VI

Wizja głowy Avshara osadzanej na kamieniu milowym miała dla Marka tak nieprzeparty urok, że wybiegł spod koszar nim jeszcze uświadomił sobie, że nie jest pewien, gdzie szukać Khoumnosa. Nie wiedział tego też Nepos, który sapał, dziarsko dotrzymując mu kroku.

— Rozumiesz, wiem o człowieku — powiedział do Rzymianina — ale nie znam go osobiście.

Skaurus nie zmartwił się nadmiernie jego niewiedzą. Miał pewność, że każdy żołnierz, przebywający w Videssos dłużej niż tydzień, udzieli mu wskazówek, których potrzebował. Pierwszą grupą, jaką zobaczył, był oddział Namdalajczyków powracający z musztry. Prowadził go Hemond z Metepont, ze swym stożkowatym hełmem wetkniętym pod ramię. On również dostrzegł trybuna; machnął ręką swym ludziom, by się zatrzymali, i wolnym krokiem podszedł do Skaurusa.

— Jak na niedawno przybyłego najemnika, zdążyłeś pozawierać niezmiernie dziwne znajomości — zauważył z uśmiechem. — Długa droga wiedzie od czarownika-posła z Yezd do kapłana Akademii.

Szaty Neposa niczym nie różniły się od szat jakiegokolwiek innego kapłana podobnej rangi; Hemond — pomyślał Marek — jest nadzwyczaj dobrze poinformowany.

Po przedstawieniu go Neposowi, Namdalajczyk skinął przyjaźnie głową. — Doprawdy — ciągnął Skaurus — możesz zrobić nam przysługę, jeśli zechcesz.

— Powiedz tylko, o co chodzi — rzekł wylewnym tonem Hemond.

— Musimy zobaczyć się z Nephonem Khoumnosem tak szybko, jak to tylko możliwe, a żaden z nas nie jest pewien, gdzie można go zastać.

— Ho-ho! — Hemond przyłożył palec do nosa i mrugnął. — Zamierzacie zmierzwić jego brodę czymś więcej niż wartownikami śpiochami, czy tak?

Rzeczywiście nadzwyczaj dobrze poinformowany — pomyślał Marek — lecz w tym wypadku niezupełnie dokładnie. Zastanowił się nad tym przez chwilę. Wspomniawszy, że Hemond i Helvis poparli go przeciwko Avsharowi postanowił, że może opowiedzieć Namdalajczykowi swoją historię. — Nie o to chodzi… — zaczął.

Kiedy skończył, Hemond potarł ręką wygolony tył głowy i zaklął w silnie akcentowanym dialekcie swej ojczyzny.

— Tym razem ten wąż naprawdę przeholował — powiedział bardziej do siebie niż do Marka czy Neposa. Nagle jego twarz przybrała wyraz twarzy łowcy, który ma właśnie dopaść swej zdobyczy.

— Bors! Fayard! — warknął i dwaj jego ludzie wyprężyli się na baczność. — Wracajcie na kwatery i zawiadomcie ludzi, że reszta z nas się spóźni. — Gdy żołnierze oddalili się pospiesznie, ich dowódca odwrócił się z powrotem do Rzymianina. — Oddałbym roczny żołd, żeby dopaść tego drania, a ty umożliwiasz mi to za darmo!

Pochwycił dłoń Skaurusa i zamknął ją w podwójnym uścisku, zaś do swoich żołnierzy warknął:

— Najpierw po Khoumnosa i jakąś pomoc, a potem upieczemy czarownika Avshara na wolnym ogniu! — Ich pełen entuzjazmu pochwalny okrzyk pozwolił Markowi zrozumieć, jak powszechnie znienawidzony był Yezda.

Hemond może i wolał walczyć konno, lecz jego nogom nic nie można było zarzucić. Ruszył krokiem, za którym nawet Marek z trudem nadążał, a który zmuszał Neposa do niezgrabnego półtruchtu.

Dziesięć minut i trzy protestujące warty później znaleźli się w biurze Khoumnosa, dobrze oświetlonym pokoju sąsiadującym z Wielką Salą Sądu w pałacowym kompleksie. Videssańczyk uniósł wzrok znad papierkowej roboty, z którą się zmagał. Jego krzaczaste brwi opadły na widok Skaurusa i Neposa z Hemondem i jego oddziałem.

— Przebywasz w dziwnym towarzystwie — powiedział do trybuna, nieświadomie parafrazując Namdalajczyka, któremu nie dowierzał.

— Być może. — Rzymianin wzruszył ramionami. — Jednak pomogli mi znaleźć ciebie, kiedy tego potrzebowałem. — I opowiedział Khoumnosowi tę samą historię, którą nieco wcześniej przedstawił Hemondowi.

Na długo nim skończył, Videssańczykowi udzieliło się to samo drapieżne ożywienie, jakie wypełniało jego i Hemonda. Tryumfalny uśmiech wykrzywił twarz Khoumnosa; jego pięść spadła z trzaskiem na biurko. Atrament wyprysnął z kałamarza, plamiąc papiery, nad którymi pracował. Nie zwrócił na to żadnej uwagi.

— Zigabenos! — krzyknął i jego pomocnik wyłonił się z sąsiedniego pokoju. — Jeśli natychmiast nie zjawi się tutaj oddział, dowiesz się, czy zapamiętałeś, za którym końcem sochy należy stanąć!

Zigabenos mrugnął, zasalutował i zniknął.

— Moi ludzie i ja chcemy kawałek czarownika — ostrzegł Hemond.

— Będziesz go miał — zgodził się Videssańczyk. Marek spodziewał się sprzeciwu Khoumnosa, lecz jeśli Videssańczyk nie dowierzał wierności Namdalajczyków wobec Imperium, to nie miał żadnych wątpliwości, że bez porównania bardziej nienawidzą Avshara.

Khoumnos wciąż jeszcze zapinał swój pas z mieczem, kiedy spocony Zigabenos wprowadził oddział akritai do biura swego zwierzchnika. Ich przybycie niemal przepełniło pokój. Rodzimi videssańscy żołnierze spoglądali podejrzliwie na najemników Hemonda.

Lecz Khoumnos był panem sytuacji. Wiedział, że ma w ręku sprawę stojącą ponad jakąkolwiek rywalizacją wewnątrz videssańskiej armii. Jedno zdanie wystarczyło, żeby bez reszty skupić uwagę i podniecić jego ludzi.

— Oto, co zrobimy razem z wyspiarzami, chłopcy: pomaszerujemy do Pałacu Ambasadorów, wykurzymy naszego drogiego przyjaciela Avshara Yezda z jego dziury i zakujemy w kajdany.

Po chwili niedowierzającej ciszy, Videssańczycy wybuchnęli radosnymi okrzykami. Hemond i jego Namdalajczycy, choć już raz wiwatowali, z największą ochotą zrobili to znowu. W ograniczonej przestrzeni hałas był ogłuszający. Zapomniawszy o wszelkich swarach, podwójny oddział — a Nepos i Marek razem z nim — popędził do Pałacu Ambasadorów jak ogary do legowiska lamparta.

Pałac, co zupełnie naturalne, leżał w pobliżu Wielkiej Sali Sądu, tak by zarówno Imperator, jak i zagraniczni posłowie mieli do siebie blisko. Ponad nim trzepotały, powiewały, czy po prostu zwisały godła czterdziestu narodów, szczepów, frakcji i innych politycznych jednostek nieco trudniejszych do określenia; wśród nich znajdowała się skacząca pantera Yezd.

Dyplomatyczny spokój, jaki kultywowali ambasadorzy, w żaden sposób nie mógł się oprzeć dwóm tuzinom uzbrojonych mężczyzn, pędzących ku kwaterze Avshara. Taso Vones z Khatrish stał na schodach Pałacu omawiając z koczownikiem z odległych zachodnich równin Shaumkhiil ceny w handlu korzeniami i futrami, kiedy usłyszał gwar zbliżających się ku niemu żołnierzy. Uniósł wzrok, zobaczył źródło wrzawy, mruknął do Arshauma: — Wybaczysz mi, mam nadzieje — i umknął co sił w nogach.

