Część 1

— Namiar! — Fros targnął się w fotelu, jakby chciał zerwać pasy. Palce jego dłoni zawisły nad pulpitem łączności. W kabinie pociemniało. Pochwyciłem kątem oka ruch Luty w stronę ekranu i w tym samym ułamku sekundy przykuło mój wzrok pulsujące zielone światło.

Namiar. Ślad własnego świata w labiryncie galaktycznych korytarzy. Obecność ludzi, którzy na ciebie czekają, którzy przejęli statek i poprowadzą go tam, gdzie będą wiatr, chmury i słońce, horyzont i ląd pod stopami.

Tylko że ten ląd w dole dawno już przestał być naszym światem. Jego mieszkańcy przecięli nić łączącą ich z Ziemią, jedną z tysięcy planet uczepionych najbliższych gwiazd. Stacja na martwym satelicie, ostatni posterunek macierzystej cywilizacji gospodarzy układu, zamilkła cztery lata temu. Baterie jej lidarów, kierunkowych nadajników i tachjonowych anten czekały ślepe i głuche aż do chwili, kiedy w zenicie, nie wyżej niż cztery tysiące metrów błyśnie nad nimi ogień rufowych dyszy „Rubina”.

Nonsens. Niedorzeczność równie oczywista jak fakt, że nadajnik namiarowy stacji jednak podjął emisję.

Utkwiłem wzrok w niewielkim, prostokątnym ekranie, którego dolną część zasłaniał szeroki kask Luty. Nie mogło być wątpliwości.

— Nonsens — powtórzyłem na głos. — Powinni wymyśleć coś lepszego.

— Kto? — mruknął półgłosem Luta.

— Właśnie, kto?

— Kurs? — dobiegł mnie podniesiony głos Frosa. — Idziemy tak dalej?

Nikt nie odpowiedział. Głowa Luty przesłoniła cały niemal ekran kalkulatora. Światła czujników zamigotały niespokojnie. Z głębi statku, spoza grodzi ładunkowych i energetycznych dobiegło narastające, głuche dudnienie.

Powoli, jakby niechętnie, symbol rakiety schodził z linii biegnącej środkiem głównego ekranu. To była odpowiedź. Nie skorzystamy z zaproszenia, od kogo by nie pochodziło.

— Chmury — zabrzmiał w słuchawkach spokojny głos Luty. Uniosłem głowę. Obiektywy samoczynnie przeszły na podczerwień. Kontury kraterów i pasm. górskich wyostrzyły się. Czerń próżni pozostała nad nami. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści sekund i automaty skorygowały tor lotu. Poczułem, że mięśnie mi się rozluźniają. Zmiana korytarza, kiedy statek stoi już na ogniu, nie należy do manewrów przyjemnych. Ani bezpiecznych. Nawet w znacznie większej odległości od lądu. Tymczasem pod nami widniało już jak na dłoni płytkie, rozległe zagłębienie o wygładzonych krawędziach, w które celowały płomieniste palce odrzutu.

— Chmury — powtórzył Luta.

Ponownie zlustrowałem ekrany. Tak, chmury. Zbita, białozłota masa, przypominająca nieskończonej wielkości bryłę tłuszczu. Byliśmy już pod nimi. W zenicie czerniał jakby pomniejszający się w oczach wylot pionowej studni. Droga „Rubina”. Poza tym śladu jakiegoś pojedynczego obłoku, choćby jednego, pędzonego wiatrem strzępka pary. Mogło się zdawać, że ugrzęźliśmy między dwoma dotykającymi się niemal globami, jednym przypominającym martwe satelity wielkich planet naszego układu i drugim niepodobnym do niczego, niedorzecznie płaskim, jakby sprasowanym przez niewyobrażalną siłę.

Zmieniłem położenie ekranu, szukając wzrokiem kresu tej nieco przygasłej już teraz płaszczyzny i nagle ogarnęło mnie najczystsze osłupienie. Kilka sekund trwałem bez ruchu, po czym bezwiednie sięgnąłem do pulpitu i oddaliłem obraz.

Tarcza chmur nad nami utworzyła regularne, zmniejszające się w oczach koło. Jego krawędzie najpierw powoli, potem coraz szybciej odbiegały ku górze, okrąglały. Równocześnie środek wypuczał się w gigantycznych rozmiarów balon. Jego barwy przygasły, zmatowiały, jasne złoto przeszło w czerwień zmieszaną z fioletem. Ale i to było złudzeniem. Na powierzchni kuli, jaką tworzyły już w tej chwili chmury, kładł się tylko refleks czystego nieba, dziwnie pociemniałego, pozbawionego naturalnej perspektywy, jakby zamkniętego w przestrzeni ścianą czarnego szkła. Wpatrzyłem się w ten poszerzony absurdalnie horyzont i osłupiałem ponownie. Wokół chmur, nad naszymi głowami, rysowały się ostre i czyste kontury lądów, gór i wielkich kraterów. Planeta, ku której zmierzaliśmy, otaczała nas swoją skorupą, zamykała wewnątrz przestrzeni sferycznej zbudowanej z własnych kontynentów i oceanów. Przeniosłem wzrok wyżej. Balon chmur oddalił się, przybierając barwę rzekomego firmamentu. Przez moment jeszcze potrafiłem odgadnąć jego kształt, po czym kopuła widnokręgu zamknęła się nad nami, ukazując zawieszone prostopadle odbicie powierzchni globu.

