Część 9

Chłopczyk mógł mieć ze cztery lata. Krótko podcięte czarne włosy spadały mu na czoło, tworząc potarganą w tej chwili grzywkę. Miał na sobie taką samą pelerynę jak dorośli, ozdobioną na ramieniu stylizowanym kwiatem, jakby wyciętym z kartonu. Wyłonił się zza węgła jak duch i spostrzegłszy mnie przystanął, niezdecydowany. Postał chwilę, po czym postąpił krok bliżej. Zmarszczył brwi. Na jego szerokiej twarzy odmalowało się skupienie. Założył ręce na plecy i prostując się zabawnie, wyszeptał:

— Przepraszam…

Zdaje się, że znali tylko to jedno słowo.

— Przepraszam… — zaszemrało ponownie. W głosie malca zadźwięczała jakby nutka zdziwienia.

Zachciało mi się nagle śmiać! Przeleciałem te głupie dwa parseki, pochowałem dwóch moich poprzedników na lądzie, który otoczył sobą ich groby ze wszystkich stron, przybyłem tutaj, wkradłem się do miasta dzięki cudacznej bluzie zabranej jednemu z jego mieszkańców, wszystko po to, aby jedynym, kto obdarzył mnie zainteresowaniem okazał się czteroletni chłopczyk. To już nie tylko absurd. Także najczystsza farsa.

— Co tutaj robisz? — spytałem mimo woli zniżając głos. — Już późno…

Nie inaczej — przemknęło mi przez myśl, zareagowałby ich strażnik przy bramie.

Chłopczyk nasrożył się. Opuścił ręce i przekrzywił głowę. Ale nic nie powiedział.

Scena przeciągała się. Licho wie co zrobi taki malec, kiedy nie spełnię jego oczekiwań. Mogłem tu przybyć jako wróg. Ale nie porywacz dzieci. Idiotyczne.

Nagle zaświtała mi pewna myśl. Tak, to jest sposób. Kto wie, czy nie najprostszy ze wszystkich możliwych.

Podniosłem się, podszedłem do chłopca i przykląkłem na jedno kolano. Nie dotknąłem go. Co to, to nie.

— Odprowadzą cię do domu — zaproponowałem. Gdzie mieszkasz? To mu się nie spodobało. Cofnął się pół kroku i spochmurniał.

— Pójdę z tobą — powtórzyłem, wstając. — No, prowadź…

Dziecko ani drgnęło.

Rozejrzałem się bezradnie. Wziąć go za rękę i pociągnąć za sobą? Dokąd mianowicie? Głupia historia.

— I co z tobą zrobić?… — powiedziałem bardziej pod własnym adresem niż do niego.

Chłopczyk drgnął.

— Dziwnie mówisz… wyszeptał tonem wyrzutu. Rzeczywiście dziwnie. Zapomniałem o samogłoskach.

— Uważasz, że dziiiwnie? — zaśpiewałem. Rozchmurzył się. Jego ręce ponownie powędrowały za plecy.

— Kup mi soola… — zażądał.

Mogłem się tego spodziewać. Tego i jeszcze wielu innych rzeczy.

— Chodź — skinąłem na niego. — Zaprowadź mnie tam, gdzie są soole…

— Nie wiesz? — zdziwił się. — Daj Kile to sam pójdę. Aha. Oczywiście, nie. Cóż prostszego. Ciekawe, gdzie je noszą. Strój, jaki miałem na sobie, był pozbawiony jakiegokolwiek fałdu, nie mówiąc już o kieszeniach.

— Pójdziemy razem — powiedziałem. — No, prowadź — powtórzyłem z nadzieją w głosie.

Tym razem nie zwlekał. Odwrócił się na pięcie i zniknął za tym samym załomem muru, zza którego wyszedł. Ruszyłem za nim.

Nie uszliśmy daleko. Zaraz przed drugim, czy trzecim domem, wzdłuż oświetlonych wystaw widniał szereg pękatych, okrągławych skrzyń, które nie mogły być niczym innym jak tylko automatami. Chłopczyk zatrzymał się i spojrzał na mnie zachęcająco.

— No — powiedział raźnym głosem. — Daj liile…

Podszedłem i stanąłem obok niego. Na wysokości ludzkiej twarzy, w beczce widniała owalna szybka. Za nią ciemniały jakieś niewielkie kształty. Powyżej umieszczono coś, co prawdopodobnie było mikrofonem. Pod okienkiem sterczał rząd klawiszy.

— Wiesz — powiedziałem nie patrząc mu w oczy — zdaje się, że nie mam liili…

Oczekiwałem protestu. Niechby głośnego. Ale na buzi chłopca odmalowało się tylko najczystsze osłupienie.

— Jak to nie masz… — wyjąkał. — Wystarczy powiedzieć…

Zdecydowałem się.

— Ja nie jestem stąd — rzuciłem twardo. Zreflektowałem się i dodałem łagodniejszym tonem:

— To skomplikowana sprawa. Przepraszam za soole. Dostaniesz je innym razem. A teraz zaprowadź mnie do twojego domu. Za późno już, żebyś sam chodził po mieście — dodałem podstępnie.

Był zbyt zaskoczony, żeby zaprotestować. Postał chwilę, jakby musiał głęboko rozważyć zaistniałą sytuację, po czym odwrócił się bez słowa i ruszył w górę ulicy. Dogoniłem go i powiedziałem:

— Popatrz, wszyscy już śpią. Na ulicach pusto; Może byłeś z rodzicami i zgubiłeś się? Jesteś pewny, że trafisz do domu?

Odczekał chwilę, po czym mruknął obrażonym tonem:

— Nikt nie śpi…

Postanowiłem już o nic nie pytać. Zapragnąłem tylko, aby to, co musi się stać, stało się jak najprędzej.

I nie czekałem długo. Zaraz za drugim rogiem chłopiec skręcił w prawo i wszedł na toczący się tam chodnik, który wkrótce wyniósł nas spomiędzy murów na zbocze jednego z najbliższych wzgórz. Nie upłynęły trzy minuty, a z lewej i prawej strony ukazały się trawiaste żywopłoty, za którymi czaiły się przykryte grzybiastymi dachami domki. Chodnik wznosił się nadal. W oddali zalśniła tafla wody. Tak, na tym obszarze można było zbudować miasto z prawdziwego zdarzenia. Miasto, w którym chciałoby się wieczorem wyjść z domu, wpaść do przyjaciół, popatrzeć na niebo i przespacerować do przystani. Lub po prostu pójść popatrzeć na rzekę. A jest przecież jeszcze owo morze czy jezioro, na które nie dane mi było nawet spojrzeć.

Przed jednym z domów, tuż pod szczytem wzniesienia, chłopiec zeskoczył zgrabnie z chodnika i nie odwracając się podszedł do niskiej furtki, sporządzonej z jakiegoś półprzezroczystego tworzywa. Jej górna listwa ozdobiona była niewielkimi kulami, mieniącymi się wszystkimi barwami tęczy. Dotknął jednej z nich, przynajmniej tak mi się zdawało, i wszedł na ścieżką wyłożoną jakby grubą warstwą pluszu czy aksamitu. W tym samym momencie frontowa, półokrągła ściana domu rozsunęła się i na tle padającego z wnętrza światła wyrosła ciemna sylwetka kobiety. Chłopczyk znieruchomiał, ale tylko na chwilę. Zdążyłem posunąć się w stroną domu jakieś dwa, trzy metry, kiedy odwracając się i celując we mnie palcem zawołał oskarżycielskim tonem: — On nie ma swojej liile! I nie jest stąd! Chciałem soole!