Koczownik pobiegł również — po łuk, jaki trzymał w swej kwaterze, by sprzedać swoje życie tak drogo, jak to tylko możliwe.

Lecz wojownicy nie zwrócili na niego uwagi, tak jak nie zwrócili uwagi na okrzyki trwogi, które rozległy się w westybulu Pałacu, kiedy przemknęli przezeń za Nephonem Khoumnosem. Videssańczyk poprowadził ich w górę po szerokich schodach z polerowanego marmuru, wznoszących się w głębi westybulu. Gdy wspięli się na nie, wydyszał:

— Pokoje tego bękarta znajdują się na drugim piętrze. Niejeden raz byłem tutaj z okupem za więźniów; o wiele bardziej wolę tę robotę! — Towarzyszący mu ludzie poparli go okrzykiem.

Gawtruz z Thatagush niósł do własnych apartamentów srebrną tacę zastawioną smażonym mięsem i kandyzowanymi owocami, kiedy schody za nim wybuchnęły wrzawą żołnierzy. Choć tłusty i po pięćdziesiątce, nie postradał refleksu wojownika. Cisnął swoją tacę z jedzeniem i wszystkim, co się na niej znajdowało, w tych, których uznał za napastników.

Hemond odbił wirującą tacę tarczą. Jeden czy drugi żołnierz krzyknął, kiedy trafiły go gorące kawałki mięsa. Jeszcze inny poślizgnął się na tłuszczu, jaki pozostawił za sobą spadający po schodach drób, i rozciągnął się jak długi.

— Phos! — mruknął Khoumnos. Zawołał do Gawtruza: — Litości, mężny panie! Nic do ciebie nie mamy; szukamy Avshara.

Usłyszawszy to, Gawtruz opuścił nóż, który wyciągnął zza pasa. Jego oczy rozszerzyły się. — Człowieka z Yezd?

On i wy jesteście wrogami — tak, lecz jest ambasadorem i nie może być napastowany. — Marek zauważył, że Taso Vones miał rację na tym nieszczęsnym przyjęciu przed paroma dniami; w potrzebie, videssański Gawtruza był doskonały, elegancki i bez akcentu.

— Ambasadorowie, którzy przestrzegają prawa narodów, posiadają jego ochronę — odparował Khoumnos. — Czarownicy, którzy wynajmują nożowników do nocnych zamachów, nie mają jej. — Jego ludzie i ludzie Hemonda zgromadzili się już przed solidnymi drzwiami, na których widniała pantera Yezd. Khoumnos rozkazał: — Zapukać raz, delikatnie. Nie chciałbym, by mówiono, że wdarliśmy się do apartamentów bez ostrzeżenia.

Ostrzegawcze puknięcie z trudem można było nazwać delikatnym; tuzin ciężkich pięści walnęło w drzwi. Nie usłyszeli żadnej odpowiedzi. — Wyłamać je! — warknął Khoumnos. Lecz drzwi tak zagorzale opierały się barkom i obutym stopom, że Skaurus zastanowił się, czy to tylko mocny rygiel, czy też może magia trzyma je zamknięte.

— Dość tej głupoty! Zejdźcie mi z drogi! — Jeden z Namdalajczyków, ciemnowłosy olbrzym o potężnych ramionach, wolał używać topora swych halogajskich kuzynów. Ludzie szybko cofnęli się, by zrobić mu miejsce do zamachu. Poleciały drzazgi, a deski rozszczepiły się, gdy jego topór wrąbał się w drzwi aż po stylisko.

Po tuzinie uderzeń pokonane drzwi obwisły na zawiasach. Żołnierze wkroczyli do pokoi wroga z gotową do użycia bronią. Khoumnos stał przed drzwiami, wciąż od nowa wyjaśniając wstrząśniętym, przestraszonym albo rozgniewanym dyplomatom, którzy zarzucali go pytaniami, po co przybyli Videssańczycy.

Po wejściu Marek pomyślał najpierw, że choć żądza władzy i zniszczenia Avshara nie miała granic, to nie pociągała za sobą pragnienia osobistego luksusu. Z wyjątkiem videssańskiego biurka, ambasada Yezd umeblowana była w stylu koczowników. Poduszki zajmowały miejsca krzeseł, a stoły były wystarczająco niskie, by mogli z nich korzystać siedzący na ziemi ludzie. Zarówno poduszki jak i stoły były czarne, ściany zaś miały barwę szarego dymu.

Drzwi pomiędzy oficjalnymi biurami Yezd a prywatną kwaterą Avshara były zamknięte, lecz parę uderzeń topora poradziło sobie z tym. W prywatnych pokojach Avshara nie znaleziono go tak samo, jak w oficjalnej części ambasady Yezd. Nie zaskoczyło to Marka; pokoje sprawiały wrażenie martwych, jak coś porzuconego i zapomnianego. Videssańczycy przybyli za późno.

Pokój Yezda był równie oszczędnie wyposażony co biura: jeszcze trochę niskich, czarno lakierowanych stołów, poduszek i mata do spania z wojłoku wypchanego końskim włosiem. Nad matą wisiał obraz przedstawiający wojownika o srogim obliczu, całego ubranego na czarno i ciskającego jaskrawobłękitny piorun. Kroczył przez stosy nagich, zakrwawionych ofiar, ścigając uciekające słońce. — Skotos! — mruknęli do siebie videssańscy żołnierze; ich palce ułożyły się w znaki odpędzające zło.

Na jednym ze stołów stał mały metalowy koszyk i jeszcze jeden obraz mrocznego boga, którego czcili mieszkańcy Yezd. Obok obrazu leżały żałosne szczątki białego gołębia z ukręconym łebkiem. Koszyk wypełniony był popiołem; Avshar wyjechał nie mając zamiaru wrócić i spalił te papiery, których nie chciał pokazać swoim wrogom.

Ani Videssańczycy, ani Namdalajczycy nie chcieli zbliżać się do tego stołu, lecz kiedy Marek obszedł go, zobaczył na podłodze skrawek pergaminu zwęglony na skraju; musiał wypaść z koszyka, zanim zdążył objąć go ogień. Pochylił się, by go podnieść, i krzyknął w nagłym podnieceniu: była to mapa z naszkicowanymi konturami miasta i jego murów, z pajęczą czerwoną linią wiodącą od Pałacu Ambasadorów do jakiejś wieży nad brzegiem morza.

Jego towarzysze stłoczyli się wokół niego słysząc okrzyk, zaglądając mu przez ramię i pytając, co znalazł. Ich zawód, wywołany faktem, że nie pochwycili Avshara w jego legowisku zniknął, kiedy zrozumieli, co Rzymianin trzyma w ręku. Składali mu gratulacje potrząsając ręką i klepiąc po plecach.

— Druga szansa! — krzyknął Hemond. — Phos naprawdę jest dzisiaj z nami!

— Wciąż nie ma czasu do stracenia — rzekł Nepos. — Powinniśmy świętować po złapaniu Yezda, nie przedtem.

— Racja, kapłanie — przytaknął Hemond. Pozostawiwszy dwóch swoich ludzi i tyluż Videssańczyków, by dalej przeszukiwali pomieszczenia ambasady, wyprowadził resztę do Nephona Khoumnosa, który wciąż usprawiedliwiał obecność żołnierzy przed otaczającymi go dyplomatami.

Marek wetknął mu kawałek pergaminu pod nos. Oczy Khoumnosa zbiegły się, kiedy wyrwał go z rąk Rzymianina i próbował skupić na nim wzrok. — Zatem gra jeszcze nie skończona! — zawołał. Skłonił się posłom i ich pomocnikom, mówiąc: — Dalsze wyjaśnienia muszą poczekać na to, co się wydarzy. — Przepchnął się przez tłum, krzycząc do swych ludzi: — Czekajcie, głupcy, to ja mam mapę!

