Część 5

— Mieliśmy tylko dwa statki — powtórzył Kleen, jakby to było coś, co powinniśmy sobie szczególnie dobrze zapamiętać. Zbudowaliśmy je w instytucie łączności… nikt nie myślał o produkcji na większą skalę. Ale zainteresowali się nimi bionicy. Przeprowadzaliśmy właśnie pewne doświadczenia… — zająknął się.

— Słyszeliśmy coś o waszych doświadczeniach — powiedział Luta. — Zresztą dość przyjrzeć się wam, jak tu jesteście. Chciałbym tylko wiedzieć, czy owi bionicy… a raczej chyba genetycy spreparowali was wyłącznie z myślą o ziemskiej stacji? A może macie jakieś inne globy z podobną atmosferą?

— Nie wyłącznie, w każdym razie nie w tym sensie, w jakim to mówisz… — zaczął z wahaniem Kleen, ale przerwał mu Dary:

— Tak — rzucił krótko. — To w końcu najbliżej położoną planeta i prędzej czy później musiała stać się terenem eksploracji… dla nas albo dla Nowych. Co wy zrobilibyście w tej sytuacji? Przecież Ziemia trzyma stację aż tutaj, żeby, jak mówicie, nie dać się zaskoczyć… jeśli naprawdę o to tylko chodzi… Nasz pogląd na procesy przystosowawcze obchodzi w końcu tylko nas samych. Uważamy, że kryteria etyczne, wszystkie te bariery… w gruncie rzeczy anatomiczne, lansowane przez Nowych, to zwykłe bzdury. Ale mniejsza z tym. Chcę tylko żebyście zrozumieli, że skoro postanowiliśmy zainteresować się Drugą i tym, co się na niej dzieje, najprostszą drogą było dla nas przystosowanie organizmów przyszłych badaczy do panujących tutaj warunków. Wy naturalnie postąpilibyście inaczej… ale naprawdę nie będziemy przecież dyskutować. Próbowaliśmy… początkowo.

— Z nami?… zaprotestował ze szczerym wzburzeniem Fros. — Kiedy?!

— Nie z wami trzema… — ustąpił Dary. — Ale, jak mówię, zostawmy to… w każdym razie zbudowaliśmy te statki, odbyliśmy kilka lotów, dosłownie kilka, bo nie chcieliśmy zdradzić się przed Nowymi, po czym obsadziliśmy je specjalnie przygotowaną załogą…

— Wyhodowaną… — burknąłem.

— Wyhodowaną załogą… — powtórzył, po czym dodał spokojnie: — Dla nas, widzisz, to słowo brzmi inaczej niż dla was…

— Więc wsadziliście ludzi w te pudła — podjął jakby nigdy nic Luta — i urządziliście im pożegnanie z orkiestrą. Oczywiście, znaliście hipotetyczne miejsce lądowania. Więc kiedy wasze radiolatarnie odebrały impuls eksplozji, nie musieliście zbytnio się głowić, aby ją zlokalizować. I co dalej?

— Tak jak mówiłem — powiedział Kleen. — Jedno, co mogliśmy zrobić, żeby ratować czwórkę naszych…

— A więc nie ludzi? — wtrąciłem zjadliwie.

— Czwórkę? — zdziwił się Fros.

— Tak — odparł Kleen. — Kabiny statków były dwuosobowe. Pozostało nam albo machnąć na wszystko ręką i zacząć od nowa, albo próbować ich odnaleźć. Wybraliśmy to drugie. A ponieważ tylko my czterej byliśmy przystosowani…

— Nie macie więcej takich? — podchwyciłem. — To dobrze. Ile będą potrzebować, żeby wyhodować następnych? Ze trzydzieści lat, nie? Przecież nie wyślą niemowlaków.

— Mur, daj spokój… — obruszył się Fros.

— Nie wiem — odpowiedział spokojnie Dary. — Nie liczcie na to za bardzo. Nasza biologia różni się od waszej…

— Mieliśmy uczestniczyć w następnej wyprawie przerwał mu Zara. — Statki będą gotowe za jakieś pięć, sześć lat…

— Ale załogi nie — mruknął Luta. — Chyba że wy zechcecie wybrać się po raz drugi… póki co, nie ma o czym mówić. Kończcie już. Mieliście jakieś sygnały przed katastrofą?

— Żadnych.

— Jeśli to prawda — burknąłem.

— Prawda — powiedział z przekonaniem Dary. — Wiemy tyle co wy. Straciliśmy łączność, a jakiś miesiąc później zamilkła także wasza stacja. To wszystko.

— I wtedy polecieliście? — spytał Luta, jakby się chciał upewnić.

— Wtedy polecieliśmy — potwierdził Kleen. — Widzieliście rakietę. Wiecie, co było dalej. Nie mieliśmy energii d…

— Dobra — Luta wstał nagle i wyprostował się. — Na razie to wystarczy — rzucił tonem zamykającym sprawę.

Przeszedł pod przeciwległą ścianę kabiny i zatrzymał się przed ekranem łączności. Chwilę przyglądał się w milczeniu ciemnej, matowej tarczy, po czym westchnął. Wiedziałem, o czym myśli. Wciąż jeszcze nie nawiązaliśmy kontaktu z Ziemią. Ale nie mogliśmy inaczej. Uruchomienie chociażby nadajnika namiarowego równało się ogłoszeniu całemu tutejszemu światu, że ludzie wrócili. Do tego nie wolno było dopuścić, zwłaszcza po tym, co usłyszeliśmy przed chwilą. Zdaniem tych tutaj „Nowi”, jak ich nazywają, nie mają bladego pojęcia, że ktoś na ich planecie interesuje się lotami planetarnymi. Ale rzeczywistość może być daleko mniej piękna. Niech im się zdaje, jednym i drugim, że Druga jest nadal martwa i pusta. Dowiedzą się o wszystkim we właściwym czasie. Ani dnia wcześniej.

— Przemyślimy sobie tę nową wersję — Luta oderwał się wreszcie od ekranu i zrobił kilka kroków w stronę stołu. — A przede wszystkim poczekamy. Może znowu będziecie musieli coś wymyślić? Tak czy owak, pora spać. Prosimy na dół.

Pierwszy wstał Dary. Odsunął fotel i postąpił w stronę Luty wyciągając przed siebie ręce, jakby mu coś podawał.

— Zapomniałeś o pasach — w jego głosie zadrgała ledwo uchwytna nutka przekory. Luta uniósł brwi.