Postać w otwartej ścianie zafalowała. Postąpiłem jeszcze krok i stanąłem. Dobiegł mnie dyskretny brzęk, jak — by telefonu, po czym od drzwi wionęło ciche „przepraszam…”

— Powiedział, że nie ma liile! — powtórzył swoje chłopiec.

Prawda, że to była jego zemsta, za soole, których nie dostał. Prawda, że dążyłem do stworzenia takiej właśnie sytuacji. Ale w zachowaniu malca było coś więcej niż zwykły dziecinny odruch, spowodowany doznanym zawodem. Nie próbowałem tego bliżej określić. Niemniej dobrze, że nasze dzieci są inne.

Wyprostowałem się. Koniec spacerków. Czas pożegnać to miasto i tych ludzi. Pożegnać albo…

— Przybywam z Ziemi — rzuciłem, patrząc prosto w stronę postaci, której twarz w dalszym ciągu pozostawała niewidoczna. — Dlatego nie mam tego jakiegoś liile — wyjaśniłem. — Chcę się skontaktować z władzami miasta. Uważaj, Luta — ciągnąłem nie zmienionym tonem. — Odprowadziłem do domu spotkane na ulicy dziecko. Rozmawiam z jego matką… jeśli to można nazwać rozmową. Będą się starał mówić. Gdybym milczał dłużej niż trzy minuty, wiesz, co robić. Nie mam najmniejszego zamiaru tu zostać. Nikomu tego nie życzę — mój głos przeszedł w zjadliwy syk.

Cisza. Kobieta, przed nią dziecko, trzy metry dalej ja. Za moimi plecami otwarta furtka. Nie dalej niż o piąć kroków. Po raz pierwszy od zachodu słońca poczułem chłód.

Z ulicy dobiegł jakiś szelest. Nic więcej. Żadnego sygnału, szumu silnika, kroków. Obejrzałem się i ujrzałem dwie głowy tkwiące w walcowatych kaskach, odsłaniających zaledwie środek twarzy. Dalej, przed furtką widniał jakiś pojazd przypominający na pierwszy rzut oka karuzelę. Niezbyt wielką. W fotelach, umocowanych na płaskiej tarczy wzdłuż jej obrzeża, tkwili ludzie. Przed każdym z nich na prostokątnym stojaku zamocowano jakąś podłużną konstrukcję. Wszystkie celowały teraz w moją stronę.

Postąpiłem krok ku milczącym postaciom w kaskach. — Jestem z Ziemi — powtórzyłem. — Mam do pogadania z waszymi władzami. Zaraz potem odlecę. Nie mamy zamiaru wtrącać się w wasze sprawy. Musiałem jednak przedsięwziąć pewne środki. Miasto jest otoczone. Jeśli dojdziemy do porozumienia, nic wam nie grozi. Tylko nie próbujcie mnie przechytrzyć. Mam łączność z naszymi oddziałami. W razie czego w tysięcznej części sekundy przestaniecie istnieć, razem ze wszystkim, co tu zbudowaliście. Nie poruszyli się. Jakby nie obchodziło ich, co powiedziałem. I że w ogóle coś mówiłem. Zerknąłem w stronę domu. Sylwetka kobiety dalej wypełniała sobą prostokąt powstały w wyniku rozstąpienia się ściany, ale chłopca już nie było. Nie słyszałem jak odchodził.

Zwróciłem się ponownie do przybyłych. Nic się nie zmieniło. Okrągły pojazd naszpikowany lufami, ludzie siedzący bez ruchu, jakby czekający, aż zabrzmi katarynka i krąg ruszy, porywając ich w świat złudzeń. Tych dwóch przede mną, sprawiających wrażenie, że nie bardzo wiedzą co dalej. Miałem tego dość.

Postąpiłem do przodu. Cofnęli się, ale nie zeszli mi z drogi. Musiałem stanąć.

— Uważaj Luta — powiedziałem. — Już są. Jakiś płaski talerz z kompanią policjantów. Stoją i czekają, co zrobię. Nie mam broni — zmieniłem ton, podnosząc ręce, żeby mogli mnie dobrze obejrzeć. W padającym z domu świetle zamigotała łuska bluzy. Unieśli głowy. Oczy im się rozszerzyły. Opuściłem ręce i uśmiechnąłem się.

— Zabrałem to jednemu z waszych — powiedziałem. — Jest w bezpiecznym miejscu i prosi, żebyście byli grzeczni. Inaczej nigdy już nie zobaczy swojego miasta.

Nie zdążyłem dokończyć, kiedy jeden z nich pochylił się, ujął moją bluzę w obie dłonie i delikatnym ruchem przyciągnął ku sobie. Oddałem mu ją bez oporu. Następnie cofnął się robiąc przejście.

Zaczerpnąłem głęboko powietrza i ruszyłem. Przekraczając otwartą furtkę, pochwyciłem jakiś cichy głos, dobiegający od strony domu. Brzmiało to jak wyszeptane przez kogoś, kto za chwilę musi umrzeć, „przepraszam”… Jeden z ludzi siedzących na platformie wstał. Podszedłem i nie pytając o nic zająłem jego miejsce. Nikt nie zaprotestował. Tylko osobnik w fotelu przede mną odwrócił się i skierował w moją pierś wylot broni zainstalowanej przed tym, który ustąpił mi miejsca. Wzruszyłem ramionami. Zaraz potem pojazd ruszył. Ściśle mówiąc, wzleciał. Był czymś w rodzaju poduszkowca z doskonale wyciszonymi silnikami. Sunął nisko nad powierzchnią gruntu i musiał trzymać się środka wolnej przestrzeni pomiędzy taśmami chodników.

Przez całą drogę żaden z załogi tej latającej tarczy nie odezwał się słowem. Człowiek siedzący na wprost mnie utkwił wzrok w podstawie swojej broni. Podobnie jak pozostali sprawiał wrażenie manekina. Zresztą cały ten pojazd obsadzony nieruchomymi ludźmi, płynący bezszelestnie nad ulicami wymarłego miasta, pośród plecionych żywopłotów, strusiowatych drzew, pod bezksiężycowym niebem, jasnym niezmiennie jak przed świtem, wydawał się nie bardziej realny niż owa nieskończona, kwiecista łąka z fantomatycznego spektaklu.

Od dłuższej chwili jechaliśmy prostą, wąską ulicą przecinającą park. Jeśli to nie była droga, którą szedłem po przekroczeniu bramy, to w każdym razie mogła nią być. Te same wąskie tasiemki chodników obramowane białymi listwami. Z rzadka przeświecające przez drzewa latarnie. I ta sama kiszkowata budowla zamykająca obręb miasta. Ujrzałem ją na kilka sekund, zanim pojazd wpłynął do wnętrza oświetlonego żółtymi reflektorami tunelu. Był długi. A więc trafiłem jednak w inne miejsce. Jechaliśmy cały czas prosto i gdyby zabudowania, które nas otaczały sąsiadowały ze znaną mi bramą, dawno znaleźlibyśmy się już na przystani. A nawet nad wodą.