Wieża pokazana na mapie Avshara znajdowała się w północnozachodnim krańcu Videssos, tam gdzie miasto wcinało się najdalej w cieśninę zwaną Końskim Brodem. Było to jakieś pół mili na północ i nieco na zachód od Pałacu Ambasadorów i miało się wrażenie, że droga wiedzie przede wszystkim pod górę.

Trybun czuł, jak serce mu wali a pot kapie z czoła, kiedy biegł truchtem przez miasto. Towarzyszący mu żołnierze cierpieli o wiele bardziej, ponieważ on miał na sobie tylko opończę i sandały, oni zaś biegli w pełnym uzbrojeniu.

Jeden z Namdalajczyków nie wytrzymał tempa i pozostał w tyle, z twarzą czerwoną jak ugotowany homar.

Do biegu przynaglała Skaurusa świadomość, że tak zimnokrwisty rachmistrz jak Avshar mógł popełnić błąd — i to tak gruby błąd. Nie tylko próba zamachu spełzła na niczym, lecz kiedy zabrał się do niszczenia swych papierów, najistotniejszy z nich wszystkich, szlak jego ucieczki, nie spalił się i dał ścigającym jeszcze jedną szansę d opadnięcia go. Gdyby tylko wiedział — pomyślał Marek — z pewnością zazgrzytałby zębami za tymi swoimi welonami osłaniającymi mu twarz.

Droga skręciła w dół, odsłaniając widok na nadbrzeżny mur Videssos. — To ta! — wydyszał Khoumnos, wskazując na kwadratową wieżę prosto przed nimi. Lecz kiedy łapał oddech, oficerowi w średnim wieku zostało dość powietrza w płucach, by krzyknąć: — Hej, straż wieży! Żadnego śladu Avshara Yezda?

Nikt nie odkrzyknął w odpowiedzi. Kiedy żołnierze minęli ostatnie budynki dzielące ich od muru, ujrzeli czteroosobową wartę leżącą bez ruchu przed otwartymi wrotami wieży strażniczej. Khoumnos zaklął straszliwie. Do Marka powiedział: — Nie mogę sobie przypomnieć, bym przez ostatnie pięć lat słyszał o śpiących strażnikach. Teraz znajduję takich dwukrotnie w ciągu dwóch dni i za każdym razem ty jesteś tego świadkiem. Na święte imię Phosa, jest mi wstyd przed tobą.

Lecz na widok rozciągniętych strażników trybun pomyślał tylko o jednym; o magii, jakiej użył kierowany przez Avshara koczownik, by dostać się do koszar. Wyjaśnił to w paru słowach, dodając:

— Sądzę, że w ten sposób nie zawinili temu, że śpią. To skutek jakiegoś, znanego Avsharowi, czaru. Jego mapa nie kłamała; może wciąż mamy dość czasu, by go złapać, nim przedostanie się na drugą stronę muru.

Nephon Khoumnos wyciągnął rękę i ścisnął go za ramię. — Przybyszu z obcej krainy, jesteś człowiekiem honoru.

— Dziękuję ci — rzekł Marek, zaskoczony i nieco wzruszony.

— Wy dwaj, dajcie już temu spokój! — zawołał Hemond, wyciągając swój prosty miecz z pochwy. — Później będzie dość czasu na dworne rozmówki! — Rzucił się w stronę wieży i przebiegł przez wrota, a reszta wojowników pobiegła za nim, depcząc mu po piętach. Nepos pozostał w tyle, by ocucić zaczarowanych przez Avshara wartowników.

Marek na parę chwil niemal oślepł w nagłym mroku wnętrza wieży. Potykając się, ruszył w górę ciasno skręconej spirali schodów; jedyne światło przedostawało się tutaj przez wąskie otwory strzelnicze pozostawione w murze.

— Stać! — zawołał z góry Hemond. Ludzie klęli, gdy zderzali się ze sobą i potykali, próbując szybko się zatrzymać.

— Co się dzieje? — zapytał Khoumnos, który stał niżej, oddzielony od Namdalajczyka kilkoma żołnierzami.

— Jestem u wejścia do korytarza — odparł Hemond. — Musi prowadzić do magazynu broni albo czegoś podobnego i, widać to wyraźnie w smudze światła padającej przez otwór strzelniczy, jest tutaj skrawek białej wełny, jaki mógł się oderwać od szaty koczownika, gdy przebiegał obok czegoś wystającego i ostrego. Mamy bękarta! — Roześmiał się głośno z czystej radości.

Pełen podniecenia pomruk przebiegł wzdłuż spiralnej linii łowców. Kolejne miecze wyślizgnęły się z pochew. Jeden po drugim mężczyźni wchodzili do odkrytego przez Hemonda korytarza.

Wąski korytarz biegł w murze jakieś pięćdziesiąt stóp, nim kończył się pojedynczymi drzwiami. Ściskając rękojeść miecza, Marek przesunął się naprzód z resztą wojowników.

Nie patrzył już na Avshara jak na wzbudzającego przerażenie, nikczemnego maga, jakim przedstawił go Nepos, lecz jak na niegodziwego, przestraszonego głupca, który potykał się na każdym zakręcie ucieczki i który w końcu zamknął się w pomieszczeniu z jednym tylko wyjściem. Mógł niemal współczuć uwięzionemu po drugiej stronie drzwi Yezda.

Hemond pchnął na próbę drzwi. Otworzyły się nie stawiając żadnego oporu. Przypuszczenia najemnika co do funkcji komnaty sprawdziły się; to rzeczywiście była zbrojownia. Przez wejście Marek mógł dojrzeć zgrabne pęki strzał, ustawione w kozły dzidy, rzędy maczug i mieczy, i — w miarę jak się zbliżał, poszerzając pole widzenia — koniuszek wyciągniętej na podłodze stopy.

Razem z resztą żołnierzy Skaurus wepchnął się do zbrojowni, by przyjrzeć się lepiej. W odróżnieniu od większości z nich, trybun rozpoznał martwego mężczyznę leżącego pod przeciwległą ścianą — to był Mebod, ciągle przestraszony podręczny Avshara. Głowę miał wykręconą pod nienaturalnym kątem; jego kark został złamany tak samo, jak szyja gołębia na ołtarzu Skotosa w prywatnej kwaterze Avshara.

Bezsensowność i złośliwe okrucieństwo zabójstwa tego nieszkodliwego, małego człowieczka oszołomiły trybuna. Sprawiły też coś jeszcze — Avshar z pewnością był tutaj, lecz już go nie ma — pomyślał Marek. Gdzie zatem podziewa się zbiegły emisariusz Yezd?

Niemal w tej samej chwili, kiedy ta myśl przemknęła mu przez głowę, rozległ się za nimi huk zatrzaskujących się drzwi. Choć przedtem otworzyły się kusząco pod najlżejszym dotknięciem Hemonda, teraz nie chciały poddać się oszalałym szarpnięciom wszystkich uwięzionych za nimi wojowników. Niespodziewanie sam zamiast ofiary pochwycony w pułapkę, Marek poczuł przebiegający po ciele dreszcz przerażenia.

— Ach, jak miło. Moi goście przybyli wreszcie. — Na dźwięk tego głębokiego głosu, pełnego lodowatej nienawiści, ręce żołnierzy opadły z mosiężnej klamki. Odwrócili cię jak jeden mąż w pełnym grozy niedowierzaniu. Z głową wciąż opartą na prawym ramieniu, z wytrzeszczonymi, ślepymi oczyma, zwłoki Meboda stały na nogach, lecz z martwych ust wydobywał się głos Avshara.