Ale to nie było żadne odbicie. Znaliśmy atmosferę satelity, na którym osadzono stację. I nie tylko atmosferę. Znaliśmy na pamięć dane dotyczące temperatury, składu chemicznego skał, promieniowania, czego tam jeszcze. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka na tym globie, ale potrafilibyśmy z drobiazgową dokładnością powiedzieć, w jakim to coś wystąpi otoczeniu. To tylko mój wzrok pozwolił się zaskoczyć. Co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć. Świat, który nas wchłonął, wyglądał jak przeniesiony z gorączkowego snu.

Światełka czujników przygasły raz i drugi. Zawibrowały sprężarki tłoczące tlen w przewody skafandrów. Dobiegające z dala, jakby z wnętrza góry dudnienie przeszło w ciągły, zjadliwy grzmot. Zbyt długo patrzyłem w górny ekran. Uciekł mi moment, w którym nieznany grunt staje się lądowiskiem.

Jedno uderzenie, od którego zamrowiło mi w karku, i nagła cisza. Zamierający, ledwie słyszalny syk dyszy. Przekazywany przez obiektywy obraz lądu rozmazał się na moment, po czym wyostrzył ponownie. Staliśmy.

— Tak — powiedział Luta. — Tak to wygląda…

Żaden z nas nie odpowiedział. Siedzieliśmy bez ruchu, nie spuszczając wzroku z okienek czujników. Mijały sekundy. Podłoże trwało mocno, pewnie. Temperatura pancerza opadała. Dym i kurzawa wzbita odrzutem ustępowały, ukazując otaczający lądowisko krajobraz. Cisza.

Palce Luty ześliznęły się z pulpitu. Zabrzmiał charakterystyczny pisk amortyzatorów fotela i ciało pilota przybrało postawę siedzącą.

— Tak… — powtórzył. Odrzucił głowę do tyłu, odpiął pasy i unosząc wysoko ramiona przeciągnął się, aż mu w piersiach zatrzeszczało. Następnie wstał i nisko pochylony, chroniąc kask przed uderzeniem o zawieszone nad ekranami węzły przewodów, przeszedł w stronę sumatora, który teraz, na lądzie, stał się znowu głównym ośrodkiem koordynacyjnym aparatury pokładowej. Po chwili dobiegło stamtąd nerwowe stukanie przekaźników.

— Nie przypuszczałem… — Fros zająknął się i urwał.

Odwróciłem głowę. Nie spodziewał się, proszę.

Słuchawki w moim kasku ożyły nagle. Buchnął, chrapliwy jazgot sygnałów, niezrozumiałe, zatarte słowa, miaukliwe nawoływanie automatycznych kodów, charakterystyczne trzaski świadczące o bliskości słońca. Skrzywiłem się odruchowo, zrzuciłem pasy, może odrobinę gwałtowniej niż było trzeba, i wstałem. Głosy ucichły jak nożem uciął. Na dobrą sprawę nie powinniśmy przerywać nasłuchu. Mogło się zdarzyć, że z urywków rozmów, jakie prowadzili ze sobą mieszkańcy układu, wywnioskujemy coś, o czym powinniśmy wiedzieć, zanim w spokojniejszej chwili sięgniemy do przystawki zapisującej. Ale ten nasłuch Ziemia prowadziła nieustannie od siedemdziesięciu z górą lat. Fakt, że my trzej przenieśliśmy się teraz w bezpośrednie sąsiedztwo nadajników, na satelitę jedynej zamieszkałej planety tutejszego słońca, nie zmieniał w gruncie rzeczy niczego. Naiwnością byłoby sądzić, że usłyszymy coś, co uchodziło dotąd uwagi potężnych radiolatarni zainstalowanych za orbitą Transplutona.

Tak czy owak przez całą niemal drogę wszystkie czujniki w pulpicie łączności pozostawały wygaszone i ciche. Oczywiście, jeśli nie liczyć namiaru, który po czterech latach milczenia ocknął się nagle, jakby ludzie odlecieli stąd na przydługi spacer, a teraz akurat wrócili. Przy tym to nie przybycie ziemskiego statku przywoływało ich do porządku. O ile bowiem nasze odbiorniki milczały tylko dlatego, że od ich nieustannego, bezładnego zgiełku puchły nam głowy, o tyle milczenie nadajników „Rubina”, celowe i zaplanowane, zostało uznane za warunek powodzenia wyprawy. A przynajmniej osiągnięcia przez nas punktu, który teoretycznie dawał szansę przeprowadzenia niezbędnych operacji.

W ekranie coś się poruszyło. Spod dolnej krawędzi tarczy wynurzały się powoli trzy niewielkie bryły. Automaty. Patrzyłem chwilę, jak pełzną, niezgrabnie przewalając się przez odsłonięte żyły skalne, okruchy głazów, niskie, szerokie kopczyki jakby pozostałe po dawno wymarłych, olbrzymich kretach. Wyżej wolałem nie patrzeć. Zdążę się jeszcze oswoić się z tym widokiem.