Wszystko jedno. Ta część miasta czy inna, to nie ma znaczenia. Wylot strumienia z miejscem postoju transera odnajdę z zawiązanymi oczami. W ostateczności wystarczy jedno moje słowo, a drogę wskaże mi flara.


Tunel rozjaśnił się nagle. Wjechaliśmy do okrągłej hali z płaskim dachem. Był to uczciwy, betonowy dach. Żadne szkło czy coś w tym rodzaju. Ściany zdobiły wąskie otwory przywodzące na myśl strzelnice w starożytnych zamkach. Poza nimi na wprost ujścia tunelu znajdowały się tylko szerokie, półkoliste drzwi, wykonane z pancernej blachy. Jakbym nagle, ni stąd ni zowąd zmienił bajkę, w której występowałem. Z cudacznej, pełnej nieokreślonej grozy, ale smętnej i zamyślonej, na ponurą, lecz osadzoną twardo w rzeczywistości. Tyle że zamierzchłych epok.

Pojazd zatoczył łuk przemykając pod ścianą, po czym zwolnił i wyjechał na środek kręgu, gdzie zastopował. Tarcza z przytwierdzonymi do niej fotelami osiadła na betonowym podłożu.

Rozległ się jeden urwany dźwięk, jakby pękniętego dzwonu i figurki zbrojnych wyprostowały się. Wstali. Nie zauważyłem, żeby którykolwiek z nich spóźnił się choć o ułamek sekundy. W niezmienionej pozycji pozostał tylko osobnik siedzący na wprost mnie. Było aż nadto widoczne, że nas dwóch nie dotyczy ruch, który wszczął się wewnątrz bunkra.

Załoga opuściła pojazd i zgromadziła się pod pancerną bramą. Ponownie zabrzmiał krótki, metaliczny dźwięk i stalowa płyta zniknęła jak zdmuchnięta, odsłaniając słabo oświetloną niszę. Bez pośpiechu ludzie opuszczali okrągłą salę. Pierwszy szedł ten, który wziął ode mnie bluzę. Nie zauważyłem jednak, żeby ktokolwiek wydawał jakieś rozkazy.

Na tę chwilę czekał mój opiekun. Wstał i nie troszcząc się o broń, nie zmieniając nawet położenia lufy, podążył za pozostałymi. Ruszyłem za nim. Nie uszedłem jednak daleko. Metr przed bramą zatrzymał się, odwrócił i podsunął mi przed oczy płasko wyprostowaną dłoń. Stanąłem. Czekałem, kiedy usłyszę szept „przepraszam”, ale nic nie powiedział. Mogłem za to spojrzeć mu w oczy. Były nijakie. Nie wyrażały nic. Niezbyt duże, ciemne źrenice tkwiły nieruchomo, mierząc w czubek mojej głowy. Nie sądzę, aby cokolwiek z tego. co widział, docierało do jego świadomości. I tak najwidoczniej miało być. Robił swoje, jak dobrze zaprogramowany automat.

Postał tak jeszcze kilka sekund, po czym bez jednego gestu w moją stronę opuścił dłoń, odwrócił się i wszedł do niszy, gdzie znajdowali się już wszyscy jego towarzysze. Zaledwie przekroczył próg, stalowa płyta bramy wróciła na swoje miejsce. Zostałem sam.

Nie potrafię powiedzieć, jak długo tkwiłem bez ruchu, wpatrując się bezmyślnie w gładką, połyskującą blachą i nasłuchując, jakbym naprawdę spodziewał się coś usłyszeć. Wreszcie oprzytomniałem. Odruchowo przetarłem palcami oczy i rozejrzałem się wokół siebie.

Blask przeszywający wnętrze hali zdawał się brać źródło z samego tworzywa, z jakiego wykonano ściany. Dokądkolwiek zwróciłem wzrok, musiałem mrużyć oczy, jakbym właśnie w tym momencie patrzył w tarczę wycelowanego we mnie reflektora. Ale nie było tu żadnych reflektorów. Nie było nic. Gołe ściany z kilkunastoma jednakowego kształtu otworami, przez które od biedy zdołałby się przecisnąć wychudzony szczur. Zajrzałem do najbliższego. Z oświetleniem wnętrza w każdym razie nie miały nic wspólnego. Wąska szpara, prowadząca do nikąd. Zasklepiona głucho, jakby zamurowana.

Pośrodku opuszczony pojazd. Okrągły, jak wszystko tutaj. Płaska tarcza, z niewielkim wybrzuszeniem w centralnej części, unosząca na obwodzie rząd obitych czarnym tworzywem foteli. Porzucona broń, jakby nie do użycia pod nieobecność obsługi. Za pojazdem wylot tunelu. Nadal otwarty, kuszący perspektywą wytyczoną łagodnym, żółtawym światłem. Ale nie po to pozwoliłem się tu przywieźć, żeby wracać tą samą drogą, nie osiągnąwszy niczego.

Próbowałem odtworzyć w pamięci położenie wlotu tunelu i jego długość. Na próżno. Zabrakło punktów odniesienia. Ziemskie kryteria były tu równie przydatne, jak powiedzmy, kompas.

Po raz któryś omiotłem spojrzeniem ścianę i nagle uderzyła mnie myśl, od której przez plecy przemaszerowały mi lodowate mrówki. Ta twierdza czy strażnica, w której się znalazłem, nie była zbudowana ot tak sobie. Zatroszczyli się, żeby wiele wytrzymała. Niech będzie, że w warunkach wojny sprzed tysiąca lat. Ale pod jednym względem mogła okazać się aż nazbyt współczesna. I dostatecznie dobra, żebym nigdy już nie ujrzał potoku, gdzie czekał Luta.

Ekran. Jeśli do budowy użyli dostatecznej ilości metalu…

Stałem chwilę jak porażony. Cisza stała się niemal dotykalna, ulegałem wrażeniu, że halę wypełnia powoli ale nieubłaganie jakaś kleista ciecz. Zachowanie ludzi, martwota miasta, bezruch, wszystko to działało paraliżująco, nawet jeśli się wiedziało, że odejście stąd jest tylko kwestią czasu. Ten czas mógł się teraz odrobinę przeciągnąć. Jak ta płaszczyzna podczas „koncertu”. O jedną nieskończoność.

Odchrząknąłem i nienaturalnie niedbałym tonem powiedziałem:

— Uważaj, Luta. Przywieźli mnie do podziemnej sali w jakimś bunkrze. To jedna z budowli na obrzeżu miasta, wchodząca w system obronny. Przyjechałem tu na takiej tacy z fotelami. Zsiedli z nich i poszli sobie. Jestem sam. Czekam. Ale gdybyś się spytał, nie mam ochoty czekać zbyt długo. Może ktoś w końcu raczy się mną zainteresować. Jeśli nie, niech baterie na prawym skrzydle rozwalą kilka wieżyczek, tych z okrągłymi dachami. Albo spalcie im łodzie na przystani. Mam nadzieję, że potrafią to sobie skojarzyć z moją wizytą…

Skończyłem. Chwilę wsłuchiwałem się w wyolbrzymione echo mojego głosu, które zatrzepotało między ścianami i uciekło w głąb tunelu.