— Byliście tak dobrzy, i tak sprytni, by odpowiedzieć na zaproszenia, jakie wam zostawiłem — ciągnął czarownik, podporządkowawszy służącego swej woli tak samo po śmierci, jak za życia — iż pomyślałem, że powinienem przygotować na wasze przybycie stosowne powitanie. — Z podrygującym wdziękiem kierowanej sznurkami marionetki to, co kiedyś było Mebodem, rozrzuciło szeroko ręce. Na ten ruch broń zmagazynowana w zbrojowni ożyła i poleciała na ogłuszonych mężczyzn, którzy przed paroma jeszcze chwilami myśleli o pojmaniu czarownika-posła z Yezd.

Jeden z Videssańczyków padł od razu, kiedy włócznia przeszyła tak jego kolczugę, jak i ciało. W chwilę później jakiś Namdalajczyk znalazł się na ziemi obok niego; w jego szyi tkwił, wbity od tyłu, sztylet. Inny krzyknął ze strachu i bólu, gdy na jego ramieniu wylądowała maczuga.

Marek nigdy nie wyobrażał sobie — nigdy nie chciał sobie wyobrażać — walki takiej jak ta, walki mężczyzn z dzidami i mieczami, które unosiły się w powietrzu i uderzały jak olbrzymie, rozzłoszczone osy. Nic nie dawało oddawanie ciosów; nie istniał szermierz, którego można było powalić. Gorzej: żadne szurnięcie stopy, żadne zdradzieckie spojrzenie nie dawało wskazówek, gdzie spadnie następny cios. Wojownicy zostali zmuszeni do czysto obronnej walki i, porażeni w ten sposób beznadziejnością swych wysiłków, odnosili rany zadane ciosami, które łatwo odbiliby, gdyby mieli za przeciwnika człowieka. Nie tracąc swej zwykłej bystrości, Hemond uderzył mieczem ożywionego trupa Meboda, lecz jego cios nic nie dał — broń wciąż na nich spadała.

Wraz z pierwszym brzękiem zaczarowanej stali druidyczne runy na ostrzu Skaurusa zapłonęły ognistym blaskiem. Miecz, który zetknął się z rozpłomienionym ostrzem, spadł ze szczękiem na podłogę i nie uniósł się już. To samo powtórzyło się znowu i znowu. Jednak tak wiele ostrzy unosiło się w powietrzu, żeby zadać cios, że Rzymianin musiał wytężać wszystkie siły, by pozostać przy życiu. Robił też co w jego mocy, by ochronić swych towarzyszy, lecz kiedy spróbował podążyć śladem Hemonda i powalić Meboda swym potężnym mieczem, odcieleśniona broń zatrzymała go i odepchnęła, krwawiącego z kilku ran.

Od zewnątrz ktoś zaczął walić w drzwi. Marek krzyknął ostrzegawczo, lecz jego okrzyk został zagłuszony rykiem bólu Hemonda. Z piersi Namdalajczyka sterczał wbity aż po rękojeść miecz. Jego ręce zacisnęły się na rękojeści morderczej broni, a potem opadły bezwładnie, gdy osuwał się na ziemię.

Po drugiej stronie drzwi rozległ się okrzyk głośniejszy nawet od krzyku Hemonda. — Otwórz się, na święte imię Phosa! — ryknął Nepos i drzwi runęły do środka, jak gdyby kopnięte. Kapłan-mag wskoczył do zbrojowni z uniesionymi ramionami. Był niskim człowiekiem, lecz otaczająca jego krągłą postać trzeszcząca aura mocy sprawiała wrażenie, że jest wyższy niż w rzeczywistości.

Rozpoznawszy tkwiące w Neposie niebezpieczeństwo, atakująca z powietrza broń Avshara porzuciła uzbrojonych w zwykłe miecze ludzi i rzuciła się na tego nowego wroga. Lecz w kapłanie znalazły równego sobie przeciwnika. Nepos wykonał rękoma trzy szybkie ruchy, przy każdym z nich wykrzykując fragment modlitwy albo zaklęcia. Nim ostrza zdołały go dotknąć, spadły bezwładnie na podłogę. Ciało Meboda osunęło się razem z nimi, by znowu stać się niczym więcej niż zwłokami.

Było to jak przebudzenie się z koszmaru. Żołnierze, którzy wciąż jeszcze trzymali się na nogach, przez parę chwil nie opuszczali broni, ledwie śmiać uwierzyć, że powietrze znowu jest puste i spokojne. Lecz mimo tej ciszy rozrzucona wszędzie broń i ciała na podłodze wskazywały, że nie był to sen.

Gdy ci, którzy przeżyli czarodziejski atak, pochylili się oszołomieni nad leżącymi na podłodze żołnierzami stwierdzili, że czterech z nich nie żyje: Videssańczyk, zabity na samym początku, i trzech Namdalajczyków, wśród nich Hemond. Oficer najemników poległ, kiedy wybawienie było tuż-tuż. Marek potrząsnął głową, gdy zamykał nieruchome oczy Hemonda. Gdyby nie natknął się na Namdalajczyków szukając Nephona Khoumnosa, dobry żołnierz, który stawał się dobrym przyjacielem, nadal by żył.

Wciąż spoglądając na ciało Hemonda, trybun wzdrygnął się, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Odwróciwszy się ujrzał Neposa; pucołowata twarz kapłana była wymizerowana i ściągnięta. — Pozwól, że ci je podwiążę — powiedział kapłan.

— Hmm? Och, tak, bierz się do roboty. — Zamyślony, Skaurus niemal zapomniał o własnych ranach. Nepos zabandażował je z taką samą zręcznością, jaką w podobnych przypadkach okazywał Gorgidas.

Bandażując, kapłan mówił, i Marek dowiedział się, że nie jest jedynym, który obarcza się winą. Nepos mógł mówić do każdego bądź do nikogo; słuchając go, Rzymianin pojął, że Nepos stara się zrozumieć przyczyny tego, co się stało.

— Gdybym nie zatrzymał się, aby unicestwić drobne zaklęcie — mówił gorzko kapłan — mógłbym powstrzymać to o wiele nikczemniejsze. Phos zna swoje ścieżki, lecz to gorzka rzecz obudzić ze snu czterech mężczyzn tylko po to, by ujrzeć, jak umiera czterech innych.

— Zrobiłeś to, co leży w twojej naturze — pomagać tam, gdzie tylko ujrzałeś, że pomoc jest potrzebna — powiedział mu Marek. — Nie możesz być tym, czym jesteś, i postępować inaczej. Nic nie można poradzić na to, co stało się potem.

Nepos nie zgodził się z tym.

— Odbierasz to jak Halogajczyk — uważasz, że istnieje przeznaczenie, przed którym żaden człowiek nie ma szans uciec. Lecz my, którzy czcimy Phosa, wiemy, że to nasz bóg jest tym, który kształtuje nasze życie, i usiłujemy zrozumieć jego zamiary. Jednak w życiu człowieka są chwile, kiedy trudno, naprawdę trudno jest je zrozumieć.

Poruszając się powoli, jak gdyby wciąż ogarnięci złym snem, z którego właśnie przed chwilą się wyrwali, wojownicy podwiązywali sobie nawzajem rany. Niemal w zupełnej ciszy dźwignęli ciała swych poległych towarzyszy — również ciało Meboda — i potykając się znieśli je po spiralnych schodach i wynieśli w blask słońca.

Spotkali tam wartowników, których ocucił Nepos. Jeden z wartowników, z trwogą na twarzy, rzekł do Marka:

— Proszę, nie wiń nas za niedopełnienie naszych obowiązków. W jednej chwili staliśmy wszyscy na warcie, a zaraz potem pochylał się nad nami ten kapłan, odczyniając magię, która nas powaliła. Nie zasnęliśmy z własnej woli.