— Spijcie spokojnie — mruknął. — Tam na dole jesteście bezpieczni…

— I my także — bąknąłem. — Tu na górze…

Dary postał chwilę bez ruchu, po czym opuścił ramiona. Odwrócił się i bez słowa ruszył w ślad za pozostałymi, którzy znikali już w ciasnym korytarzu prowadzącym do dolnych kondygnacji.

— Naprawdę chce wam się spać? — spytał Fros, kiedy zostaliśmy sami. — Co do mnie, chętnie bym dokądś poszedł. W miarę możliwości daleko…

— Nic nie stoi na przeszkodzie — wzruszyłem ramionami. — Ja także nie jestem śpiący. Ale spacerów mam na dziś dosyć. Tym bardziej, że, jak mi się zdaje, czeka nas wcale nielicha przejażdżka. Bo nie wiem, co moglibyśmy zrobić innego…

Fros zebrał puste naczynia i wrzucił je do otwartego pojemnika automatu kuchennego, skąd po chwili dobiegły stłumione dźwięki, przypominające dzwonienie owiec na hali.

— Co właściwie wiemy? — powiedział z troską w głosie, wracając do stołu. — Wylądowały dwa statki z Trzeciej. Jeden natychmiast eksplodował…

— Nie natychmiast — przerwałem — bo nasi przecież tam na nich nie czekali. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim znaleźli się na miejscu…

— Chyba że akurat byli na płaskowyżu i… — Wszyscy trzej? — parsknąłem. — Nonsens.

— Jeżeli odrzucimy wszystkie hipotezy mało prawdopodobne, to co nam zostanie? — mruknął Luta, ciągnąc zza stołu jeden z foteli. Ustawił go niedaleko naszych i przygotował do spania. Następnie ułożył się na wznak, wsunął ręce pod głowę i zamknął oczy. Ale wyraz jego twarzy świadczył, że daleko mu do snu.

— Jak inaczej wytłumaczysz — zaperzył się Fros — to, co tam zaszło? Dlaczego jechali zwykłym, nieopancerzonym łazikiem? Bo niczego się nie spodziewali. Nagle ujrzeli lądujące statki. Zbliżyli się… może zresztą wcześniej przechwycili jakieś sygnały…

— Po czym jeden ze statków zrobił bum — wtrącił Luta — Mykin i Teller zginęli, a ranny Yianden ruszył piechotą przez góry… Wtedy pozostali przy życiu po prostu odlecieli…

— Słuchajcie! — Fros zerwał się u usiadł w fotelu. — Jeżeli on…

— Leż spokojnie — Luta uniósł na moment powieki i leniwie poruszył głową. — To było cztery lata temu. Musiał dostać taką dawkę promieniowania, że tak czy owak nie uszedł daleko. Odszukać go… no cóż, jest pewna szansa. Czujniki ferromagnetyczne nie zdadzą się na nic. W naszym ekwipunku nie ma prawie wcale metalu. Co najwyżej możemy zaprogramować automat z zainstalowanym geigerem. Tym od małych wartości. Jeśli trafi na ślad, będzie go się trzymał… aż znajdzie. Zrobimy to jutro. Bo gdyby go tu miało nie być…

— Na całym globie — podrzuciłem.

— Na całym globie — powtórzył poważnie — to by znaczyło, że musimy się pośpieszyć z tym spacerkiem, o którym wspomniałeś. Cztery lata… Hm…

— Ależ oni przecież nie wrócili! — krzyknął prawie Fros. — Inaczej ci z Trzeciej nie wysyłaliby ekipy ratunkowej! A co do tego nie kłamią. Mogę dać głowę, że nie wiedzą o losie swojego drugiego statku więcej niż my.

— Może ci tutaj nie wiedzą — zgodził się Luta. — Ale to wcale nie znaczy, że drugi statek nie wrócił. Trzecia jest większa od Ziemi. A oni nie mieli łączności… przypuszczam, że w czasie eksplozji poszły anteny… czyli ich przyrządy nawigacyjne, i tak dość prymitywne, nie były sprawne. Nie jest powiedziane, że nie wylądowali szczęśliwie. Co nie znaczy, że wrócili do swoich. Może wędrują jeszcze przez jakieś góry na drugiej półkuli, może tkwią na wyspie albo w strefie wiecznych lodów, a może…

— Goszczą u tych, którzy są bliżsi nam — uzupełniłem. — Właśnie — mruknął Luta. — I im dłużej o tym myślę, tym bardziej ta ostatnia wersja wydaje mi się mniej zabawna. Nie chciałbym być w jego skórze… gdyby to miała być prawda.

Milczeliśmy dłuższą chwilę. W pewnym momencie Fros wstał d zaczął chodzić po kabinie.

— Może pojadę przygotować statek — zatarł nerwowo palce. — Prześpię się tam i zaraz rano…

— Siadaj — powiedziałem. — Jeżeli automat znajdzie ciało Yiandena, na dobrą sprawę nie będzie po co lecieć.

— No, a ci tam, na dole? Wzruszyłem ramionami.

— Lepiej będzie, jeśli tu zostaną. Słyszeliście, co mówili. Załóżmy, że od razu przystąpią do tych zabiegów genetycznych, to i tak minie co najmniej dwadzieścia lat zanim wyrośnie pokolenie «przystosowane» do tutejszego klimatu… — mimo woli wpadłem w zjadliwy ton. — Ale statki zbudują znacznie wcześniej. Jeśli ich zabierzemy, spadną im dosłownie z nieba. W dodatku znają stację, zdobyli już pewne doświadczenie… nie, uważam, że ich miejsce jest tutaj.

— Jak to sobie wyobrażasz? — mruknął Luta. — A poza tym kiedy statki będą gotowe, mogą użyć zwykłych ludzi i dać im normalny tlenowy ekwipunek…

— Mogą — odparłem. — Ale jeśli do tej pory postępowali inaczej… Zresztą w skafandrach i kabinach tlenowych będą mieć przynajmniej ograniczone pole manewru… tak jak my. Szansę się wyrównają. Inaczej… wyobrażacie sobie na przykład konflikt z istotami, które czują się równie swobodnie w tlenie, dwutlenku węgla i tym paskudztwie, które wypełnia tu morza? Bo ja oczywiście mogę to sobie wyobrazić. Mogę, ale nie chcę. A co do tego, co z nimi zrobić… cóż, zapytaj Frosa. Nie chciałbym urazić jego sentymentów…

— Powinniśmy ich zabrać ze sobą — zareagował natychmiast Fros. — Pomijając już stronę moralną… to zrobi dobre wrażenie.