Automaty zniknęły z pola widzenia, oddalając się w trzech różnych kierunkach, aby po przebyciu kilkuset metrów utworzyć posterunki osłony. Kiedy odbierzemy od nich pierwsze meldunki, kiedy kalkulatory naniosą dane na zapisy przywiezione z Ziemi, a w okienku sumatora wyskoczą rzędy cyfr, będziemy mogli opuścić statek.

— Jest namiar — odezwał się Fros, wskazując ekran łączności. — Masz współrzędne?

Luta skinął głową.

— Mniej więcej dwadzieścia pięć kilometrów na południowy wschód — mruknął, nie odrywając wzroku od pulpitu sumatora. — W pasie przybrzeżnym.

— Stacja — wyrwało mi się bezwiednie. Oczywiście, stacja. A cóż by innego.

— Jak to stacja?! — obruszył się Fros. — Kto? Vianden? Mykin? Ten trzeci? Poczekajcie — strzelił palcami — jak on się nazywał?

— Teller — odpowiedział po chwili Luta. W jego głosie wyczułem jakby niechęć. — Po prostu stacja — dorzucił. — Może to oni. Przespali te cztery lata i teraz im wstyd. A może nie. Myślę, że wkrótce będziesz mógł się przekonać.

Fros umilkł. Przyjrzałem mu się. Siedział sztywno wyprostowany, celując brodą w górną krawędź ekranu. Jego długie, szczupłe palce bębniły nerwowo po obudowie pulpitu. Pasy jego fotela walały się po podłodze. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że się boi. Ale to nie wchodziło w rachubę. Nie tylko w wypadku Frosa.

Zerknąłem na zegar i uświadomiłem sobie, że nie zapamiętałem momentu lądowania. — Ile do wyjścia? — spytałem.

— Dziewięć minut — odpowiedział natychmiast Luta.

— Stereotyp? — rzuciłem, spoglądając na tablicę sumatora. Z mojego miejsca nie mogłem widzieć wyników.

— Stereotyp — mruknął jak echo Luta.

— Wszystko w porządku — dopowiedział Fros. — Za pięć minut rozwijam anteny. Może… — zawahał się — powinniśmy poczekać do nocy? Sygnalizacja…

— Jak tu jest po zachodzie słońca? — przerwałem, zwracając się do Luty. Ten pomyślał chwilą, po czym pokiwał przecząco głową i wzruszył ramionami.

— Dostatecznie inaczej — burknął — żeby mieć kłopoty. Jakby to powiedzieć… — zatoczył łuk ręką — ciemno i przeźroczyście. Dużo z tego wiecie? — uśmiechnął się. — A w ogóle — dorzucił szybko — nie liczcie za bardzo na to, że tu już byłem… Jasne?

— Już to słyszałem — burknąłem.

Trudno zapomnieć. Zaczął w czasie pierwszej odprawy, a następnie nie przepuścił żadnej okazji, żeby dobrze wbić nam to w pamięć. Przesiedział tu dziesięć lat. Dziesięć lat wodził wzrokiem po morzach i lądach otaczających go ze wszystkich stron, wbrew temu, do czego przywykł w swoim świecie, wbrew wszystkiemu, co dyktowały zmysły i ludzki rozsądek. Dziesięć lat wsłuchiwał się w tak dobrze znane, a przecież obce głosy mieszkańców sąsiedniej planety, tkwiącej w samym centrum słonecznej ekosfery układu. Wiedział, że podświadomie oczekiwać od niego będziemy pewności w poruszaniu się po tym lądzie, jeżeli już nie szczegółowych informacji jak się zachować, aby uczynić go bardziej gościnnym. Ale też jeśli przestrzegał, by nie spodziewać się zbyt wiele po jego doświadczeniach, mogliśmy mieć pewność, że chodzi o coś więcej niż pewnego typu przezorność, która osłoniłaby go zawczasu przed ewentualnym niepowodzeniem. Skądinąd o miejscu, w którym znaleźliśmy się teraz, mówiło to więcej niż jakiekolwiek opisy.

— Tym bardziej nie ma sensu czekać — podjąłem. — Uważam, że przy obowiązującej nas ciszy radiowej ważniejsza będzie możliwość utrzymania łączności, choćby tylko optycznej, niż ewentualne ryzyko, że nas odkryją. Zresztą — dodałem, wzruszając ramionami — jeśli po tym szumie, jakiego narobiliśmy siadając, nie mają nas jeszcze na widelcu, to znaczy, że możemy odtańczyć przed nimi kankana, a i tak niczego nie zauważą.

— Właśnie — syknął Fros. — Jeśli… No, dobra — rzucił innym tonem, jakby sam sobie odpowiadał — otwieram parasol.