W każdym innym czasie Rzymianina ucieszyłby sposób, w jaki jego reputacja rozprzestrzeniła się w szeregach Videssańskiej armii. Teraz jednak mógł tylko powiedzieć ze znużeniem:

— Wiem. Czarodziej, który was podszedł, oszukał nas wszystkich. Umknął i nie wątpię, że wielu w Imperium będzie miało powody, by tego żałować.

— Ten podrzutek nie jest jeszcze bezpieczny — oświadczył Nephon Khoumnos. — Choć przedostał się przez cieśninę, czeka go pięćset mil drogi przez nasze zachodnie prowincje, nim dotrze do granic swego przeklętego kraju. Nasze latarnie sygnałowe mogą przesłać wiadomość, by zamknąć granice, o wiele szybciej, niż zdoła dotrzeć do nich jakikolwiek człowiek, nawet czarodziej. Wydam zaraz rozkazy, by rozpalić latarnie; zobaczymy, jakie powitanie nasi akritai zgotują dla tego bękarta czarownika! — I Khoumnos odszedł, z ramionami pochylonymi naprzód, jak gotowy na wszystko człowiek, który stawia czoło burzy.

Skaurus mógł tylko podziwiać jego nieustępliwość, lecz nie sadził, by to cokolwiek dało. Jeśli Avshar zdołał umknąć z najsilniej strzeżonego miasta, jakie znał ten świat, to niewiarygodne było, by żołnierze pilnujący granic Videssos, bez względu na to, jak zręczni, potrafili powstrzymać go przed prześlizgnięciem się do własnego, mrocznego kraju.

Odwrócił się do Namdalajczyków. Choć wzdragał się przed tym, czuł że jest coś, co musi zrobić; coś, do czego potrzebował dobrej woli tych ludzi. Powiedział:

— To nieszczęśliwy traf wiódł mnie tego ranka. Teraz trzech z was nie żyje, przez ten nieszczęśliwy traf. Nie znałem go długo, lecz byłem szczęśliwy nazywając Hemonda swoim przyjacielem. Jeśli nie jest to wbrew waszym zwyczajom, wydaje mi się aż nadto zasadne, bym należał do tych, którzy zaniosą jego pani wieść o jego zgubie. Czuję się odpowiedzialny za jego śmierć.

— Człowiek żyje tak długo jak żyje, i ani dnia dłużej — rzekł jeden z najemników z Księstwa. Czy wyznawał kult Phosa, czy nie, pozostałości jego halogajskich przodków wciąż były w nim żywe. Namdalajczyk mówił dalej: — Robiłeś co mogłeś, by powstrzymać atak swoim mieczem. Tak jak i my. Honorowa przysługa może sprawić ból, lecz nie jest czymś, za co można się winić.

Przerwał na chwilę, by spojrzeć w oczy swych rodaków. Zadowolony z tego, co w nich wyczytał, powiedział:

— Nic w naszych zwyczajach nie przemawia przeciwko temu, byś był człowiekiem, który zaniesie Helvis miecz Hemonda. — Dostrzegłszy na twarzy Skaurusa brak zrozumienia, powiedział: — To jest nasz zwyczaj mówienia bez słów tego, co jest zbyt bolesne do wyrażenia słowami. Nie ciąży na tobie żadna wina — powtórzył najemnik — lecz gdyby tak było, to co uczyniłeś teraz, zmazałoby ją. Zwą mnie Embriak, syn Rengara, i jestem zaszczycony tym, że cię znam.

Pozostałych sześciu Namdalajczyków skinęło poważnie głowami; jeden po drugim wymieniali swe imiona i ujmowali rękę trybuna w podwójny uścisk swych rąk zgodnie ze zwyczajem, jaki zdawał się wspólny dla wszystkich mieszkańców północy. Po zakończeniu tej krótkiej formalności podnieśli ponownie swoje brzemię i rozpoczęli smutną wędrówkę z powrotem do swych kwater.

Wieści o tym, co się wydarzyło, rozprzestrzeniły się jak wicher, jak to zawsze działo się w Videssos. Nim jeszcze żołnierze przebyli połowę krótkiej przecież drogi, w mieście zaczęły rozbrzmiewać pierwsze okrzyki — Śmierć Yezd! — Skaurus ujrzał grupę mężczyzn uzbrojonych w maczugi i sztylety, pędzących aleją za jakimś obcokrajowcem lub kimś innym — nigdy się nie dowiedział, czy był to Yezda, czy nie.

W czasie mozolnego marszu do pałacowego kompleksu, martwy ciężar ciała Hemonda wywołał ból w ramionach trybuna, choć niósł go wraz z drugim Namdalajczykiem. Marek i wszyscy jego towarzysze byli ranni. Powoli przemierzali drogę do koszar najemników, zatrzymując się niejeden raz, by złożyć na ziemi ciała zabitych i odpocząć przez chwilę. Ich brzemię wydawało się cięższe po każdym odpoczynku.

Marek bez przerwy zastanawiał się, dlaczego obarczył się zadaniem powiadomienia kobiety Hemonda o jego śmierci. To, co powiedział Namdalajczykowi, było prawdą, lecz miał niepokojącą świadomość, że nie była to cała prawda. Pamiętał, jak pociągająca wydała mu się Helvis, nim dowiedział się, że jest związana z innym mężczyzną, i podejrzewał, że pozwolił, by jej powab wpłynął na jego zachowanie.

Dość tego, półgłówku — powiedział sobie — robisz tylko to, co musisz zrobić. Lecz… Helvis była bardzo piękna.

Koszary Namdalajczyków stanowiły wyspę ironicznego spokoju wśród wzbierającego w Videssos fermentu. Ponieważ byli obcokrajowcami i heretykami, ludzie z Księstwa mieli niewiele powiązań z nieustannie obracającym się miejskim młynem pogłosek i nic nie wiedzieli o pułapce, jaką Avshar zastawił na ich rodaków. Dwóch mężczyzn mocowało się przed koszarami. Wielki tłum zagrzewał ich do walki, wykrzykując słowa zachęty i stawki zakładów. Dwóch innych żołnierzy ćwiczyło walkę na miecze, krzyżując z brzękiem klingi. Z pobliskiej kuźni do uszu Marka doszedł głębszy brzęk — młota kującego gorącą stal. Kilku wyspiarzy klęczało albo siedziało na ziemi grając w kości. Marek uświadomił sobie, że ilekroć mijał ich koszary, widział grających w kości żołnierzy, a poza tym namiętnie zakładali się o niemal wszystko. Wydawało się, że hazard bardzo ich pociągał.

Ktoś z obrzeża tłumu odwrócił wzrok od półnagich zapaśników i ujrzał zbliżających się wojowników i ich posępne brzmię. Jego przekleństwo skierowało ku nim więcej oczu; jeden z szermierzy odwrócił nagle głowę i upuścił swój miecz, zaskoczony i wstrząśnięty. Ostrze przeciwnika rozpoczynało właśnie swe zwycięskie uderzenie, kiedy jego posiadacz również dostrzegł ciała, jakie nieśli powracający żołnierze. Cios nie dotarł do celu.

Namdalajczycy popędzili ku powracającym, wykrzykując pytania w silnie akcentowanym dialekcie, jakim mówili między sobą. Marek w najlepszym razie ledwie rozumiał ich język; teraz zbyt mocno przycisnęła go własna niedola, by wysilać się na to. On i najemnik, który pomagał mu nieść Hemonda, po raz ostatni złożyli swe brzemię. Rzymianin odpiął pochwę z mieczem od pasa Hemonda i torując sobie drogę wśród tłumu Namdalajczyków ruszył ku ich koszarom.

Większość najemników cofnęła się, by go przepuścić, kiedy zobaczyli co niesie, lecz jeden z nich chwycił go za ramię, wykrzykując coś we własnym języku. Skaurus zrozumiał zaledwie jedno czy dwa słowa, ale Embriak odparł: — Wziął to na siebie i ma do tego prawo. — Mówił w czystym videssańskim, tak by zarówno jego rodak, jak i trybun mogli go zrozumieć. Drugi wyspiarz skinął głową i puścił Marka.