Zaśmiałem się. Krótko i niezbyt szczerze.

— Wrażenie! — parsknąłem. — Proszę. Kolejny apostoł w układzie Alfy. Ale to nie jest stacja misyjna. A my mamy co innego do roboty, niż naprawiać głupstwa dawnych pokoleń… w imię solidarności i tak dalej. Zapomniałeś, co mówiono na odprawie? Zresztą — dodałem po chwili — jeśli polecimy, to i tak nie wszyscy. Ktoś musi pilnować stacji. Przypilnuje i inwentarza…

Fros żachnął się, potrząsnął gniewnie głową, ale nie odpowiedział.

— Tak… — mruknął po chwili Luta, jakby do siebie. — Jeden z nas musi tu zostać. Nie powinno się powtarzać dwa razy tego samego błędu…

— W takim razie kto poleci? — rzucił Fros.

— Chciałeś raczej spytać „kto zostanie”, prawda? — uśmiechnąłem się. — Proszę, kogo proponujesz? Nie krępuj się…

— Ty zdaje się wiesz już bardzo dobrze, kto zostanie — odrzekł spokojnie. Zbyt spokojnie. W jego głosie zabrzmiał smutek.

— Zrozum, Fros… — zacząłem, ale Luta nie dał mi dokończyć. Westchnął ciężko, przewrócił się na prawy bok i zgasił światło.

— Dość tego — mruknął. — Dobranoc. Zobaczymy, co znajdzie automat… jeśli coś znajdzie. A teraz spać.

Obudził mnie jakiś dźwięk. Nie otwierając oczu uniosłem nieco głowę i chwilę nasłuchiwałem. Cisza. Pomyślałem, że to pewno Fros poruszył się przez sen i uspokojony opadłem z powrotem na oparcie. Uderzyłem dość mocno głową i zaskoczony wstrzymałem oddech. Co, u licha?! Ktoś rozkręcił fotel? Przed chwilą jego poduszka znajdowała się wyżej…

Gwałtowne pchnięcie od dołu, jakby jakaś niewyobrażalna siła targnęła osadzonym w bazaltowym dnie filarem stacji. Jeszcze jeden wstrząs i krótkie, nieznośne kołysanie, od którego żołądek podjechał mi pod gardło. W ułamku sekundy oblałem się zimnym potem. Skoczyłem na oślep przed siebie, trafiając bosą stopą w podporę stołu. Ostry ból przywołał mnie do przytomności. Zatrzymałem się i rozejrzałem wokół siebie.

W kabinie światła były wygaszone. Mimo to jej wnętrze wypełniało osobliwe, barwne światło. Krawędzie pulpitów i dźwigary, metalowe mufy łącz, klapy przystawek pamięciowych, wszystko to wyglądało jak zrobione z fioletowego szkła, wypełnionego rozżarzonym gazem. Ekrany rzucały świetliste smugi, barwne pasy mieszały się, wirowały, zmieniając kształty umieszczonych w kabinie sprzętów i nadając im pozory ruchu.

Tuż koło mnie rozległ się głuchy stuk. Zaraz potem zdławiony okrzyk i gwałtowna szamotanina jakby ktoś usiłował opuścić zwalony namiot. Coś uderzyło mnie boleśnie w zranione przed chwilą miejsce. Syknąłem i odwróciłem się. W samą porę. Zdążyłem jeszcze uskoczyć i przytrzymać Frosa, który z pochyloną głową, tkwiącą już w kasku, leciał właśnie w moją stronę, na próżno usiłując oswobodzić ramiona zaplątane w przewody własnego skafandra.

— Spokojnie… — zabrzmiał przytłumiony głos Luty. — Nic się nie dzieje. To tylko burza…

Spojrzałem tam, skąd dochodził jego głos. Na tle ekranów oblana fioletową poświatą, jego sylwetka przypominała fantomatyczną zjawę z jakiegoś filmu. Stał w odległości kilku kroków od pulpitu, kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach.

— To tylko burza — powtórzył. — Ale włóżcie skafandry. Stacja była przez pewien czas pozbawiona energii… może nastąpić zwarcie. A za chwilę pójdziemy pod wodę…

— Pod wodę? — spytał niezbyt przytomnie Fros.

;Luta skinął powoli głową.

— Uhm… na razie chodźcie popatrzeć.

Machinalnie postąpiłem do przodu. W tym momencie stacją targnął kolejny wstrząs, silniejszy od poprzednich. Zachwiałem się, ale szedłem dalej. Z korytarza, wiodącego ku niższym kondygnacjom dobiegł jakiś metaliczny brzęk. Obejrzałem się i ujrzałem, że Eros, już w kompletnym skafandrze, przemierza szybkim krokiem kabinę. Domyśliłem się, co ma zamiar zrobić, ale na interwencję było za późno. Zresztą ci z dołu nie czekali na zaproszenie, bo skoro tylko drzwi stanęły otworem, w korytarzu zamajaczyły znajome sylwetki. Usłyszałem, że Fros coś do nich mówi, ale nie zrozumiałem słów.

Raptem powietrze przeszył potworny, ogłuszający zgiełk. Kabinę wypełnił jazgot zmieszanych dźwięków, jakieś dudnienie, trzaski, jakby gigantycznych, iskrzących przekaźników, przerywane wycie sygnałów alarmowych sprzężonych z mikrofonami nadajników, odgłosy huraganu, niosące z sobą rozpaczliwe wezwania radiooperatorów. Błyskawicznie rzuciłem się w stronę ekranów i poszukałem spojrzeniem Luty. Stał spokojnie, jakby nigdy nic i uśmiechnął się. Jego prawa dłoń spoczywała na jednym z tłumików pulpitu łączności.

— Burza jonosferyczna — mruknął. — Tak to wygląda w całym zakresie fal dekametrowych. Ładnie, co?…

Cofnął rękę. Raptowna cisza była nie mniejszym zaskoczeniem niż przed chwilą wtargnięcie impulsów atakujących teraz anteny stacji.

Potrzebowałem kilkunastu sekund, żeby ochłonąć. Usłyszałem za sobą przyciszone głosy obcych, ale nie zwróciłem na nie uwagi.

— Magnetyczna też? — bąknąłem, wskazując ruchem głowy poświęcające krawędzie ekranów.

— Uhm… — przytaknął Luta. — Światło przychodzi z górnych warstw atmosfery. Tutaj mamy tylko odbicia. Ale to nie wszystko.

