr, a jedynie nie wyrażona intencja człowieka. Sterowanie tym niby — żaglem odbywało się wyłącznie poprzez mechanizmy osadzone w maszcie. Na pokładzie nie było kawałka liny. Właściwy ster przedstawiał jakąś konstrukcję zmontowaną z całego systemu przekładni. Przysiągłbym, że uchwyt jego dźwigni w czasie największego sztormu nie wymaga przyłożenia siły większej od tej, jaką mogłoby wykrzesać z siebie dwuletnie dziecko. Nie ulegało wątpliwości, że Luta miał rację. Poradzę sobie bez trudu. Co nie znaczy że z przyjemnością.
Łódź zatrzymała się. Widziałem, jak człowiek przy rufie unosi wolno głowę i spogląda na Lutę pytającym wzrokiem. Miał na głowie rodzaj półprzezroczystego zawoju, którego brzegi tworzyły ocieniający twarz daszek. Jego piersi i plecy okrywały luźne płaty podobnego do delikatnej gazy materiału, spięte na ramionach okrągłymi epoletami, ozdobionymi haftowanymi czy naklejonymi kwiatami.
— Czy coś się stało? — spytał cichym głosem, niemiłosiernie przeciągając samogłoski.
— Najmocniej przepraszam — powtórzył swoje Luta, ostrożnie chwytając palcami burtę łodzi. Bardzo powoli, hamowana leniwym prądem, żaglówka poczęła sunąć ku brzegowi. Głowa Luty centymetr po centymetrze przemieszczała się w kierunku rufy. W końcu przesłoniła sobą głowę człowieka siedzącego w kokpicie. Ten uniósł się odrobinę. Jego dłoń opadła na burtę. Nachylił się ku nieznajomemu, który tak niespodziewanie wyrósł w wodzie, aby przeszkodzić mu w żeglarskiej sjeście…