Przeniosłem wzrok na ekran. Kontury krajobrazu spełzły nagle, zafalowały, po czym przybliżyły się, wypełniły barwami. Rzeźba terenu zyskała nową perspektywę, na zboczach pasm górskich zalśniły niewidoczne dotychczas ostańce skalne, piargi i plamy roślinności. Penetrację otoczenia przejęły potężne pierścieniowe fotoanteny „Rubina”. Teraz mogliśmy sobie na to pozwolić bez obawy, że odbiorniki zainstalowane na pobliskiej planecie przechwycą Udarowe stożki naszych szperaczy. Dalsza konspiracja musiała przynieść więcej szkody niż pożytku. Było zresztą więcej niż wątpliwe, czy mieszkańcy układu zmontowali na tym globie jakiekolwiek urządzenia przechwytujące. Ich własna ziemia liczyła nie więcej niż półtora miliona mieszkańców, rozwinęli zaledwie dwa zurbanizowane ośrodki i z pewnością miną setki lat, zanim ciśnienie demograficzne obudzi w nich ducha eksploracji. Nawet jeśli to dzięki niemu właśnie znaleźli się w tym układzie.

Tak. Wszystko to prawda, jeśli nie brać pod uwagę drobnostki. Faktu, że pozostawiony na tym lądzie ziemski posterunek badawczo-obserwacyjny umilkł cztery lata temu. Umilkł, by odezwać się namiarowym kodem, dokładnie w chwili, kiedy „Rubin” wkraczał w górne warstwy atmosfery.

Ani minuty wcześniej. Luta miał rację. Tego nadajnika nie uruchomił żaden z członków załogi stacji. To znaczy dawnej załogi.

Nasze zadanie było proste. Dziecinnie proste. Objąć stację. Przejąć na najbliższe dziesięć lat obowiązki obserwatorów przy pierwszej galaktycznej kolonii Ziemi. Powiedzmy, dawnej kolonii. Że przed upływem okresu służby poprzedniej załogi? To co? Oczywiście jeśli przy okazji, w wolnej chwili, udałoby się dociec, co właściwie przydarzyło się naszym poprzednikom, nikt nie miałby nic przeciwko temu. Tylko tyle. Wylądować, podpłynąć do stacji osadzonej w przybrzeżnym paśmie południowego oceanu na czwartym kontynencie, uruchomić łączność, aparaturę badawczą i przystąpić do normalnych zajęć. A co do tamtej trójki… Cóż, jeśli nie żyją, i tak nic im nie pomożemy. Nie jest powiedziane, że bezwarunkowo musimy podzielić ich los. Gdyby jednak nie było ich tutaj, żywych ani martwych… tak, wtedy sprawy mogły się odrobinę skomplikować.

Dość. Wiadomo, że polecimy tak czy owak. Ludzie znają nazbyt dobrze własną historię i siebie samych, żeby zostawić w spokoju mieszkańców najbliższej gwiazdy, którzy odlatując kiedyś z Ziemi, zabrali z sobą dziedzictwo wszystkich pokoleń macierzystej cywilizacji.

— Idziemy, Mur — rzucił Luta, przeciskając się w stronę korytarza. Odruchowo sprawdziłem stan ogniw energetycznych osobistej aparatury i przetwornicy miotacza. Fros odwrócił głowę. Sprawiał wrażenie, że nie interesuje go nic poza tym, co właśnie ukazało się na ekranie sumatora. Mogłem wierzyć, że wolałby pójść z nami. Co oczywiście nie miało znaczenia. Jako logik-cybernetyk, odpowiedzialny za łączność i pokładowe zespoły informatyczne wiedział, gdzie jego miejsce. Zresztą, nachodzi się jeszcze dosyć. Jeżeli zdąży.

Trwało dobrych parę minut, zanim nad klapą włazu błysnęło zielone światło. Atmosfera jak w laboratorium. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent dwutlenku węgla.

Właz otworzył się bezszelestnie. Dałem krok do przodu i stanąłem na półokrągłej platforemce windy. Patrzyłem cały czas pod nogi. I tylko pod nogi.

Słuchawki zatrzeszczały. Luta odchrząknął i mruknął coś niezrozumiale.

— Co mówisz?

— Pancerz — bąknął, wskazując głową. Przyjrzałem się połyskującej ciemno powłoce kadłuba. Winda sunęła płynnie w dół, plamy i ślady sadzy na pancerzu, pozostałość po lądowaniu w atmosferze, układały się w krótkie, urwane smugi. Nie było ich wiele.

— W porządku — powiedziałem.

— Właśnie — mruknął.

Zrozumiałem i przestałem interesować się statkiem. Nagle wydało mi się, że nasłuch przyniósł daleki odgłos syreny. Rozejrzałem się szybko i zobaczyłem spływający z najbliższego wybrzuszenia terenu, wirujący kłąb drobnego pyłu. Nic. To tylko wiatr.

Platforma przyhamowała miękko i zatrzymała się kilkanaście centymetrów nad powierzchnią gruntu. Wyprostowałem się odruchowo i stanąłem na wypolerowanej odrzutem skale. Nie oglądając się postąpiłem kilka kroków do przodu.

— Poczekaj — dobiegł mnie głos Luty — sprawdzimy kierunek.

Stanąłem. Powoli, jakbym naprowadzał na cel laserowy miotacz, uniosłem głowę i spojrzałem w niebo.