Cisza. Luta nie mógł odpowiedzieć. Nawet, jeśli dotarło do niego, co powiedziałem. Jeśli nie, i tak nie ma się nad czym zastanawiać. A ci tutaj najwidoczniej potrzebują bardziej przekonujących argumentów.

Cisza. Nie powinienem się denerwować. To zmniejsza szansę. Jestem w lepszej sytuacji niż ludzie, którzy tkwią za tymi murami. Oni mają mnie. I tylko mnie. Powiedzmy, Yiandena, jeśli to prawda. Ja stanowię zagrożenie dla miasta. Dla nich wszystkich. Muszę być cierpliwy. To ja ich przetrzymam, nie oni mnie.

Tak. Pod jednym warunkiem. Jeśli Luta odbiera mój głos. Jeśli te ściany nie są za dobre dla naszych nadajników.

Odetchnąłem głęboko i przesadnie powolnym krokiem poszedłem do płaskiego pojazdu. Ulokowałem się w pierwszym z brzegu fotelu i przymknąłem powieki. Przed oczami pojawił mi się natychmiast obraz miasta, które tylko co opuściłem. Nie chciałem o nim myśleć. Nic mnie nie obchodzi jak żyją i umierają. Wartościowanie ich pojęć i ambicji nie należy do mnie. W każdym razie nic mnie do niego nie zmusza. Ale w końcu, nie trzeba wiele myśleć, żeby dojść, o co tu chodzi. O nic. Taka jest prawda. Im nie chodzi o nic.

No dobrze. Jeśli tak, nie powinni przywiązywać wagi do mojej obecności. Pod warunkiem, że uznają ją za epizod nie zagrażający na dłuższą metę ich umiłowaniu spokoju. O tym mógłbym ich przekonać. Gdyby, oczywiście, nadarzyła się po temu okazja.

Otworzyłem szeroko oczy. Jeszcze chwila, a byłbym zasnął. Spojrzałem na zegarek. Za dwie i pół godziny zacznie się dzień. Dwie i pół godziny to nic takiego. Można przesiedzieć je nad książką, nawet o tym nie wiedząc. Przegadać w klubie. Powłóczyć się z psem po parku.

Cisza. Rażący blask nieistniejących reflektorów, czarne szczeliny w ścianie opasującej rotundę pancerną obręczą, żółtawe ujście tunelu i ten idiotyczny krąg z twardymi fotelami o niskich oparciach. Przez moment przyjrzałem się sterczącej na wyciągnięcie ręki lufie ich broni, ale nie chciało mi się ruszyć, by spróbować odgadnąć jak to działa. Odcięli się od Ziemi, proszę. Prawda natomiast jest taka, że oni i wszystko, co ich dotyczy, nie obchodzi mnie nic. Tak nic, jak tylko to jest możliwe. A nawet bardziej. Czego się bali, nie pozwalając ziemskiej załodze opuścić statku? To przynajmniej jest teraz jasne. Wystarczy przejść ulicami ich miasta o dziewiątej wieczorem. Nie trzeba nawet spotkać przelęknionego strażnika ani chłopczyka domagającego się „soole”. Można obojętnie minąć wabiący barwnymi, ruchomymi plamami afisz zapraszający na fantomatyczny koncert. I w tym równocześnie tkwi przyczyna, dla której z coraz większą niechęcią odnoszą się do mieszkańców drugiego miasta. Dla której czas, zamiast łagodzić spory, rozdzielał i rozdziela ich coraz bardziej. Jakie to proste. Im nie chodzi o nic. Tylko tyle. Jeśli chwilę pomyśleć, można z tego zrobić nawet ideologię. Można uogólnić emocje, czy ich brak właśnie, a potem obudować to uogólnienie normami zwyczajowymi, doświadczeniem, organizacją codziennego życia, ba, nawet odpowiednio okrojonymi badaniami socjologicznymi, kulturą, sztuką… To umieranie pod postacią nieskończonej płaszczyzny osuwającej się na ukwieconą łąkę było w swoim rodzaju piękne. Koncert… tak, i muzyka. Nie był to spektakl dla ubogich. Co to, to nie. Tym gorzej.

Dość tego. Gorzej, lepiej… cóż to ma za znaczenie. Niech się bawią, jak chcą. Beze mnie. Bez nas. Właśnie o to chodzi. To miasto ma o jednego mieszkańca za dużo. W tej chwili o dwóch.

Wstałem. Ogarnęło mnie rozdrażnienie. Trzy kwadranse tkwię już w tej betonowej studni. Łatwo powiedzieć, trzy kwadranse.

— Posłuchajcie — huknąłem. — Przybywam z Ziemi. Macie tutaj członka załogi naszej stacji na Drugiej. Niech do mnie przyjdzie. Potem razem opuścimy miasto i nie wrócimy, chyba że nas do tego zmusicie. Za rzeką stoją nasze baterie. Słyszeliście coś o antymaterii? Wybierajcie. Albo oddacie Yiandena, albo pokażę wam, jak się umiera naprawdę. I nie myślę dłużej czekać. Macie minutę na odpowiedź. Liczę do dziesięciu. Potem dam sygnał otwarcia ognia. Raz!…

Cisza. Przemknęło mi przez myśl, że nie tylko Luta, ale nikt w ogóle nie słyszał, co powiedziałem. Że tych w najmniejszej mierze nie obchodzi co zrobię. Że sprawę ze mną uznali za załatwioną.

— Dwa…

— Trzy…

— Cztery…

Zza bramy dobiegł jakiś dźwięk. Wstrzymałem oddech. Nic. Oślepiające światło. Biały beton. Cisza.

— Pięć…

— Sześć…

Omal nie krzyknąłem. Półkolista brama drgnęła i bezgłośnie powędrowała do góry. Pomiędzy jej dolną krawędzią a podłogą powstał niewielki prześwit. Dość, żeby ujrzeć nogi stojącego w niszy mężczyzny. Czy miałem to uznać za odpowiedź?

— Siedem…

— Osiem… Uwaga, Luta — podniosłem głos.

— Dziewięć…

Stopy w jakichś dziwnych, szczelnie przylegających butach poruszyły się. Ale w dalszym ciągu za bramą panowało milczenie. Czekali. Nie mogę sprawić im zawodu. Chyba, że będę musiał. Zaraz się okaże.

— Dziesięć!

Nic. Sekunda, dwie, trzy…

Stopy człowieka za bramą zaszurały gwałtownie, po czym ukazały mi pięty. Skądś, jakby z góry dobiegł słaby dźwięk, którego nie potrafiłem sobie z niczym skojarzyć. Chwilę nie działo się nic. Stopy wróciły do poprzedniej pozycji i znieruchomiały.

Odczekałem jeszcze kilka, może kilkanaście sekund. Jeśli w najbliższej minucie sytuacja nie ulegnie zmianie, pozostanie mi tylko tunel. Niewielka szansa, ale jedyna.