Jego dłoń sięgnęła do miksera nasłuchu. Zanim jeszcze płaski uchwyt osiągnął górne położenie, w uszy wdarł mi się głuchy, wibrujący grzmot. Przebiegał w tak niskich rejestrach gamy, że chwilami przestawał być uchwytny. Ale to od niego właśnie drżały pancerne ściany budowli, ważącej, lekko licząc te dwieście tysięcy ton.

— Wiatr?! — wrzasnąłem mu niemal do ucha, starając się przekrzyczeć łoskot.

Skinął głową. Chwilę stał w nie zmienionej pozycji, jakby lubując się tym przeraźliwym dźwiękiem, którego człowiek z pewnością nie mógł słuchać bezkarnie dłużej niż kilkanaście sekund. Następnie wyłączył nasłuch i gestem wskazał ekrany.

Obraz widoczny na prostokątnych, panoramicznych tarczach przedstawiał szaleństwo. Wraz z krążącymi pasami fioletowego światła kipiały mroczne, niemal czarne kształty, rozjaśniane sekundowymi błyskami, jakby torującymi sobie drogę z niewysłowionej głębi. Chwilami znikał, przeszyty krzaczastym wybuchem rtęci, to znowu, nagle pociemniały, dzielił się na skaczące nierytmicznie pasma uciekające poza górną krawędź ekranu.

— Waszą hodowlę planktonu — mruknął w pewnej chwili Luta, nie odwracając głowy — będziecie zakładać od nowa. Przetrwa miesiąc… może dwa. Takie widoki trafiają się tu dość często. Sam naliczyłem przeszło setkę… w ciągu dziesięciu lat.

Prawda. Dla niego to nic nowego.

Ogarnął mnie spokój. Cofnąłem się kilka kroków, żeby objąć całość obrazu widocznego na ekranach. Powoli zaczynał mnie fascynować. Raz i drugi zaświtały mi w piekielnym tańcu kształtów i barw elementy jakiejś potężnej, groźnej harmonii.

— …Większy uniwersalizm i równocześnie przyśpieszenie procesów metabolicznych… — dobiegły wypowiedziane głośniejszym szeptem słowa któregoś z. obcych.

— To na nic — odpowiedział inny głos. — Ciśnieniowa autokorektura tkanek przez lata będzie jeszcze fantazją. Może gdyby użyć budulca nieorganicznego… rozumiecie, inna energetyka wiązań…

— Próbowaliśmy — poznałem głos Zary — wpisywać w matryce wysokomolekularne pochodne metali i wiecie, co z tego wynikło…

Chwilę panowała cisza.

— W każdym razie byłby to krok naprzód — odpowiedział Kleen. — A adaptacja w warunkach podciśnienia…

— Chcecie tam wyjść? — spytał nagle pełnym głosem Luta. — Proszę bardzo. Tylko musicie się pośpieszyć. No?

— Dlaczego wyjść?… nie zrozumiał Fros.

— Właśnie o tym mówią — wyjaśniłem ze złym uśmiechem. — Sądzę, że nie powinniśmy im przeszkadzać — dodałem. — Chodzi o doniosłe eksperymenty… jeśli coś z tego pojąłem?

Zapanowało milczenie. Obaj z Lutą odwróciliśmy się tyłem do ekranów. Przed sobą, niemal na wyciągnięcie ręki, mieliśmy twarze obcych, rozjaśnione teraz tańcem świetlistych, kolorowych smug. Ich nieruchome sylwetki sprawiały wrażenie posągów uczestniczących w dziwacznym, ekspresyjnym widowisku. W głębi rysował się bledszy, jakby spłowiały skafander Frosa.

— A wy nie mielibyście ochoty? — padło nagle wypowiedziane mocnym, odrobinę zaczepnym tonem pytanie Lona. Stojący obok niego Kleen wykonał szybki ruch ręką, jakby go chciał zatrzymać. Przez chwilę nikt nic nie mówił.

— Ostatecznie moglibyśmy to zrobić… — głos Luty stał się znowu senny. — W skafandrach…

— W skafandrach! — powtórzył pogardliwie Lon. —

I dokąd byście doszli? Na brzeg? Kawałek dalej? A tam, skąd płyną te głosy, których słuchaliśmy przed chwilą? A gwiazdy? A cała przestrzeń? Czy ją także chcecie opanować… w skafandrach?!

— Uspokój się, Lon — powiedział cicho Dary. — Ta burza działa na twoją wyobraźnię…

— Dlaczego — zaprotestował Fros. — Mówcie…

— …Ale za chwilę — wpadł mu w słowo Luta. — To się zaczęło o pierwszej szesnaście czasu miejscowego. — omiótł spojrzeniem tablicę chronometrów. — Już czas…

Dał się słyszeć odległy szum sprężarek. Naczynia w automacie kuchennym zabrzęczały.

— Chodźcie bliżej… — Luta odsunął się odsłaniając ekran. Jego dłoń spoczywała na pulpicie. Palce trzymał uniesione, zawieszone nad szerokim, czerwonym przyciskiem.

Prostokątna tarcza nagle przygasła. Obraz oddalił się, nabrał perspektywy. Można było rozpoznać wrzącą powierzchnię morza, ciemniejszy pas lądu i chmury. Nagle w głębi powstała jakaś jednolita, przesłaniająca horyzont ściana i szybko poczęła nabierać wysokości. Przesłaniała kolejno coraz bliższe połacie morza, coraz wyżej wspinające się zarysy dalekich lądów i wtedy dopiero pojąłem, że cały ten ogrom mknie z potworną szybkością w kierunku stacji. Otworzyłem usta do krzyku, ale w tym Samym ułamku sekundy palce Luty spadły na czerwony klawisz, szum sprężarek stał się o ton wyższy i podłoga uciekła nam spod nóg. Przez ekran przebiegła jedna czarna smuga, następnie jego tarczę pokrył jasny, niesłychanie drobny popiół. Ściany kabiny zajęczały pod ciosem, ale uderzenie przeszło bez echa, jakby wszystkie konstrukcje wraz z nami otulał gruby kożuch bawełny. Jeszcze sekunda, zamierające miauknięcie sprężarek, ugięcie nóg w kolanach, żeby powstrzymać rosnący ciężar ciała, i podłoga znieruchomiała. Stacja osiadła na dnie oceanu.

— No, to na razie tyle… — mruknął Luta, sięgając do kontaktu. Zapłonęły wszystkie lampy. Mrużąc oczy porażone nagłym światłem, odszukałem mój fotel i usiadłem. Powoli odzyskiwałem zdolność widzenia, ale wciąż jeszcze miałem przed sobą tę ścianę, pędzącą na mikroskopijny okruch, jakim wydawała się przy niej stacja.