Nie było go. Nad naszymi głowami wisiała plastyczna, niedorzecznie pomniejszona mapa. Była wszędzie. W promieniu kilku kilometrów teren wydawał się płaski. Ale zza wierzchołków najbliższych gór wyzierały szczyty następnych. Za nimi też były góry, widoczne już od podnóży. Dalej, a właściwie wyżej, ląd wznosił się we wszystkich kierunkach. Źle mówię: ląd. Za którymś z kolei pasmem wzgórz jaśniał bezmiar oceanu. I także nie bezmiar. Jego przeciwległy brzeg, widoczny jak na dłoni, przekraczał widnokrąg już nad naszymi głowami i biegł dalej, zacieśniającym się półkolem ku zenitowi. Góry poczynały zwisać szczytami jak sople, ukazując niesłychanie ostro rzeźbę dolin i grani, piargów i strumieni, jakby naprawdę chodziło o oryginalny fresk czy reliefy zdobiące kopułę wzniesionej przez ludzi budowli, a nie krajobraz przeciwległej półkuli globu. Te wiszące w zenicie oceany i kontynenty' w istocie dzieliła od patrzącego odległość nie setek, ale wielu tysięcy kilometrów. Planeta nie ustępowała wielkością Merkuremu.

Całe wnętrze tej zastępującej grunt, horyzont i niebo kuli, wypełniało osobliwe światło, wyłuskujące najmniejsze drobiazgi z najbardziej nawet oddalonych lądów, a równocześnie ciemne. Jak gdyby miejsce atmosfery zajęła lita bryła szkła lub jakiegoś czarnego kryształu, doskonale przeźroczystego o nieznanych fizyce właściwościach optycznych. Góry, rzeki, doliny, wody i pustynie, obszary porosłe lasami, wszystko to było i bezbarwne, i ciemnofioletowe zarazem, taki też koloryt przybrało powietrze. Pomyślałem o dziesięciu latach, jakie mają mi wystarczyć, aby oswoić się z tym otoczeniem, i zrozumiałem, czemu Luta zarzekał się, żeby nie liczyć zbytnio na jego doświadczenie. Żaden z nas nie miał mu tego za złe. Ale teraz uświadomiłem to sobie naprawdę.

Poczułem jego dłoń na ramieniu. Nie słyszałem, kiedy podszedł. Omiótł spojrzeniem znaczną część horyzontu, po czym zwrócił twarz w moją stronę i uśmiechnął się. Wydało mi się, że lekko skinął głową.

— No? — usłyszałem jego lekko zachrypnięty głos. Wzruszyłem ramionami.

— Wiedziałem mniej więcej, czego się spodziewać — mruknąłem niezbyt pewnie. — Zatroszczyli się o to.

Zatroszczyli się, to właściwe słowo. Maglowali nas jedenaście miesięcy. Zrobili wszystko, żebyśmy czuli się tu jak u siebie. Powiedzmy, prawie wszystko.

— Mogliby tu przywozić wycieczki szkolne — dodałem po chwili. — Wzorcowy przykład atmosfery nadzałamującej. Dwutlenek. Swego czasu szukano czegoś takiego na Wenus.

— Właśnie — burknął.

To było, zdaje się, jego ulubione słówko. Przynajmniej od pewnego czasu.

Słuchawki zabrzęczały cicho i rozległ się czysty głos Frosa:

— Co robicie? Przedpole wolne. Śladu ruchu. Chcecie dane?

Luta uniósł głowę i utkwił wzrok w zboczach najbliższych wzgórz. Stał tak kilkanaście sekund. Wreszcie silniejszy podmuch wiatru jakby go obudził. Otrząsnął się nieznacznie i ruszył przed siebie.

— Dobra, Fros — mruknął, uszedłszy ładnych kilkanaście kroków. — Pilnuj tego przedpola. Poza tym nic od ciebie nie chcemy.

— Na razie — dorzuciłem półgłosem. — Na razie — zgodził się Luta.

Dozowniki tlenu w zaworach butli pracowały bez zarzutu. Szło się lekko, pomimo ciśnienia przekraczającego dość znacznie ziemskie. Może równoważyło je zmniejszone ciążenie. Albo po prostu konstruktorzy skafandrów trafili wreszcie w dziesiątkę. Wyposażono nas w najnowsze modele, pośpiesznie sprawdzone na którymś z satelitarnych poligonów.

Pierwsze wzgórza, które wydawały się tak bliskie, że tylko ręką sięgnąć, w rzeczywistości były oddalone od miejsca lądowania o przeszło osiem kilometrów.

Stojąc na wierzchołku płaskiego, kopulastego garbu, po raz któryś przebiegłem myślą listę pokładowych pojazdów „Rubina”. Nie była zbyt długa, ale zadowoliłby mnie pierwszy z brzegu łazik.

— Metal — mruknął Luta. Spojrzałem w jego stronę. Stał z nisko opuszczoną głową wpatrzony w okienko kalkulatora. Przybliżyłem się i spostrzegłem, że czujnik wskaźnika ferroindukcyjnego rozbłysnął pomarańczowym światłem.

— Stacja?

— Um… Złoża.

— Chcesz tu kopać?

Przemilczał to. Chwilę manipulował przy miniaturowym pulpicie, poruszając palcami w grubych, szorstkich rękawicach, po czym nagłym ruchem zatrzasnął pokrywę aparatu i podciągnął go na ramieniu. Coś mnie tknęło. — To niespodzianka? — spytałem.

Pokręcił niepewnie głową.