Koszary Namdalajczyków były, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej komfortowe niż kwatery Rzymian. Po części wynikało to oczywiście z tego, że namdalajski kontyngent znajdował się w videssańskiej armii już od lat i w ciągu tych lat przybysze z Księstwa poświęcili wiele pracy, by uczynić swe mieszkania tak przytulnymi, jak to tylko możliwe. W przeciwieństwie do nich, Rzymianie nie przekształcili jeszcze swej sali na swoją modłę.

Ponieważ wielu najemników spędzało znaczną część swego życia w służbie Videssos, nie mogło dziwić, że zakładali w stolicy rodziny albo z kobietami z Imperium, albo z żonami czy z ukochanymi, które przybyły wraz z nimi z Księstwa. Ich koszary odzwierciedlały tę sytuację. Tylko parter stanowił wspólną salę tak jak u Rzymian; salę, gdzie mieszkali wojownicy, którzy nie założyli rodzin.

Piętro zostało podzielone na rozmaitych rozmiarów apartamenty.

Wspominając Helvis machającą do niego z okna na górze — zaledwie przed dwoma dniami? — Marek wspiął się schodami; szerokim, prostym rzędem stopni, w niczym nie przypominających wąskiej spirali, która zawiodła ich w pułapkę zastawioną przez Avshara, na piętro. Teraz odczuwał więcej obaw niż wówczas, kiedy ścigał czarownika; miecz Hemonda ciążył mu jak ołów.

Dzięki wspomnieniu Helvis pokazującej mu klejnot, który nabyła za wygrane pieniądze, trybun wiedział, gdzie skręcić w korytarzach na piętrze. Z otwartych drzwi przed sobą usłyszał czysty kontralt, który dobrze pamiętał.

— Teraz zostaniesz tutaj przez parę chwil — mówiła stanowczym tonem Hel vis. — Chcę się dowiedzieć, skąd to całe zamieszanie na dole.

Marek i Helvis równocześnie znaleźli się w wejściu. Cofnęła się o krok, śmiejąc się z zaskoczenia.

— Witaj, Marku! — powiedziała. — Szukasz Hemonda? Nie wiem, gdzie jest; powinien wrócić z placu ćwiczeń już jakiś czas temu. I co się tam dzieje na zewnątrz? Moje okno nie pozwala mi zobaczyć.

Przerwała, teraz dopiero przyjrzawszy mu się dobrze.

— Dlaczegoś taki ponury? Czy coś… — Zająknęła się, gdy w końcu rozpoznała, schowany w pochwie miecz, który trzymał Marek. — Nie — powiedziała. — Nie. — Krew odpłynęła jej z twarzy; kostki pobielały, kiedy zacisnęła rękę na klamce, szukając wsparcia, którego nie mogła tam znaleźć.

— Kim jest ten człowiek, mamo? — Nagi, mniej więcej trzyletni chłopiec podszedł, by spojrzeć na Skaurusa zza spódnicy Helvis. Miał niebieskie oczy i taką jak Hemond strzechę blond włosów. Marek nie wyobrażał sobie, że mógłby czuć się gorzej, lecz nie wiedział wówczas, że Hemond ma syna.

— Nie schodzisz na dół? — zapytał matkę berbeć.

— Tak. Nie. Za chwilę. — Helvis wpatrywała się w twarz trybuna, błagając oczyma o inne, jakiekolwiek inne wyjaśnienie niż to, którego lękała się na widok miecza Hemonda w jego rękach. Zagryzł usta, aż ból sprawił, że zamrugał, lecz nie mógł powiedzieć ani uczynić nic, co wymazałoby niemą wieść o stracie, którą przyniósł.

— Nie schodzisz na dół, mamo? — zapytał znowu chłopczyk.

— Cicho, Malrik — odpowiedziała nieobecnym tonem Helvis. — Wracaj do środka. — Wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi. — Więc to prawda? — spytała głosem, w którym bardziej niż cokolwiek innego pobrzmiewało zdumienie. Choć wypowiedziała te słowa, oczywiste było, że w nie wierzy.

Marek mógł tylko skinąć głową.

— To prawda — odpowiedział tak łagodnie, jak potrafił. Nie patrząc na trybuna, poruszając się powoli, jakby we śnie, ujęła miecz Hemonda w swoje ręce i odebrała go Markowi. Dotknęła pieszczotliwie wysłużonej, owiniętej w niewyprawioną skórę rękojeści. Jej dłoń — jak zauważył Marek w jednym z tych oderwanych przebłysków, o których wiedział, że zapamięta je na zawsze — choć duża jak na kobiecą dłoń, była o wiele za mała, by uchwycić porządnie rękojeść.

Nie unosząc głowy, oparła miecz o ścianę przy zamkniętych drzwiach wiodących do jej pokoi. Gdy w końcu spojrzała na trybuna, po jej policzkach płynęły łzy, choć nie słyszał, by zaczęła płakać. — Zaprowadź mnie do niego — powiedziała. Kiedy szli korytarzem, zaciskała ręce na jego ramieniu, jak tonący człowiek obejmujący złomek masztu, by parę chwil dłużej utrzymać się na wodzie.

Wciąż szukała drobiazgów, których nie rozumiała, by umknąć przed koniecznością stawienia czoła wielkiemu niepojętemu, które leżało, zimne i sztywniejące, przed koszarami.

— Dlaczego ty przyniosłeś mi jego miecz? — zapytała trybuna. — Nie mam nic złego na myśli, nie chcę cię urazić, lecz nie jesteś jednym z nas, nie znasz naszych zwyczajów. Wiec dlaczego ty?

Skaurus wysłuchał tego pytania z zamierającym sercem. Dałby wiele za wiarygodne kłamstwo, lecz nie miał żadnego pod ręką; w każdym razie taka fałszywa dobroć byłaby gorsza niż żadna.

— Wydawało się, że powinienem to zrobić — powiedział — ponieważ to ja jestem winien temu, że poległ.

Zatrzymała się tak nagle, jak gdyby ją uderzył; jej paznokcie zmieniły się w pazury wbijające się w jego ciało. Dopiero po chwili, stopniowo, zaczęła docierać do niej żałość malująca się na twarzy i brzmiąca w głosie Rzymianina. Twarz Helvis straciła dziki wyraz, który się na niej pojawił. Jej ręka rozluźniła się; Marek czuł krew ściekającą po ramieniu z miejsca, gdzie wryły się w niego jej paznokcie.

— Opowiedz mi — powiedziała i zrobił to, kiedy schodzili na dół; początkowo niepewnie, lecz w miarę, jak rozwijała się opowieść, coraz potoczyściej.

— Koniec był bardzo szybki, pani — zakończył niezręcznie, starając się znaleźć w tym tyle pociechy, ile mógł. — Chyba nawet nie zdążył poczuć wielkiego bólu. Ja… — Wzbierająca świadomość daremności jakichkolwiek przeprosin czy wyrazów współczucia, jakie mógł jej złożyć, uciszyła go tak skutecznie jak knebel.

Poczuł na ramieniu dotyk ręki Helvis; tak łagodny, jak przed chwilą był dziki.

— Nie możesz dręczyć się, że zrobiłeś coś, co było tylko twoim obowiązkiem — powiedziała. — Gdyby Hemond znalazł się na twoim miejscu, poprosiłby cię o to samo. Taki już był — dodała cicho i znowu zapłakała, gdy prawda o jego śmierci zaczęła przedzierać się przez zapory, które wzniosła.

To, że próbowała pocieszyć go, sama cierpiąc, zdumiało Marka i równocześnie sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej. Taka kobieta nie zasługiwała, by jej życie przewróciło się do góry nogami przez przypadkowe spotkanie i knowania czarodzieja. Kolejny punkt przeciwko Avsharowi — stwierdził — jakby jeszcze jakieś były potrzebne.