Za sobą usłyszałem kroki. Ciężkie, mocne stąpanie, żadne ślizganie się czy, skradanie na palcach. Powoli odwróciłem głowę. W tunelu zamajaczyła postać mężczyzny w jasnym kombinezonie. Zbliżała się. Jeszcze pięć kroków. Wszedł w przestrzeń zalaną światłem i zatrzymał się. Był z gołą głową. Mrużył oczy, porażone blaskiem. Jego wychudła twarz miała rysy surowe, obce. Nie dlatego, że nie spotkałem jej nigdy przedtem. Pomyłka była wykluczona. Przede mną stał prawdziwy człowiek. Z Ziemi. Mógł nim być tylko Yianden.

Przyjrzałem mu się. Spod rozchełstanej na piersi bluzy przeświecała treningowa koszulka. Była w strzępach. Rękaw bluzy trzymał się na jednym, cienkim jak nitka paśmie tworzywa. Szeroka wyrwa, zaczynająca się pod pasem ukazywała nagą skórę na biodrze. Ogarnął mnie chłód. Jeśli to… Pochwycił moje spojrzenie. Przez jego twarz przemknął jakby cień uśmiechu.

— Nie… — mruknął zachrypniętym głosem. — To na Drugiej, podczas wybuchu… Dlatego tu jestem.

Trwało chwilę, zanim dotarło do mnie, co powiedział. A więc nareszcie wiem, dlaczego nie zastaliśmy go w bazie. Musiał lecieć z tamtymi. To była jego jedyna szansa. Miał rozdarty skafander. Zapewne podmuch eksplozji rzucił go na szczątki łazika, czy choćby na zaścielające tamten płaskowyż żwirowisko…

Będziemy mieli dość czasu na wyjaśnienia. Całe dziesięć lat. Trzeba tylko wydostać się z tego lochu czy bunkra.

Odwróciłem się na pięcie i postąpiłem kilka kroków w kierunku bramy. Jej dolna krawędź zwisała niezmiennie półtora metra nad podłogą. Stopy w miękkich butach były na miejscu.

— Wyłazić — rzuciłem. — Szybko. Uważaj, Luta — ciągnąłem tym samym tonem. Jest już Yianden. Zaraz stąd pójdziemy. Ale nie sami. Tak jak ustaliliśmy, poproszą, żeby nas odprowadzili. Jeśli nie zechcą, będziesz musiał powtórzyć…

Nie wiedziałem, co mianowicie miałby powtórzyć, ale nie wątpiłem, że uprzejmość mieszkańców miasta zyskała jakiś bodziec, który mogłem mieć do zawdzięczenia tylko naszym miotaczom.

Brama nie poruszyła się. Usłyszałem jakby westchnienie i tuż nad stopami ukazała się czyjaś głowa. Następnie na betonie spoczęły dwie rozczapierzone dłonie. Pełznąc niezgrabnie, wyłonił się z niszy mężczyzna w srebrzystej, łuskowatej bluzie. Kubek w kubek jak ta, którą zabraliśmy pasażerom owej łódki na kółkach.

— Znasz go? — spytałem, nie oglądając się w stronę, gdzie stał Yianden.

— Uhm… — mruknął. — Zresztą, nieważne… Zapewne. Dość, że ma na sobie mundur, który otwiera bramy.

— Zawołaj jeszcze kilku takich jak ty — rzuciłem, cofając się o krok. — Powiedzmy, dwóch. Słyszysz? Dwóch w takich samych bluzach jak twoja. I żeby byli nie mniej Ważni…

Pomyślał chwilę. Ale nie dłużej niż kilka sekund. Odwrócił się, klęknął i wetknął głowę do niszy. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Czekał chwilę, następnie wycofał się tyłem spod bramy i wyprostował. Nie upłynęło pół minuty, a w prześwicie nad progiem ukazały się następne głowy. Wyglądało, że w niszy przyległej do hali zgromadził się cały sztab miasta.

Mieliśmy teraz czterech. Jednego wzrostu i w jednakowych bluzach. Wszyscy mieli ciemne włosy i pociągłe, lekko śniade twarze. Ich oczy nadal były nieruchome.

— Siadajcie — rzuciłem, wskazując tarczowaty pojazd. — Pojedziecie z nami. Przyjrzycie się, jak odlatujemy. Możecie nam pomachać. Ale to nie jest konieczne. Czy muszę mówić, co zrobimy, gdybyście próbowali być dowcipni? Nie? To dobrze.

Poczekałem, aż zajmą miejsca w fotelach i skinąłem na Yiandena. Ten zawahał się.

— Jeszcze ci dwaj… — bąknął. Wpatrzył się we mnie, jakby chciał zgadnąć, o czym myślę. Na jego twarzy odbiło się napięcie.

W porządku. Skoro on tak uważa. To mogę dla niego zrobić.

— Słyszeliście? — zwróciłem się do tego, który pierwszy przełazi pod bramą. — Macie tu jeszcze dwóch. Kiedy s|ę rozstaniemy, będzie nam smutno. Weźmiemy przynajmniej tamtych. Zostanie wam na pociechę ich, statek. Możecie go przerobić na altankę. Nie będziemy czekać zbyt długo — zakończyłem tonem groźby, ponieważ żaden z łudzi siedzących sztywno w fotelach nie poruszył się.

Milczenie. Tym razem dłużej niż wtedy, kiedy zażądałem zwrotu Yiandena. Pomyślałem, że nie powinniśmy przeciągać struny. Jeśli teraz odejdziemy, cel lotu i tak zostanie osiągnięty. Ale… w końcu, gdyby nie załoga tamtego stateczku, Yianden leżałby teraz pod taką samą pryzmą gruzu jak Mykin i Teller. Rozumiałem go.

— Luta — powiedziałem dobitnie — oni zdaje się mają zamiar powiedzieć: „nie”. Będziesz im to musiał wyperswadować… dam znać kiedy.

Cisza. Postanowiłem, że poczekam minutę i zaczną liczyć. Już raz przekonali się, do czego to prowadzi…

Jeden z czwórki wstał. Wreszcie dostrzegłem w jego oczach przejaw życia. Był to pierwszy moment, od kiedy wsiadłem do łodzi, w którym twarz mieszkańca miasta przemówiła. Oczy zalśniły mu jak szkło. Zaciął wargi. To nieprawda, że obce im są wszystkie bez wyjątku ludzkie uczucia…

Nie schodząc z pojazdu wyrzucił z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk. Odpowiedziało echo. Stał chwilę wyprostowany, z oczami utkwionymi w wylot tunelu. Nagle odwrócił głowę i usiadł.

Ich kroki były bezgłośne. Pod niektórymi względami wszyscy mieszkańcy Trzeciej byli do siebie podobni. Ale tylko pod niektórymi.

Ci dwaj mieli na sobie workowate kombinezony, w opłakanym stanie. Na twarzy jednego z nich widniał sporych rozmiarów opatrunek, a raczej kawał brudnej tkaniny. Wyglądali tak, jakby przez te cztery lata nie widzieli kawałka koncentratu. Żyli jednak. Z pewnego punktu widzenia to więcej, niż mogli oczekiwać. Ale oni nie byli z tych, którzy lubią umierać. Nawet przy muzyce.