— Nie wiem… — powiedział z wahaniem. — Oczywiście, są tu pokłady rudy. Niektóre sam lokalizowałem… na wszelki wypadek — uśmiechnął się niespodziewanie. — Ale te muszą być wyjątkowo bogate. Szkoda… — urwał.

Szkoda. Cały Luta. Na pokładzie fotonik, „w cywilu” egzobiolog, miał właściwie jedną pasję: buszowanie po świecie. A raczej po wszystkich możliwych światach. Uśmiechał się często, ale najbardziej szczerze i serdecznie, kiedy odkrył nie znaną sobie roślinę, niespotykanej barwy minerał, nowy szczegół w krajobrazie. Była przy tym ta pasja ostatnią, o którą można go było podejrzewać, kiedy spotykało się go po raz pierwszy. Liczył przeszło dwa metry wzrostu. Z barami zapaśnika wagi ciężkiej, jasnymi, niemal białymi włosami, zawsze zaczesanymi w przeciwnym kierunku, niżby to wynikało z ich naturalnej skłonności, i szerokimi, bochnowatymi rękami, sprawiał wrażenie łagodnego osiłka, oddającego się nieobowiązującym rozmyślaniom o najbliższej restauracji. W uśmiechu jego twarz stawała się niemal chłopięca, chociaż dobiegał sześćdziesiątki.

— Luta, Murky — zabrzmiał w słuchawkach podniesiony głos Frosa. — Straciłem, namiar. Słyszycie?

— Jak to straciłeś? — spytał Luta. Odwrócił się w stronę niewidocznego już «Rubina», jakby chciał przewiercić wzrokiem łańcuch wzgórz i pancerz statku, by sprawdzić, czy Fros nie ma przypadkiem gorączki.

— Przestali nadawać.

— To dobrze — powiedziałem po chwili. — Na cztery lata mamy spokój.

— Może puścić sondę? — nie wytrzymał Fros. — Z ciasną orbitą, tylko nad stację?

— Nie.

Zabrzmiało to jak zatrzaśnięcie drzwi. Ale Fros wiedział równie dobrze jak my, że pojawienie się nad stacją aparatu zwiadowczego musiało nas ostatecznie zdekonspirować. Był bardziej wytrącony z równowagi, niżby to wynikało z sytuacji. Widać wiązał po cichu pewne nadzieje z tym pulsującym w pulpicie światełkiem, które tak niespodziewanie przywitało nas na orbicie globu. Może myślał o tamtej trójce, Mykinie i innych?

Ruszyliśmy dalej. Przed nami ścieliła się teraz rozległa równina zamknięta niskimi wzgórzami, za którymi była już zagięta ku górze tafla oceanu. Wyżej majaczyły zarysy dalekiego lądu. Jeszcze godzina, może półtorej i zapadnie mrok.

Droga wiodła środkiem płytkiej doliny między łagodną granią a porosłymi zmierzwionym zielskiem kopcami, zmierzającymi pojedynczym szeregiem ku równinie. Nasłuch przynosił jedynie szeleszczące odgłosy wiatru. Płaskowyż przed nami, otaczające go szerokim pierścieniem pagórki, odsłonięte partie oceanu — wszystko to sprawiało wrażenie, jakby od pierwszych dni istnienia układu nie dotknął tej ziemi wzrok żywej istoty. A przecież nie dalej niż o kilka kilometrów pięćdziesiąt cztery lata temu zamieszkali ludzie. Otrzymali niewielkie, ale potężnie wyposażone i uzbrojone schronienie, pancerną stację, oddaloną przezornie od lądu, osadzoną na ruchomym pierścieniu, przesuwającym się po plamentowym filarze wbitym w dno oceanu. Środkiem filaru, niby naczynia włoskowate w pniu rośliny, biegły przewody dostarczające paliwa piecom wodnym i automatom aprowizacyjnym. Nie pamiętam nazwisk pierwszej trójki, która pozostała w tej bazie na pełne dziesięć lat. Pięciokrotnie zmieniano załogę. Pięćdziesiąt lat w meldunkach płynących ku Ziemi powtarzały się niemal identyczne dane dotyczące środowiska stacji i mieszkańców sąsiedniej planety. Planety ludzi, którzy opuścili Ziemię, aby zdobywać dla niej nowe światy, a potem nie chcieli o tym pamiętać.

Ostatnie zbocze. Szczyt przełęczy, a raczej szerokiego siodła między dwoma garbami przybrzeżnych wzgórz, wznosił się w odległości nie przekraczającej pięćdziesięciu metrów. Każdy krok odsłaniał bliższe połacie oceanu. Był rudofioletowy, wydawał się zimny i jakby gęsty. Wiatr przybrał nieco na sile, jego szum przechodził chwilami w wysokie granie.

Luta zatrzymał się nagle. Uniósł prawe ramię i stał chwilę bez ruchu. Wreszcie opuścił rękę, posłał mi przelotne spojrzenie i sięgnął po pulpit kalkulatora.