— To jakaś burza piaskowa?… spytałem słabym głosem. — Piaskowa i jaka tylko chcesz — zaśmiał się Luta. — Raz mnie to złapało na lądzie. Ledwie mnie odgrzebali… automaty grzęzły jak przy kopaniu głębinowych studni. Zdejmij to, Fros — dorzucił nie zmieniając tonu. — Ciśnienie w normie. Wszystko w porządku…

Fros ocknął się. Sięgnął palcami do czoła i najwyraźniej zdumiał się, natrafiwszy na szklaną powłokę kasku.

— A niech to… — mruknął jakby z podziwem.

Luta zaśmiał się ponownie, otworzył podajnik aprowizacyjny, wyjął kubek, napełnił go wodą i wypił duszkiem. Następnie zacierając ręce przeszedł kabinę i zwalił się na fotel. Widać było, że jest w wyśmienitym humorze.

— Nareszcie razem… — powiedział tocząc wzrokiem po obcych. — O czym to mówiliśmy?…

Uniosłem głowę i przyjrzałem mu się. Był w wesołym nastroju, prawda. Ale jego spojrzenie pozostało czujne.

— Już po drugiej — burknąłem nieprzyjemnym tonem.

— Albo za późno, albo za wcześnie. Na wszystko, poza spaniem. Nie uważasz?

— Poczekaj — włączył się Fros. — Teraz i tak nie zaśniemy.

— Jak kto… — rzuciłem jeszcze, ale już bez przekonania. Rozumiałem, że stoję na straconej pozycji.

— Już wiem — ucieszył się Luta — o przestrzeni. O tym, że w skafandrach jesteśmy jak robaki, skazane na pełzanie po jednym ogrodzonym podwórku. Biedne, ślepe robaki. Tak to było?

— Widzisz?! — Kleen zwrócił się do Lona. W jego głosie zabrzmiała nuta ostrego wyrzutu.

— Nie złość się — Fros wyciągnął do nich race jakby o coś prosił. — Siadajcie.

Kleen obrzucił spojrzeniem wskazany przez Frosa fotel, ale stał dalej bez ruchu. Jeden Dary bez zastanowienia ruszył do przodu, wybierając miejsce tuż obok Luty.

— Usiłuję zrozumieć — Fros okrążył fotel i położył ręce na oparciu — na czym to wszystko polega? Ingerujecie w kody genetyczne, kształtując przyszłe płody według waszego uznania. Wyposażacie je w skrzela, organy pozwalające asymilować dwutlenek węgla, pewnie potraficie programować ludzi ze skrzydłami i licho wie jakich jeszcze. To wiemy… i proponuję, żebyśmy nie próbowali bawić Się w wartościowanie, bo wiemy także, że na tej drodze do niczego nie dojdziemy. Ale o co w końcu chodzi? Zgoda, że możecie osiągać jakieś cele doraźne… — powiedzmy — zatoczył łuk ręką — swobodę poruszania się na tym chociażby globie, opanowanie środowiska morskiego… i tak dalej. Nie uwierzę jednak, że odeszliście tak daleko od norm, nie etycznych, nie mówmy o etyce, ale po prostu obyczajowych, tylko dla tych doraźnych korzyści. Słyszeliśmy, zresztą nie robiliście z tego tajemnicy, że wasza nauka stawia jako nadrzędne w procesach przystosowawczych adaptowanie istot technologicznych do zastanych — warunków, a nie, jak na przykład nasza, na odwrót. Ale to przecież także nie może być celem… rozumiecie, co mam na myśli. Jak to wszystko mieści się w waszych naukach społecznych? Do czego dążycie?

Nie czekaliśmy zbyt długo. Kleen chwilę tylko wpatrywał się w twarz Frosa, jakby chcąc z niej wyczytać jego prawdziwe intencje, po czym potrząsnął głową.

— Dziwnie stawiasz sprawę — powiedział bardzo cicho. — Cywilizacja… nauki społeczne. A czymże są nauki społeczne? Dla nas to między innymi wszystko, o czym mówiłeś.

— Pięknie, synu — zamruczał Luta. — My też mamy jaki taki pogląd na nauki społeczne i śmiem twierdzić, że gdyby nie ten pogląd właśnie, siedziałbyś teraz na Ziemi i rozmyślał, czym jutro nakarmić rodzinę. Nie licytujmy się. Odpowiedz lepiej na pytanie Frosa. Nie ciągniemy was za język, żebyście wyliczali wasze instytuty, poligony kosmiczne, technologie i tak dalej. Ale to przecież możecie powiedzieć. O co w końcu chodzi?…

— O… — Kleen przeciągnął to „o”, na ile tylko starczyło mu tchu w piersiach i zamilkł. Obejrzał się bezradnie na pozostałych, po czym zrezygnowany usiadł w najbliższym fotelu. Pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach.

— O czas — rzucił twardo Dary.

— O czas?… — Fros wyprostował się odruchowo. Wyraz jego oczu zdradzał kompletne zaskoczenie. — Jak to rozumiesz?

Dary zatrzymał wzrok na nieruchomej, jakby boleściwej sylwetce Kleena. Było aż nadto widoczne, że ten widok nie sprawia mu przyjemności. Zastanowił się i wzruszając ramionami powiedział:

— Całkiem po prostu. Z biegiem lat coraz wyższe ilościowe bariery postępu cywilizacji zmieniają się w równie szybko rosnące bariery jakościowe. Co jest ostatnim, a może tylko aktualnym w tej chwili progiem, przed którym stoi ludzkość? Ilość czasu. Właśnie ilość, mierzona od zera do nieskończoności. Ilość, która jednak decyduje o jakości. Dla nas to oczywiste, a sądzę, że i wy doskonale wiecie, o czym myślę, nawet jeśli macie swoje własne zdanie. A dlaczego tak się dzieje? Czy brak nam wiedzy? Możliwości technicznych? Nie. Brak nam odwagi. To znaczy, tak było dotychczas. Takie dziedzictwo otrzymaliśmy w spadku od was. Rozważania Nowych, kiedy mianowicie ktoś traci cechy ludzkie, czy istota posiadająca skrzela jest jeszcze człowiekiem czy już nie, a może staje się zwierzęciem dopiero jak ma skrzela i na przykład ogon, przejmują litością. Niestety, musi to być czujna litość, bo sąsiadujemy ze sobą na tej samej planecie i… ale to już inna historia.