Weszli w krąg światła i utkwili wzrok w Yiandenie. Ten postąpił kilka kroków w ich stronę i wskazując mnie ruchem ręki powiedział:

— To jest Mur. Zabieramy was stąd.

Przyjrzeli mi się. Żaden z nich nie uważał, że powinien się uśmiechnąć. Nie reagowali jak dzieci. Ale myśleli dostatecznie szybko, żeby ogarnąć sytuację i nie pozwolić nam czekać. Kiedy podchodzili do pojazdu, na jego płycie powstało poruszenie. Ludzie w rybich bluzach przenosili się pośpiesznie na fotele położone możliwie najdalej od tych, które wskazałem świeżo przybyłym. Udałem, że tego nie widzę. Przez twarz Yiandena przemknął ostry grymas, ni to gniewu, ni rozbawienia. Ale nie było mu do śmiechu.

— Do przystani — rzuciłem, lokując się jako ostatni. Wybrałem ten sam fotel, na którym przybyłem do tej podziemnej pułapki. Lufa broni zamocowanej przed nim wciąż mierzyła w moją pierś. Nie ulegało jednak wątpliwości, że broń nie będzie im już potrzebna. Pozbędą się nas chętnie i z uczuciem ulgi.

Zresztą, trudno się dziwić. Kiedy tylko opuściliśmy gardziel tunelu, ujrzeliśmy stojące nad miastem dwa słupy czarnego dymu. Spomiędzy drzew i zabudowań pełgały języki ognia. Bunkier okazał się marnym ekranem. Luta nie zaspał. Może słuchał mnie nawet odrobinę zbyt pilnie. Byłem jednak ostatnim, kto mógł wziąć mu to za złe.

Brama stała otworem. Nie ta, którą pokornie wpuszczono mnie w obręb zabudowań. Ale to nie miało znaczenia.

— Teraz postarajcie się o łódź — powiedziałem, kiedy na wprost nas, w odległości stu metrów zalśniła tafla rzeki. — Porządną łódź — dodałem z naciskiem. — Nie „słonecznik” czy jakiś inny kwiatek. Taką, żebyśmy się wygodnie zmieścili. Wszyscy…

Zatrzymali pojazd i zeszli na nabrzeże. Niemal natychmiast od strony ujścia ukazała się obszerna krypa, płaska i ciężko leżąca na wodzie, jakby wyładowana piaskiem. Do jej burt przymocowano kilkanaście takich samych patykowatych konstrukcji jak te, które sterczały przed fotelami okrągłego poduszkowca.

Dno łodzi okazało się nieoczekiwanie głębokie. Miejsce foteli zajęła tu gruba, gąbczasta mata. Do towarzyszącej nam czwórki dołączył człowiek w walcowatym kasku i krótkiej, zielonkawej pelerynie, który przyprowadził to pudło. Trudno pojąć, do czego mogło im ono służyć. Jego szybkość nie przekraczała pięciu węzłów. Płynęliśmy wprawdzie pod prąd, ale ten był tu słaby.

Kiedy dno łodzi zazgrzytało o kamienie przy ujściu potoku, kazałem im wyskoczyć do wody. Posłuchali bez wahania. Yianden od razu ruszył w stronę Luty, który obserwował nasze lądowanie z wieżyczki transera. Wszedł na pancerz i coś mówił. Zauważyłem, że Luta kiwa głową, jakby się na coś zgadzał.

Wyskoczyłem za nimi i znalazłem się po pas w wodzie. Odepchnąłem burtę łodzi, która niechętnie włączyła się w nurt rzeki. Następnie zrzuciłem z siebie ozdobioną kwiatuszkami koszulę i spryskałem się wodą. Była ciepła.

Mieszkańcy cichego miasta stali stłoczeni w ciasną grupkę pod zadrzewionym zboczeni, naprzeciw naszych dwóch pojazdów. Nieco bliżej, mniej więcej pośrodku koryta zatrzymali się dwaj kosmonauci, którzy zabrali z Drugiej Yiandena, zostawiwszy tam jeden ze swoich dwóch statków, rozniesiony na strzępy i jego załogę. Na prawo masywna bryła transera, a na niej dwie sylwetki. Także ludzie. Ci tam, pod drzewami, ci z zaprogramowanymi przez ich rodziców organami do oddychania dwutlenkiem węgla i ci na ziemskim pojeździe. Okazja do refleksji natury filozoficznej, gdyby ktoś miał ochotą. I czas.

Klapa komory ładunkowej transera stała otworem. Sterczały z niej trzy głowy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Żeglarz i ta dwójka, która natknęła się na nas w nocy. — Włazić do środka — rzuciłem w stronę „Nowych”, wskazując ładownię. — Szybko. Im prędzej będziecie to mieć za sobą, tym dla was lepiej.

Rozejrzeli się. Być może szukali owych baterii i oddziałów, które kazałem Lucie trzymać w pogotowiu. Nie wyprowadzałem ich z błędu. Może dzięki temu uda im się ocalić chociaż szczyptę szacunku dla siebie samych?

Przyglądałem im się właśnie z satysfakcją, kiedy za sobą usłyszałem kroki. Do ładowni zbliżali się dwaj protegowani Yiandena. Burknąłem coś i wskazałem im tylne fotele łazika. Kiedy zajmowali miejsca, pochwyciłem ukradkowe spojrzenie Luty. Obserwował mnie z wysokości wieży. Przez jego twarz przemknął uśmiech, po czym szybko odwrócił głowę. Wzruszyłem ramionami. To, że ta dwójka, która wróciła z Drugiej pojedzie z nami, było chyba oczywiste.

Ostrożnie zatrzasnąłem klapę ładowni, żeby nie spłaszczyć komuś głowy, po czym skinąłem na Lutę.

— Jazda! — zawołałem.

Nad horyzontem ukazała się właśnie tarcza słoneczna. Kolejny dzień naszego pobytu na Trzeciej. Ostatni. Przynajmniej w czasie tej ekspedycji.

Droga upływała przyjemnie. Temperatura powietrza spadła o dwa, trzy stopnie, wiatr poruszał strusie pióra drzew, tylko trawa sterczała nadęta, nieruchoma jak zwykle.

Machinalnie poprawiłem słuchawki i spytałem:

— Słyszałeś mnie cały czas dobrze?

— Uhm — mruknął. — Zwłaszcza, kiedy się żaliłeś, że nie masz liile…

Mimo woli musiałem się uśmiechnąć.

— Co to takiego, Vian? — spytałem. — Jakieś pieniądze? Książeczka czekowa?

— Nie mam pojęcia — odburknął. — Nie miałem okazji, żeby za coś płacić…

Uśmiech znikł z mojej twarzy. Znowu poczułem chłód na karku i plecach.

— Ani raz nie byłeś w mieście?

— W mieście! — Vianden zasyczał jak oparzony. — W mieście! — powtórzył. Usłyszałem może dziesięć zdań. Przez cztery lata. Nic, tylko mój własny głos. Szczególnie, kiedy liczyłem te lata… miesiące… godziny. Po to, żeby nie zwariować.