Trwało kilka minut zanim sprawdził pomiary. Przez cały ten czas nie odezwałem się słowem. Pomimo że w otoczeniu nadal panował niezmącony spokój, a okolica była mi aż nadto znajoma. Plastyczna mapa w bazie na Cererze, skąd startowaliśmy, oddawała wiernie nie tylko rzeźbę terenu, ale i każde załamanie skały, zagłębienie, każdy niemal kamień czy kępę mierzwy, stanowiącej tutejszy mech. Od dobrych kilku kilometrów rozpoznawałem mijane wzniesienia, potrafiłbym wymienić z pamięci ich odległość od stacji, nie mówiąc już o wskazaniu kierunku, w jakim należało jej szukać. Ale jeśli Luta uważa, że pozostało coś do sprawdzenia, nie będę mu przeszkadzał. On tu był. Można powiedzieć, że wraca do siebie. Widać naprawdę nie jest pewny własnych doświadczeń. Lub też ma ich zbyt wiele.

Ten głaz z prawej, powyżej środka przełęczy zaznaczony był na mapie z fotograficzną dokładnością. Nawet jego rozmiary odpowiadały proporcją otoczeniu. Przez środek skały biegła jasna szczerba. Poniżej wybrzuszenie i głęboko wcięta płyta, tworząca szeroki okap. Z przeciwległej, niewidocznej strony podobny uskok przechodził w przestronną, dość głęboką kolebę.

— Dziewięćset metrów — powiedział Luta. — Fros! — ciągnął, nie podnosząc głosu — co z tym namiarem?

Słuchawki zaświergotały. Przebiegło mi przez myśl, że zostaliśmy sami. Że „Rubin” opuścił ten glob albo po prostu zniknął, jak tamci trzej, ze stacji. To było idiotyczne.

— Cisza — odezwał się wreszcie Fros. — Siadu sygnału. Jeśli nie liczyć głosów tych z Trzeciej.

Tak. Trzecia planeta układu nie milczała. Minie kilkadziesiąt, może kilkaset lat, a miejscowa sieć łączności rozciągnie się na pozostałe globy, bliższe słońcu od tego tutaj i dalsze, martwe teraz, dotykające zaledwie ekosfery. Na razie nie śpieszy im się. Mają dość kłopotów. Nawet, jeśli sami je sobie stworzyli.

— Idziemy dalej — mruknął Luta ni to do mnie, ni do Frosa.

— Słyszę was dobrze — padło z kabiny „Rubina” ale gorzej z lokalizacją. Widzicie morze?

— Od pierwszej chwili — burknąłem.

— Mam na myśli wybrzeże? Stację?

— Um…

— Jeszcze kilka kroków — odpowiedział Luta. Słuchawki zabrzęczały ponownie. Zapanowała cisza.

Szczyt był tuż. Metr, drugi i nasze głowy zrównały się z krawędzią grani. Od pewnego momentu zauważyłem, że morze zaczyna zmieniać barwę. Płycizna — pomyślałem.

Ale to nie była płycizna. Zrobiliśmy jeszcze trzy, może cztery kroki i znaleźliśmy się na płaskiej płycie, łagodnie opadającej ku niedalekiej plaży. Była kamienista, tu i ówdzie znaczona jakby pryzmami żwiru, brudnofioletowa, ciemniejsza od poprzedzającej ją równiny. Morze jednak od samego brzegu przykuwało wzrok przybrudzoną zielenią.

Luta stanął jak wryty. Z niezwykłym u niego pośpiechem przesunął na ramieniu tarczę kalkulatora.

— Coś nowego? — spytałem.

Potrząsnął niecierpliwie głową. Kilka sekund sprawdzał obliczenia, po czym uniósł głowę i rozejrzał się.

Słowa były zbyteczne. Jak okiem sięgnąć roztaczała się przed nami pusta przestrzeń oceanu. Wydało mi się, że w oddali, gdzie zieleń przybrzeżnych wód mętniała i gasła, dostrzegam odbicie zwisających znad nieboskłonu krajobrazów. Ale tam nie mieliśmy czego szukać. Tu natomiast, gdzie Luta przesiedział dziesięć lat w pancernej, wzorowo wyposażonej stacji, skąd jeszcze dwie godziny temu biegł w eter regularny kod namiarowy, widniało tylko morze, pokryte zielonkawym kożuchem jakby rzadkiej trawy. Ziemskiej trawy. Ta zieleń była tu czymś tak niezwykłym, jak widok niebieskiego trawnika w londyńskim parku.

Luta raz jeszcze zlustrował wzrokiem wybrzeże, następnie dał mi znak ręką i cofnął się kilka kroków. Poszedłem za nim. Ominęliśmy szerokim łukiem środek przełęczy, po czym wspięliśmy się na nią ponownie, tym razem wychodząc u stóp owego głazu, sterczącego jak samotna baszta. Nie upłynęło pięć minut, a wkroczyliśmy w cień padający ze skalnego okapu.

— Co chcesz zrobić? — spytałem przyciszonym głosem.

— Poczekaj…

Pochylił się nisko i wolnym krokiem, szorując rękawicami po kamiennej płycie, gładkiej w tym miejscu, jakby wyszlifowanej przez wodę, zaczął okrążać skałę. Odczekałem chwilę i poszedłem w jego ślady. Wkrótce znowu miałem przed oczami obszar oceanu, gdzie według precyzyjnych siatek współrzędnych oraz map poprawianych przez dziesięciolecia powinna znajdować się stacja. Przełęcz poszerzała się odrobinę w tym miejscu, za głazem biegła jeszcze metr, może półtora pod górę i potem dopiero przechodziła w spływające ku plaży zbocze. W ten sposób nisza u stóp skały zyskiwała coś w rodzaju dobrze umocnionego przedpiersia. Nie był to najgorszy punkt obserwacyjny. Pod warunkiem, że w polu widzenia miało się rozegrać lub pojawić coś, co należało obserwować.