— Ta inna historia — wtrąciłem — jest dla nas co najmniej równie interesująca jak tamto. Co to znaczy „czujna litość”? Zabijacie się mówiąc: przepraszam? Ignorujecie?

Dary myślał chwilę, po czym wykonał nieokreślony ruch głową.

— Różnie bywało… — bąknął.

— To wiemy. Ale jak jest teraz? Co na przykład zrobi wasz geolog, kiedy gdzieś, tam na odludziu spotka takiego jak on samotnego badacza należącego do przeciwnej strony?

Kleen odjął nagle ręce od twarzy i uśmiechnął się.

— Oni rzadko chodzą samotnie… — powiedział z drwiną. — Co zrobi? Nic. Będą udawać, że się nie zauważyli. Mało prawdopodobne, żeby zaczęli rozmawiać. Chociaż zdarza się i tak. To, o czym mówimy, dotyczy raczej… — zawahał się — organizacji. W ogólniejszym sensie tego słowa…

Tak. Obraz stosunków panujących na Trzeciej, jaki wyłaniał się z relacji jej mieszkańców, z pewnością nie był zachęcający. Jeśli jeszcze znało się ich genezę i rozwój historyczny…

— No dobrze — Fros najwyraźniej niecierpliwił się, czekając, kiedy wreszcie wrócimy do właściwego, jego zdaniem, tematu. Przesunął fotel bliżej Dariego i przycupnął na brzegu poduszki, pochylając się w jego stronę.

— Mówisz o odwadze — zaczął, załamując nerwowo palce. — A kim byli ci, którzy tu przylecieli? Tchórzami? Dlaczego właśnie im przeciwstawiacie waszą… bezkompromisowość?

— No dobrze — żachnął się Dary. — przylecieli. I co dalej?

— Właśnie — mruknął Luta. — Dalej to już wasze własne sprawki. Odwagi wam może nie brak, ale…

— Nie o tym mówię — zaperzył się nagle Lon. — To tylko epizody… z pewnego punktu widzenia. Prędzej czy później damy sobie z tym radę…

— Powinno wam się śpieszyć — przerwałem — skoro przywiązujecie taką wagę do czasu…

— Ale tego czasu — podchwycił Kleen — który nam i wam zamyka drogę postępu. Perspektywy…

— Chyba przesadzasz — nie wytrzymał Fros. — Osiągnęliśmy niemało. I nie spoczywamy na laurach. Dynamika myśli ludzkiej jest zjawiskiem niepowtarzalnym w przyrodzie. Jej heroizm staje się w pełni widoczny właśnie dopiero na tle czasu życia jednostki…

— Stawał — przerwał z naciskiem Dary. — Stawał. Nie staje. Nie tylko heroizm, ale i piękno. Oczywiście, masz rację. Ten sam heroizm i piękno, które was urzekają, kiedy stajecie przed piramidami. Odnoszą się zawsze do przeszłości. A co dalej? Weźmy chociażby dotychczasowy kierunek rozwojowy. Przestrzeń. To znaczy co? Najbliższe gwiazdy? Dobrze. A potem? Kwazarowce, statki tachjonowe. Niech będzie. To zwiększa zasięg do obszaru Galaktyki. I koniec. Zagadnienie kosmosu jest zagadnieniem czasu, to jasne jak dwa a dwa cztery. Ale kosmos to tylko hasło wywoławcze… Precedens. Jeżeli raz uznamy jakąś granicę za nieprzekraczalną, możemy pożegnać się ze wszystkim.

Dłuższą chwilę panowało milczenie. Luta leżał na wznak z rękami pod głową i patrzył w sufit. Fros wsunął się nieco głębiej w fotel. Obcy wymienili pomiędzy sobą krótkie spojrzenia i znieruchomieli.

— W tym, co mówicie — odezwałem się wreszcie — jest być może jakaś idea… jeśli już nie ideologia. Tyle że nie nowa. Przedstawiacie się tak, jakby przed wami nikt nie pomyślał o perspektywach cywilizacji. Tymczasem od początku świata ludzie nie robili nic innego. Pierwszy lot na księżyc trwał dokładnie tyle, ile potrzebują obecne statki, żeby przebiec orbitę Jowisza i wrócić na Ziemię. Teoretycznie jesteśmy w stanie przekroczyć granice Galaktyki… a przecież nie jest to nasze ostatnie słowo. Czasem interesowali się nasi wspólni przodkowie, astronomowie, fizycy, humaniści, od bardzo dawna. Jego zależnościami matematycznymi i… sensem. Niech wam się nie zdaje, że jesteście tak bardzo oryginalni.

— Wcale nie chcemy być oryginalni — odparował Dary. — Przeciwnie. Świadomie utrzymujemy się w obszarze ekstrapolacji… tyle że rozszerzyliśmy jego granice. A raczej nie uznajemy tych granic… chcemy iść w określonym kierunku dlatego, że to wynika z naszego wyboru, a nie z braku innych możliwości. Jeśli nie widzisz różnicy… — zawiesił głos i utkwił we mnie badawcze spojrzenie. Ale nie czekał na odpowiedź. Zaczerpnął powietrza i mówił dalej:

— Nie dziwcie się, że zareagowaliśmy tak żywo, kiedy wspomnieliście o skafandrach. One są dla nas symbolem konserwatyzmu… trzymania się kurczowo tradycyjnego środowiska. Jeśli już nie można inaczej, to przynajmniej stwórzmy namiastkę tego środowiska w milimetrowej warstwie wokół skóry, w butlach na plecach, w aparaturze korekcyjnej… I nie tylko konserwatyzmu. Także pogodzenia się z istnieniem granic nieprzekraczalnych… mówiłem przed chwilą. Pojemność butli ogranicza wasze pole działania, strzałka manometru przypomina, że jesteście intruzami… w każdym prawie świecie poza jedną jedyną Ziemią. Czy to nie brak odwagi? Czy człowiek nie powinien dążyć do lego, aby jego myśl ogarniała przestrzeń, jak teraz, powiedzmy, tę kabiną? Bo przecież chodzi o tę myśl właśnie, i tylko o nią, o dynamikę naszych struktur informatycznych, a nie ich formę czy zgoła narzędzia, jakimi są elementy naszych organizmów. Tak jak przekształcaliśmy narzędzia w miarę postępu cywilizacyjnego, tak samo musimy postąpić z naszymi płucami, sercem, z budową tkanek i czym tam jeszcze, jeśli nie chcemy u kresu drogi osiągnąć błogostanu układów bezwzględnie odosobnionych. To znaczy odciętych od dopływu informacji i kontentujących się trwaniem.