Dłuższą chwilę milczeliśmy. W końcu Luta odchrząknął i spytał:

— Trzymali cię w bunkrze?

— Skąd! — w głosie Yiandena zabrzmiała gorzka ironia. — Miałem do dyspozycji cały dom… Było tam nawet drzewo. Łazienka, okna… i to wszystko. Jednego krzesła. Najmniejszego sprzętu. Nic. Gładkie ściany. Na podłodze pół metra materaca… nie macie pojęcia, co to znaczy nie móc od czasu do czasu stanąć na czymś twardym. Gdzie spojrzysz, ściana. Uczciwy mur, wysokości pięciu metrów. Zresztą, co tu mówić. Nie mieć przez cztery lata bodaj strzępka czegoś, żeby wyczyścić zęby. Połatać skafander.

Sam nie wiem, jak to się stało, że nie zapomniałem mówić. Chyba dlatego, że gadałem do siebie…

— Nic nie chcieli wiedzieć? — powiedziałem po chwili z niedowierzaniem. — O nic nie pytali?

Przemilczał to. Nie mogłem się spodziewać, że odpowie.

— Byli właściwie uprzejmi — podjął po pewnym czasie. — Na swój sposób… Uważali, żeby mnie nie dotknąć… regularnie dostawałem jedzenie. Przysyłali je takim skośnym szybem, wykutym w ścianie. Schodzili mi z drogi… jeśli któryś znalazł się przypadkiem w pobliżu. Bo przychodzili sprzątać, a jakże. Byli uprzejmi… — powtórzył szczególnym tonem.

— A tamci dwaj? — spytał Luta.

— Nie wiem. Nie widziałem ich ani razu. Sądzę, że powodziło im się nieco gorzej…

— Jak to było — spytałem — kiedy przylecieli na Drugą? A może jesteś zbyt zmęczony, żeby mówić?

— Nie ma wiele do opowiadania — w jego głosie zabrzmiało rozdrażnienie. — Zmęczony? Człowieku, wyspałem się za wszystkie czasy. Cztery lata na materacu… — urwał. Chwilę milczał, po czym podjął normalnym tonem:

— Jak było? Cóż, przeprowadzaliśmy badania geologiczne na płaskowyżu…

— Wszyscy trzej? — przerwał Luta.

— Tak, bo wezwaliśmy Tellera, który został w bazie, żeby przywiózł rezerwowy komplet sond. Nie chciało nam się wracać, a że na całym kontynencie panował idealny spokój…

— Czym on przyjechał? — spytałem. — Tam był przecież jeden łazik…

— Przyleciał motorówką. Została na wodzie… nie wiem, co się z nią stało…

— Ale ja wiem — mruknął Luta. — Od tego czasu przeszło nad płaskowyżem co najmniej pięćdziesiąt burz. Mów dalej…

— Nie zauważyliśmy, jak wylądowali. Myślę o pierwszym statku. Zobaczyliśmy dopiero błysk… niezbyt daleko. Może piętnaście kilometrów. Rzecz jasna, pojechaliśmy tam. Tymczasem to nie był koniec zabawy. Teller i Mykin poszli naprzód… tam byli ludzie. Ktoś klęczał i przyzywał nas, wymachując rękami…

— Żywi? — przerwałem w najwyższym zdumieniu.

— Oczywiście, że żywi. Zostałem żeby ubezpieczać, ale widziałem, że się ruszali. Próbowali wstać. Wtedy wydało mi się to niesamowite. Rozumiecie, mieli odkryte głowy… Teller i Mykin dobiegli do nich i w tej samej chwili spostrzegłem drugi statek. Jeszcze wysoko. Widać było tylko warkocz ognia, strzelającego z dyszy… szli na paliwie chemicznym… ale to wszystko już wiecie. Ujrzałem ich i nie zdążyłem nawet nikogo uprzedzić, kiedy nastąpiła druga eksplozja. Widocznie pozostał jakiś zbiornik. No i tyle. Zbudziłem się w kabinie ich statku… oni spadli, wiecie? Fala podmuchu była zbyt silna. Stracili stabilność i…

— Tak — mruknąłem. — To ich specjalność.

— Ale udało im się jakimś cudem wystartować. To wiem już z ich opowiadań. Wrócili, tylko nie dokładnie tam, gdzie zamierzali. Spadliśmy do rzeki… i już nas mieli. To wszystko.

— Wszystko… — powtórzył jak echo Luta. Położyłem głową na oparciu i przyśpieszyłem. Jak on to powiedział? Byli grzeczni. Tak. Ci i tamci. Na swój sposób.

Od gór szedł rażący oczy blask, jakby całe ich pasmo okryła świeża powłoka lodu. Słońce stało w zenicie. Stawki świeciły. Mogło się zdawać, że na ich dnie poumieszczano zielonkawe lampy.

Pancerz „Rubina” stał się niemal biały. Klapa windy towarowej rzucała wąski, prostokątny cień, który niebawem zniknął. Pojazdy i automaty spoczęły w grodziach ładunkowych.

Platforma osobowa wciąż jeszcze leżała nieruchomo na trawie. Ciszę mąciło jedynie dobiegające z wylotów dyszy potakiwanie przekaźników. Automaty dokonywały ostatniego przed startem przeglądu. Luta z pewnością tkwił już w swoim fotelu, przed głównym ekranem. Obok niego zajęte były jeszcze dwa miejsca. Kiedy my z Yiandenem wyjedziemy na górę, zrobi się ciasnawo. Ale nie tak jak w ładowni transera w czasie jego ostatniej podróży.

Stali jeden obok drugiego naprzeciw nas, nie dalej niż o pięć kroków. Jeśli mamy dotrzymać słowa, będą musieli odejść. I nie zatrzymywać się, zanim nie osiągną skalnej bramy, zamykającej dolinę.

Odwróciłem się i wkroczyłem na płytę windy.

— Chodź, Vian — mruknąłem. Oparłem się o poręcz i po raz ostatni przebiegłem wzrokiem okoliczne szczyty. Były piękne. Ale w gruncie rzeczy nic mnie do nich nie ciągnęło. Piękno, to jeszcze nie wszystko.

— No, chodźże — burknąłem zniecierpliwionym tonem.

Ani drgnął. Stał przede mną, odwrócony plecami i wpatrywał się w milczącą grupkę mieszkańców cichego miasta. Nie zwykłych mieszkańców. Pilnujących prawa. I zapewne współtworzących te prawa.

Usłyszałem pomruk. Głowa Yiandena zakołysała się powoli w prawo i w lewo, jakby się czemuś dziwił. Nie było w tym geście wzburzenia. Odczytałbym go raczej jako przejaw niedowierzania. Takiego, z jakim przyjmuje się coś bardzo dziwnego, co jednak zaistniało naprawdę.

Nagle drgnął. Ponownie usłyszałem jego głos. Z przeciągłego pomruku dało się wyłowić słowa: «byli grzeczni…»

Pochylił się do przodu i znieruchomiał. Sekunda… dwie… trzy… Nie przynaglałem go już. Czekałem.

Z góry dobiegł krótki, metaliczny odgłos zakończony głuchym stuknięciem. Luta wciągnął anteny.