Luta stał chwilę, przygarbiony, jakby butle na jego plecach zyskały nagle na ciężarze, po czym mruknął coś niezrozumiale, westchnął i ułożył się wygodnie na boku, z głową zwróconą w stronę plaży. Następnie spojrzał na mnie zachęcająco i wskazał mi miejsce obok siebie.

Grunt pokrywała tutaj płytka warstwa zbitego pyłu. Leżało się na tym nieźle, zwłaszcza po kilkugodzinnym marszu. Nasze nogi tkwiły w cieniu skalnej przewieszki, ramiona i głowy spoczywały na naturalnym nasypie. Mogliśmy tak leżeć tydzień. W każdym razie dwadzieścia cztery godziny. Na tyle pozostało tlenu w płaskich, profilowanych butlach, stanowiących podobnie jak skafandry najnowsze osiągnięcie konstruktorów.

— Przyjemnie tu — bąknąłem. — Co to jest, to zielone w morzu?

Luta milczał dłuższą chwilę. Wreszcie poruszył się, poprawił pasy na ramionach, syknął, jakby go coś zabolało, i wyjaśnił:

— To jest właśnie ta niespodzianka, której się tak dopraszałeś. Tym razem prawdziwa. Nie jak tamte złoża…

Potrzebowałem kilkunastu sekund żeby zebrać myśli.

— Nigdzie tu czegoś takiego nie widziałeś?

— Um…

Słuchawki szczęknęły krótko, przez moment zaświdrowały nam w głowach zmieszane sygnały, po czym zabrzęczało i odezwał się niecierpliwy głos Frosa:

— Co z wami? Widzicie stację?

Luta westchnął ponownie i nie śpiesząc się, sięgnął po aparacik na ramieniu.

— Widzimy ocean — powiedział niedbałym tonem. — Podaj współrzędne stacji.

— Przecież masz je… co się stało? — zreflektował się Fros.

— Mam — mruknął Luta. — No więc?…

Słuchawki milczały chwilę, po czym Fros, głosem o pół tonu wyższym zaczął wyliczać dane.

— Dobra — przerwał w pewnej chwili Luta, cały czas wpatrzony w ekranik kalkulatora. — A namiar?

„Rubin” podał współrzędne. Luta skinął głową, podniósł do oczu sterczący z bocznej ścianki aparatu celownik, potrzymał go tak chwilę, po czym zamknął pokrywę kalkulatora i powiedział:

— Zapisz. Godzina jedenasta szesnaście czasu pokładowego. Bezpośrednia obserwacja źródła emisji potwierdziła przypuszczenia, że znajduje się ono w miejscu lokalizacji stacji. Ocean jest zielony, przynajmniej w paśmie przybrzeżnym. Stacji nie ma…

— Jak to nie ma?! — przerwał Fros.

— Po prostu nie ma — wyręczyłem Lutę.

— Trafiliście na pewno? — głos Frosa zdradzał napięcie. — Jak to nie ma? — powtórzył niezbyt przytomnie.

Żaden z nas nie odpowiedział.

— Zapisałeś? — mruknął Luta.

— Tak — szczęknęło w słuchawkach. — Może jednak sonda?

— Zaczekaj — powiedział Luta. — Na razie wyślij nam transera z podwójnym wyposażeniem. Zrobimy tu coś w rodzaju bazy.

— Nie zapomnij o sprężarkach — dodałem — przydadzą się.

Luta spojrzał na mnie, uśmiechnął się i skinął głową. — Tak — rzucił. — Pójdziemy pod wodę.

— Jeżeli tam nic nie ma — odezwał się po chwili Fros — mogę przekazać statek automatom. Chciałbym to zobaczyć…

— Sam mówisz — burknąłem — że tu nic nie ma. Na razie wypuść transera.

Słuchawki umilkły. Zaległa cisza. Nawet wiatr się uspokoił. Leżeliśmy obok siebie wodząc leniwie wzrokiem po plaży i obszarze oceanu. Mijały minuty. Nic się nie działo. Zaszło słońce, raptownie, jak na Ziemi w strefie podzwrotnikowej i atmosfera wokół jakby zgęstniała. Ale widoczność nadal była dobra. Poczerniałe kontury lądu, ulatujący ku górze ocean, zawisłe nad nami obszary przeciwległej, dziennej teraz półkuli, wszystko to rysowało się ostro i wyraźnie, jak pod zaciemnionym przeźroczystym szkłem. Spojrzałem ku górze i pomyślałem o gwiazdach. Luta pochwycił mój ruch i podążył za moim spojrzeniem. Po chwili poruszył lekko głową, jakby się z czymś zgadzał i mruknął:

— Tu nigdy nie ma gwiazd…

— Szkoda — bąknąłem.

— Szkoda — powtórzył jak echo.

Загрузка...