Po półmroku panującym w koszarach, jasne słońce na zewnątrz oślepiło Rzymianina. Ujrzawszy tłum wciąż hałasujący nad ciałami Hemonda i jego towarzyszy, Helvis puściła ramię Skaurusa i pobiegła ku nim. Nagle samotny wśród obcych, trybun poczuł kolejny przypływ zrozumienia dla sytuacji Viridoviksa. Najszybciej jak zdołał, znalazł jakąś wymówkę, by odejść, i pragnąc cofnąć czas, by przeżyć ten dzień zupełnie inaczej, ruszył z powrotem do koszar Rzymian.

Kiedy tak stał pocąc się w pełnym rynsztunku na wyniesieniu centralnego kręgu amfiteatru Videssos, Skaurus stwierdził, że nigdy nie widział takiego morza ludzi zgromadzonych w jednym miejscu. Pięćdziesiąt tysięcy, siedemdziesiąt tysięcy, sto dwadzieścia tysięcy? — nie istniał żaden sposób, by określić ich liczbę. Przez trzy dni heroldzi biegali po mieście obwieszczając, że tego dnia w południe przemówi Imperator; wielka arena zaczęła wypełniać się o świcie i teraz, parę minut przed południem, niemal każdy jej skrawek był zapchany ludźmi.

Jedyne wolne od ludzi miejsce w całym tym ścisku stanowiła aleja wiodąca do Wrót Imperatora w zachodnim krańcu długiego owalu amfiteatru do jego grzbietu, i sam ów grzbiet. A brak ludzi na tym drugim był jedynie względny. Wraz z posągami z marmuru, brązu i złota, wraz ze strzelającymi w niebo iglicami ze złoconego granitu, grzbiet mieścił mnóstwo videssańskich urzędników w ich barwnych, uroczystych szatach, kapłanów rozmaitych stopni w błękitnych togach swego stanu i oddziały wszystkich narodów znajdujących się w służbie Imperium. Wśród nich Skaurus i dowodzony przez niego manipuł zajmowali tego dnia zaszczytne miejsce, bowiem stali tuż pod podwyższoną trybuną, z której wkrótce Mavrikios Gavras miał przemówić do tłumu.

Rzymian oskrzydlały szwadrony wysokich Halogajczyków, tak nieruchomych jak rzeźby, przed którymi stali. Jednak cała dyscyplina świata nie mogła nic poradzić na to, by na ich twarzach nie malował się wyraz urazy. Zaszczytne miejsce, jakie przywłaszczyli sobie Rzymianie, najczęściej należało do nich, i nie byli szczęśliwi z odsunięcia przez przybyszy; ludzi, którzy nie chcieli nawet okazywać właściwego szacunku swemu panu, Imperatorowi.

Lecz dzisiaj centralne miejsce słusznie należało się Rzymianom; w rzeczy samej oni dali powód do zwołania tego zgromadzenia. Wieści o magicznym ataku Avshara na Skaurusa przemknęły przez miasto jak ogień przez spieczony słońcem las. Pościg rozjątrzonej tłuszczy za uciekającym obcokrajowcem — który widział Marek — był tylko początkiem zamieszek. Wielu Videssańczyków rozumowało tak: jeśli Yezd potrafi sięgnąć do ich stolicy, by ich napadać, to ich świętym, danym przez Phosa prawem, jest brać odwet na każdym, kogo uznają za Yezda — albo, w ostateczności, na każdym innym obcokrajowcu, jakiego zdołają znaleźć.

Niemal wszyscy ludzie z ziem, które obecnie stanowiły Yezd, a którzy mieszkali w Videssos, należeli do kupieckich rodów osiadłych w stolicy od czasów, kiedy zachodni sąsiad Imperium nazywał się jeszcze Makuran. Nienawidzili koczowniczych najeźdźców należącej do ich przodków ojczyzny jeszcze zawzięcie] niż mieszkańcy Imperium. Jednak ich nienawiść nie zdała się na nic, kiedy videssański motłoch nadszedł z rykiem, by plądrować i palić ich magazyny. — Śmierć Yezda! — krzyczała tłuszcza i nie zadawała pytań swym ofiarom.

Trzeba było żołnierzy, by stłumić zamieszki i zgasić pożary — żołnierzy rodzimych, videssańskich. Znając swych rodaków, Imperator wiedział, że widok obcokrajowców próbujących stłumić zamieszki roznieciłby je tylko jeszcze bardziej. Tak więc Rzymianie, Halogajczycy, Khamorthci i Namdalajczycy nie opuszczali koszar, kiedy Khoumnos wykorzystywał swych akritai do przywrócenia porządku w mieście. Marek docenił sprawne, zawodowe wykonanie tego zadania.

— Cóż, dlaczego nie? — rzekł Gajusz Filipus. — Prawdopodobnie ma w tym wystarczającą praktykę.

Te trzy dni nie przebiegły jednak zupełnie bezczynnie. Imperatorski pisarz przybył, by spisać zeznania wszystkich Rzymian, którzy brali udział w obezwładnieniu nieszczęsnego koczownika, pionka Avshara. Inny, wyższy rangą pisarz, wypytywał drobiazgowo Marka o każdy, najmniejszy nawet szczegół, jaki mógł sobie przypomnieć, dotyczący koczownika, samego Avshara i czaru, jaki rzucił na nich w zbrojowni. Kiedy trybun zapytał, jaki sens ma ta indagacja, pisarz wzruszył ramionami, powiedział uprzejmie: — Wiedzy nigdy za dużo — i wrócił do przesłuchania.

Pomruk rozbrzmiewający w amfiteatrze spotężniał nagle, gdy para nosicieli parasoli wyłoniła się z cieni za Bramą Imperatora i wkroczyła w pole widzenia tłumu. Pojawiła się następna para, i następna, i jeszcze jedna, dopóki dwanaście jedwabnych, różnobarwnych kwiatów nie zakwitło w wąskim przejściu strzeżonym z obu stron przez podwójne szeregi akritai. Rhadenos Vourtzes szczycił się dwoma parasolami, do których uprawniała go ranga prowincjonalnego rządcy; imperatorską świta była sześciokroć wspanialsza.

Radosne okrzyki, które rozpoczęły się na widok pierwszych nosicieli parasoli, zmieniły się w ogłuszającą wrzawę krzyków, oklasków i tupania, gdy w pole widzenia tłumu weszła właściwa świta Imperatora. Marek poczuł, jak obrzeże areny zadrżało pod jego stopami; hałas, jaki podniósł tłum, przekraczał granice słyszalności. Porażone uszy i umysł nie pozwalały go słyszeć; można go było tylko czuć.

Pierwszy w świcie szedł Vardanes Sphrantzes. Może była to jedynie wyobraźnia Marka, ale odniósł wrażenie, że niewiele radosnych okrzyków kierowano ku Sevastosowi. Ludzie o wiele bardziej kochali swego patriarchę, Balsamona. Nominalnie, w zakresie ceremonii, jego pozycja przewyższała nawet pozycję pierwszego ministra, i stąd jego miejsce pomiędzy Sphrantzesem a samą imperatorską rodziną.

Stary, tłusty kapłan rozkwitał wśród pochlebnych okrzyków jak bez w słońcu. Jego bystre oczy marszczyły się w figlarnym uśmiechu; promieniejąc odpowiadał na pozdrowienia tłumu uniesionymi do błogosławieństwa rękoma. Kiedy ludzie sięgali pomiędzy stojącymi w ciasnych szeregach gwardzistami, by dotknąć jego szat, niejeden raz zatrzymywał się, by na chwilę ująć ich dłonie, nim ruszył dalej.