Ten dźwięk rozstrzygnął sprawę. Yianden pochylił się jeszcze odrobinę niżej, po czym skoczył do przodu. Dopadł stojącego najbliżej człowieka w łuskowatej bluzie, chwycił go oburącz za ramiona i odwrócił tyłem. Następnie bez pośpiechu, z rozwagą, jakby wykonywał precyzyjne zadanie, wymierzył mu soczystego kopniaka. Nie ulegało wątpliwości, że włożył w ten czyn całe serce i sporo siły.

Musiałem odwrócić głowę. Nie chciałem, żeby widział, jak się uśmiecham. Równocześnie przeszło mi przez myśl, że stało się to, dokładnie to, i tylko to, na co zasłużyli sobie mieszkańcy „cichego” miasta. Gdybym rok myślał, jak oddać im sprawiedliwość, nie wpadłbym na nic lepszego.

— Byli grzeczni… — usłyszałem tuż przy uchu szept Yiandena. Nie był nawet zdyszany. Po prostu zrobił swoje.

— Co, u licha — zamruczał Luta, po raz któryś z rzędu sprawdziwszy ustawienie łącz. Poszedł na spacer czy co…

Fros nie odpowiadał. „Rubin” został już dobre kilka kilometrów za nami. Niebawem znajdziemy się na niskiej przełęczy na skraju nadmorskiej równiny, gdzie spod samotnej skały po raz pierwszy ujrzeliśmy mieszkańców Alfy.

Ale czasy się zmieniły. Całą drogę odbieraliśmy pulsujący w regularnym, usypiającym rytmie sygnał namiarowy stacji. Nie było już mowy o ciszy radiowej, maskowaniu i wyłączaniu nasłuchu. Mieliśmy uczciwy, prosty lot, dobrze namierzonym korytarzem, pewny i niezbyt długi.

Nie ruszaliśmy transera. Jeśli będzie potrzebny, automaty przyślą go dokąd zechcemy. Pomieściliśmy się całą piątką w jednym łaziku. Gdyby nie butle tlenowe na plecach trudno byłoby nawet narzekać na ciasnotę. Ale to zaledwie minuty. Nie ma o czym mówić.

Fros milczał. Oczywiście, mogło wydarzyć się nieszczęście. Jednak jeszcze jeden zbieg okoliczności, jeszcze jeden dziwaczny wypadek, byłoby to o ten jeden wypadek za wiele. Wszystko ma swoje granice. Teoria prawdopodobieństwa.

— Polecisz? — mruknął nieoczekiwanie Luta, nie patrząc na żadnego z nas. W pierwszej chwili nie wiedziałem o co chodzi. Powoli odwrócił głowę i utkwił we mnie pytające spojrzenie. Wtedy zrozumiałem.

— A jakże — żachnąłem się… — Cały czas do tego zmierzałeś…

— To dobrze — powiedział spokojnie. — To nie na moje lata, takie obijanie się po nocach na kiepskich drogach. Poczekam na was. Pogadam sobie… z naszymi. Myślę, że Yianden dotrzyma mi towarzystwa. Na jego miejscu nie kwapiłbym się tam z powrotem…

Vian nie odpowiedział. Zostanie, rzecz jasna. Nawet gdyby chciał lecieć, nie mogliśmy się na to zgodzić. Musi przejść kompleksowe badania, odpocząć…

A więc lecę z Frosem. Ten im da łupnia. Nie zadowoli się byle czym. Kto wie, może ożeni się i wyhoduje stadko ślicznych chłopczyków, którzy zamiast domagać się soole i oburzać, że ktoś nie ma liile, będą żyć wśród materii międzygwiezdnej jak my na wyspach Pacyfiku. Fros…

Cokolwiek zrobi, nie będziemy nadużywać ich gościnności. Są racje, dla których powinni przyjąć nas inaczej niż ich sąsiedzi. Ale nasze miejsce jest tutaj, na Drugiej.


Dziesięć lat to dużo, nie tak dużo jednak, żeby za wszelką cenę szukać towarzystwa. Może kiedyś…

Przełęcz była tuż. Ostatnie zbocze, nieco bardziej ożywiony świergot silników i nagła cisza.

Na wybrzeżu panował ruch. Fros stał w maleńkiej dingy mniej więcej w połowie drogi między plażą a stacją i pomagał zakładać grubą, szklaną linę trzem ludziom zanurzonym w wodzie po okienka kasków. Czwarty, z gołą głową, siedział na brzegu i odpoczywał.

Fros ujrzał nas i uniósł rękę. Następnie puścił linę i manewrował chwilę przy swojej osobistej aparaturze. Wreszcie usłyszeliśmy jego głos.

— Jesteście? — zawołał. — Przepraszam, zagapiłem się. Przełączyłem ogniwa na zasilanie. Budujemy falochron. Te hodowle, wiecie… — urwał.

Zeskoczyłem z łazika i wolnym krokiem ruszyłem w stronę skalnej baszty. Minąłem ją i szedłem dalej. Przełęcz zmieniała się stopniowo w grań. Niezbyt ostrą, ale stromą. Odszukałem palcami rączkę zaworu i zwiększyłem dopływ tlenu. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Wypatrzyłem przed sobą sterczący w stronę morza głaz, podszedłem i ulokowałem się na nim jak w fotelu.

Nade mną, na prawo, na lewo, wszędzie gdzie spoczął mój wzrok, widniały lądy i morza Drugiej. Planety, która obejmuje przybysza swoim płaszczem, jakby go zamykała w złożonych dłoniach. Planety posępnych barw, surowego fioletu. Błądziłem spojrzeniem po wąskiej, kamienistej plaży, oceanie, wspinającym się ku zenitowi, po pasmach górskich na przeciwległej, półkuli. I nagle, najzupełniej nieoczekiwanie dla samego siebie, odnalazłem w tym widoku piękno. Trochę dzikie, może ponure, ale wolne od fałszu i trafiające do każdego, kto opuścił Ziemię, aby Jej służyć.

Wyprostowałem się, ręce oparłem na biodrach. Ktoś, kto by mnie obserwował, mógł pomyśleć, że przybieram pozy gospodarza. Nie czułem się gospodarzem. Ni stąd, ni zowąd zadźwięczały mi w uszach słowa Dariego wypowiedziane w kabinie stacji bezpośrednio po burzy. „Świadomie utrzymujemy się w obszarze ekstrapolacji, tyle że rozszerzyliśmy jego granice. Chcemy iść w określonym kierunku dlatego, że tak wynika z naszego wyboru, a nie z braku innych możliwości”…

Dary. Jemu chodzi o czas. Mnie? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W każdym razie o coś mi chodzi. Nieważne, że on, podobnie jak ja, przyszedł ze swoim wyborem na świat. On go potwierdził. Tym chociażby, że jest tutaj, że wkroczywszy w ten piękny i dziwaczny świat, przełamał bariery ograniczające myśl oraz poznanie pokoleń które wpisały się w jego kod genetyczny.

A ja? Jedno nie ulega wątpliwości. Jestem tu również. A poza tym pewne jest jeszcze, że nasze spotkanie nie było przypadkowe. Ani też ostatnie.


KONIEC

Загрузка...