— Ciekawy pogląd… — zamruczał Luta. — Bardzo ciekawy. Ale tak mi się zdaje, jakbym gdzieś już to wszystko słyszał… czy czytał? Co mówiłeś przed chwilą, Mur? Aha, już wiem. Że bardzo trudno wymyślić coś nowego…

— Owszem, czytałeś — zareplikował Kleen. — Zapewne nie raz i w wielorakim naświetleniu. No i co z tego? Czy ktoś próbował coś więcej niż mówić lub pisać? Milczysz? Więc ci podpowiem. Nie, nie próbował. Mało tego. W dyskusjach na ten temat wypowiadało się wielu powszechnie szanowanych specjalistów. Jeszcze w czasach, kiedy nikomu się nie śniło o zasiedlaniu Alfy… my też mamy książki. Nie brakło głosów reprezentujących już wtedy nasz obecny punkt widzenia. Były przyjmowane rzeczowo i spokojnie. Nikt nie rozdzierał szat, nikt nie krzyczał, że to wyparcie się człowieczeństwa, degeneracja, zerwanie z tradycją kulturową i tak dalej. Wszystko przebiegało w salonowej atmosferze: „słowa szanownego kolegi budzą we mnie mieszane uczucia”…, „wysoko cenię autorytet mojego uczonego przedmówcy, ale”… wiecie, jak to jest. Jednak skoro tylko ktoś zaryzykował przejście od słów do czynu, kiedy przeprowadziliśmy pierwsze doświadczenia, jakieś drobne jeszcze korektury kodów genetycznych, natychmiast okrzyknęliście nas zwyrodnialcami, których trzeba tępić jak zarazę. Decydowanie o przyszłości istot ludzkich bez ich udziału! Kryteria doboru rodziców! Powiedzenie, że traktowaliście nas jak zwierzęta, byłoby zbyt łagodne, bo zwierzęta darzycie…

— Powoli… — powiedział dobitnie Luta. — Co to znaczy „my”? Czego chcecie od nas?

— A kto? — parsknął milczący dotąd Zara. — Kim byli Nowi, kiedy przybyli na Trzecią? Wychowankami starej Ziemi. Może niezupełnie wiernymi, ale im chodziło o coś zupełnie innego… W każdym razie do nas odnieśli się tak a nie inaczej, występując z pozycji reprezentantów ziemskiej cywilizacji… którą chłonęli i kształtowali prawie sto lat dłużej niż nasi. Więc mamy prawo mówić „wy”.

— Dobra, dobra — w głosie Luty nie zabrzmiała choćby nutka wzburzenia — zostawmy to. — Nigdzie nie jest powiedziane, że musimy kochać się nawzajem. Ja przynajmniej poradzę sobie bez tego. Więc co z tym czasem?

Nikt nie odpowiedział. Luta odczekał chwilę, po czym unosząc głowę powiedział:

— Skończcie, skoroście zaczęli. Domyślam się, jaki związek mają wszystkie te eksperymenty, które jakoby budzą w nas odrazę, z rozwiązaniem kwestii czasu. I do czego zmierzacie. Ale narzekacie, że źle was oceniamy, więc nie chcę popełnić kolejnego błędu. No?

Kleen poprawił się w fotelu.i odchrząknął ale ubiegł go Dary.

— Chcemy osiągnąć uniwersalizm przystosowawczy. Ale dynamiczny. Torować myśli ludzkiej drogę w nieskończoność wszechświata, wyposażając nasze organizmy w zdolność natychmiastowej adaptacji do wszystkich występujących w nim środowisk…

— Także do próżni? — wtrącił szybko Fros. Jego oczy błyszczały. Oddychał ciężko, jak po biegu na długi dystans.

— Także… a nawet przede wszystkim do próżni — odpowiedział Dary. — To znaczy tego, co potocznie nazywamy próżnią… materii międzygwiazdowej i międzygalaktycznej.

A rozwiązanie problemu czasu, tkwi nie gdzie indziej, jak właśnie w przestrzeni. Przynajmniej w pierwszym etapie… — urwał i pomyślał chwilę. Wreszcie westchnął i bezradnie rozłożył ręce.

— Nie potrafię tego jasno wyłożyć — powiedział przepraszającym tonem — pierwszy raz rozmawiam z kimś tak dalece… — zająknął się.

— Niezorientowanym — podrzuciłem. Skinął głową.

— Tak… To znaczy tak dalece obcym naszemu życiu i naszym sprawom… spróbujcie sobie dopowiedzieć to, czego nie umiem wyrazić… no więc wróciliśmy do teorii tachjonów. Wiem, wiem, to już nie tylko teoria… ale jej dotychczasowe zastosowania nie wychodzą poza narzędzia. Mówiąc o powrocie do teorii, mam na myśli jej pierwotną, najogólniejszą postać, przedstawiającą tachjony jako cząstki, które przy szybkości światła mają nieskończoną energię i pęd, a tracąc energię ulegają przyśpieszeniu. Wreszcie po dojściu do energii zerowej osiągają prędkość nieskończoną.

— Podróże w czasie — bąknąłem.

— Tak to kiedyś nazywano — uśmiechnął się Dary. — Dlaczego nie? Z jednym zastrzeżeniem. Nie na tym szczeblu ewolucji, który osiągnęliśmy wszyscy, jak tu siedzimy…

— Nawet wy? — wtrąciłem zjadliwym tonem.

— Oczywiście — odrzekł z powagą. — To, co zrobiliśmy, to dopiero… nie ma o czym mówić — machnął! pogardliwie ręką. — Ale i przez to trzeba było przejść…

— No i pewnie — parsknąłem. — Przekształcenie ludzkich organizmów tak, żeby mogły się zachowywać jak tachjony czy inne cząstki, to coś więcej niż skrzela i jakieś worki do oddychania dwutlenkiem węgla. O tyle więcej, że aż mi was żal. Chwilami sprawiacie wrażenie jakbyście wszystkie klepki mieli na właściwym miejscu. Niestety, przy bliższym poznaniu…

— No cóż — nie pozwolił mi skończyć Kleen — mogę tylko przypomnieć, jak natrząsano się z ludzi, którzy próbowali skonstruować aparat latający cięższy od powietrza…

— Rzeczywiście! — wykrzyknąłem. — Nie pomyślałem o tym. Różnica, rzekłbym, żadna…

— Zaraz, zaraz — zniecierpliwił się Fros. — Przecież każdy mikroorganizm, który znajdzie się poza granicą jakiego bądź układu planetarnego, otrzyma natychmiast dawkę promieniowania ultrafioletowego i twardego dziesięć do piątej potęgi razy większą od śmiertelnej. A cóż dopiero struktury bardziej skomplikowane…

— Właśnie — podchwycił Dary. — Nam wcale nie chodzi o mikroorganizmy. A struktury wyższego rzędu charakteryzują się mniejszymi zdolnościami adaptacyjnymi, prawda? Otóż nie zawsze… jak widać na załączonym obrazku. Zresztą, to tylko droga… Ale nie pozwolimy się z niej sprowadzić. Nikomu… — dorzucił z naciskiem.

— To dobrze — burknąłem. — Może się kiedyś spotkamy. za, powiedzmy, tysiąc lat. Będziemy właśnie wracać z krańca metagalaktyki i zastanawiać się, co zrobić z resztą tak mile rozpoczętego popołudnia…

— Ja nie — powiedział z przekonaniem Luta. Fros wybuchnął krótkim, nerwowym śmiechem.

— Nie śmiej się — upomniałem go surowym tonem. — Nie wypada. Oni tu o wieczności… czy raczej o życiu w nieskończoności, a ty…

— Właśnie — mruknął Luta. — W końcu jednak zeszło na filozofię. Co jednak może taka jedna maleńka burza. Wszyscy mamy jednego hyzia, wy i my…

— Prawa fizyki — Fros zasmucił się nagle — są równe dla wszystkich regionów wszechświata. Przynajmniej dla regionów znanych. Jeszcze w dwudziestym wieku wysunięto hipotezę życia opartego na zbiorze cząstek elementarnych… bez udziału komórek. I w tymże dwudziestym wieku obalono tę hipotezę. W każdym razie stała się ona nieprzydatna z waszego punktu widzenia — spojrzał na Kleena. — Udowodniono bowiem, że takie cząstki musiałyby łączyć się z sobą i istnieć w czasie — ostatnie słowa Fros przesylabizował. — A więc nawet gdybyście chcieli rozpylić ludzkość na cząstki elementarne, co jest oczywiście utopią, ale co wcale nie byłoby jeszcze najbardziej skomplikowanym sposobem urzeczywistnienia waszej idei, i tak nic by z tego nie wyszło…

— …co było do udowodnienia — przypieczętował Luta.

— Zobaczymy… — mruknął Dary. — Nie my zaczęliśmy tę rozmowę…

Dłuższą chwilę panowało milczenie. W końcu Luta ziewnął, przeciągnął się, aż mu w piersiach zatrzeszczało i spojrzał na zegarek.

— Pięć po czwartej — westchnął. — Wiecie jak ma na imię największy wróg postępu? To, co nazywacie konserwatyzmem? Brak odwagi? Nie, moi drodzy. Gadulstwo. Najzwyklejsze gadulstwo… — powtórzył.

— Dlaczego? — zaprotestował Fros. — To było bardzo interesujące…

— Interesujące, tak — przerwał mu Luta. — Ale czy bardzo? Może nie umiem docenić — zwrócił się do Kleena — wszystkich subtelności waszego rozumowania. Co innego, gdybyśmy siedzieli na tarasie w jakimś przyzwoitym rezerwacie i popijali przez słomkę mrożoną kawę. Pewnie starałbym się przynajmniej nadążyć za waszą wyobraźnią. Rzecz w tym, że tutaj ciągle plącze mi się po głowie jedna myśl, a właściwie jedno pytanie. Co mianowicie sprowadziło was na ten glob? To znaczy co zadecydowało, że wasza wycieczka doszła do skutku? Dwutlenek węgla i to świństwo w morzu, czyli idealny poligon dla świeżo „przystosowanych”, katastrofa statku… pierwszego statku — podkreślił — czy też ta nasza biedna skorupa? — poklepał poręcz fotela.

— Nie stacja — odpowiedział szybko Dary. — A już na pewno nie chęć zawładnięcia nią. Nie szukamy konfliktu z Ziemią. Ostatecznie — uśmiechnął się — konflikt jest także formą kontaktu…

Luta usiadł i wyprostował się. Rysy jego twarzy stwardniały.

— Jeśli to prawda… — rzucił. — Mieliśmy sobie nawzajem coś udowodnić. My pokazaliśmy wam statek. A wy oszukaliście nas. Przynajmniej próbowaliście. No, proszę, powiedzcie teraz, co mamy zrobić, jeśli automaty nie trafią na ślad Yiandena? Gdzie go szukać? U was czy u tych, których nazywacie «Nowymi»? A może jeszcze gdzie indziej? I czy możemy polegać na waszych informacjach? Licho wie jak daleko zechcecie się posunąć… w imię tego waszego czasu czy czego tam. Ciągle powtarzacie „my-wy”, „my-oni”, ciągle macie o coś pretensje. Co było, to było. My natomiast, jak tu siedzimy, nie szukaliśmy was i nie zapraszali. Przysyłacie tu statki, które eksplodują, zabijając naszych. Jeśli to przypadek… Potem pouczacie nas, na czym polega postęp. A ja chciałbym wiedzieć, czy „statek”, który wystartował stąd z dwoma ocalałymi członkami waszej załogi, załóżmy, że naprawdę było ich czterech, i, być może, z Yiandenem, dotarł na Trzecią? I czy nie wylądował w waszym, jak mówicie, mieście?

— Nie — rzucił krótko Kleen.

— Nie — powtórzył Dary.

Luta nie spuszczał wzroku z ich twarzy. Milczenie przeciągało się. Zza pulpitu dobiegł pojedynczy trzask przekaźnika. Automaty samoczynnie korygowały ciśnienie, w zależności od warunków panujących na zewnątrz.

— Czy wy uwierzylibyście na moim miejscu?

Dary wstał. Odsunął fotel jakby ze złością i postąpił krok w naszą stronę.

— Nie wiem — warknął. — I nie sądzę, żeby to miało większe znaczenie. Jeśli zechcecie tam lecieć, będziecie się i tak musieli dowiedzieć jak tamci mieszkają, jakie noszą ubrania i tak dalej. Twoje wątpliwości są bez sensu. Musicie zapytać o to nas i chcąc nie chcąc dostosować się do tego, co wam powiemy. Po prostu nie macie innego wyjścia.

Luta wstał również. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Odruchowo położyłem dłoń na kaburze miotacza. Ale nic się nie stało. Twarz Luty powoli topniała. Ramiona mu opadły. Zaczerpnął powietrza, odwrócił się i nie patrząc na nikogo z obecnych rzucił:

— Fros, sprowadź ich na dół…

Загрузка...