Thorisin Gavras również cieszył się w mieście popularnością. Był dla każdego młodszym bratem, z całą rozbawioną wyrozumiałością, jaka wiązała się z tą pozycją. Gdyby Imperator wdał się w burdę w tawernie lub pofiglował ze służącą, straciłby wszelki szacunek należny jego urzędowi. Sevastokrator, pozbawiony brzemienia swego brata, mógł — i robił to — bawić się bez ograniczeń. Teraz szedł żwawo, wyciągniętym krokiem, z miną człowieka spełniającego ważne zadanie, które jednakże uważał za nudne, i pragnął, by jak najszybciej się skończyło.

Jego bratanica, córka Mavrikiosa, Alypia, szła tuż przed swym ojcem, Z jej postawy i zachowania wynikało, że dla niej amfiteatr równie dobrze mógł być cichy i pusty, nie zaś zapchany do ostatniej ławki wrzeszczącymi obywatelami. Na jej twarzy malował się taki sam wyraz zaabsorbowania własnymi sprawami, jaki miała przychodząc na przyjęcie. Marek zastanowił się, czy miało to swe korzenie bardziej w nieśmiałości, czy też w obojętności; zachowywała się o wiele mniej powściągliwie przy stole na przyjęciu i w imperatorskich apartamentach.

Już kilka razy trybun uznawał, że wrzawa na arenie nie może być już większa, i kilka razy mylił się. I wraz z wejściem Imperatora stwierdził, że pomylił się kolejny raz. Hałas okazał się prawdziwym i natarczywym bólem, jak gdyby ktoś wpychał mu przez uszy do mózgu tępe pręty.

Mavrikios Gavras nie był, być może, idealnym władcą dla pogrążonego w zamęcie kraju. Żadne związki krwi nie wzmacniały jego prawa do tronu; był tylko generałem — uzurpatorem, któremu powiodło się bardziej niż jego poprzednikom. Nawet kiedy władał, jego rząd występował przeciwko niemu, a najwyżsi cywilni urzędnicy zdecydowani byli wyciągnąć jak najwięcej korzyści z jego upadku i robili co mogli, by zahamować jakiekolwiek reformy, które mogłyby osłabić ich pozycje.

Lecz idealny czy nie, Mavrikios był tym, co Videssos miało, i w godzinie kryzysu jego mieszkańcy udzielali mu swego poparcia. Z każdym jego krokiem natężenie hałasu rosło. Wszyscy w amfiteatrze stali i krzyczeli. Za Imperatorem podążała grupa trębaczy, lecz w takiej wrzawie nawet oni nie mogli siebie słyszeć.

Imperator, za Sevastosem, patriarchą i swoją rodziną, wspiął się po dwunastu stopniach na grzbiet areny. Każdy oddział żołnierzy prezentował broń, kiedy go mijał; Khamorthci i rodzimi Videssańczycy wciągnąwszy puste łuki, Halogajczycy unosząc w pozdrowieniu swe topory, a Namdalajczycy i wreszcie Rzymianie zaprezentowali się z oszczepami wyciągniętymi przed siebie na długość ramienia.

Thorisin Gavras, mijając Marka, obdarzył go żywym, drapieżnym uśmiechem. Jego myśli dawały się łatwo odczytać — chciał walczyć z Yezd, Skaurus dostarczył znakomitego powodu do walki, tak więc zaskarbił sobie jego względy. Mavrikiosa nie dawało się tak łatwo odczytać. Powiedział coś do Skaurusa, lecz zagłuszył to ryk tłumu. Widząc, że nie ma nadziei, by mógł być zrozumiany, Imperator niemal potulnie wzruszył ramionami i ruszył dalej.

Gavras zatrzymał się na parę chwil u podstawy trybuny, z której miał przemawiać, podczas gdy jego orszak, kołysząc parasolami, ustawił się wokół niej. I kiedy stopa Imperatora dotknęła jej drewnianego stopnia, Marek zastanowił się, czy to Nepos i jego koledzy w czarodziejskim fachu utkali jakąś potężną magię, czy też jego zmaltretowane uszy w końcu przestały mu służyć. Zapadła nagła, bolesna cisza, przerywana tylko dzwonieniem w jego głowie i dalekim krzykiem handlarza ryb, wołającego za areną: — Świeże mątwy!

Imperator zmierzył wzrokiem tłum, obserwując jak opada na swe ławki. Rzymianin pomyślał, że nie ma żadnej nadziei, by jeden człowiek został usłyszany przez tak wielu, lecz nie miał pojęcia o wyrafinowaniu, z jakim videssańscy rzemieślnicy zbudowali amfiteatr. Środek krawędzi areny stanowił ognisko skupiające i odbijające wszelkie dźwięki, tak że słowa wypowiadane z tego jednego miejsca rozbrzmiewały wyraźnie w całym amfiteatrze.

— Nie potrafię kwieciście mówić — zaczął Imperator i Marek musiał się uśmiechnąć, pamiętając jak na galijskiej polanie, nie tak dawno temu, zarzekł się podobnie, by rozpocząć mowę.

Mavrikios mówił dalej: — Dorastałem jako żołnierz, całe moje życie spędziłem wśród żołnierzy i nauczyłem się cenić żołnierską otwartość. Jeśli ktoś woli retorykę, nie musi jej dzisiaj szukać daleko. — Machnął ręką, by wskazać szeregi siedzących biurokratów. Tłum zachichotał. Odwróciwszy głowę, Skaurus zobaczył zaciśnięte z odrazą usta Vardanesa Sphrantzesa.

Choć Imperator nie mógł powstrzymać się przed tym docinkiem, to jednak nie wbijał szpilki głębiej. Wiedział, że potrzebuje całej jedności, na jaką mógł zdobyć się ten podzielony kraj, i mówił dalej w sposób zrozumiały dla wszystkich jego poddanych.

— W stolicy — ciągnął — jesteśmy szczęśliwi. Jesteśmy bezpieczni, jesteśmy syci, jesteśmy chronieni murami i flotą, z jakimi nie może się mierzyć żaden kraj na świecie. Większość z was należy do rodzin od dawna osiadłych w mieście i większość z was żyje w dostatku. — Marek pomyślał o Phostisie Apokavkosie powoli umierającym z głodu w ruderach Videssos. Żaden król — zadumał się — nawet tak otwarty i niepodobny do innych jak Mavrikios, nie mógł mieć nadziei na poznanie wszystkich kłopotów swego kraju.

Jednak Imperator aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę z niektórych z nich. Ciągnął: — Na naszych zachodnich ziemiach, po drugiej stronie cieśniny, zazdroszczą wam. Już od wielu lat trucizna Yezd zalewa nasze ziemie paląc nasze pola, zabijając naszych rolników, plądrując i morząc głodem nasze miasta i sioła, i bezczeszcząc świątynie naszego boga.

— Biliśmy czcicieli Skotosa, ilekroć mogliśmy dopaść ich obładowanych łupem. Lecz są tak liczni jak szarańcza; na miejsce każdego, który umiera, czeka już dwóch innych. A teraz, w osobie ich ambasadora, rozciągnęli swe zgubne oddziaływanie nawet na samo Videssos. Avshar, o którym Phos zapomniał, niezdolny przeciwstawić się jednemu żołnierzowi Imperium w uczciwej walce, zarzucił sieć swych oszukaństw na drugiego i posłał go jak żmiję w nocy, by zamordował człowieka, któremu sam nie śmiał stawić czoła z otwartą przyłbicą.

Tłum, do którego się zwracał, wydał złowieszczy pomruk; niski, gniewny dźwięk, jak dudnienie poprzedzające trzęsienie ziemi. Mavrikios pozwolił, by grzmot narastał przez chwilę, nim uniósł ręce prosząc o ciszę.

Gniew brzmiący w głosie Imperatora był prawdziwym gniewem, nie jakąś sztuczką krasomówczą. — Kiedy jego zbrodnia została odkryta, morderca z Yezd zbiegł jak tchórz, którym jest; znowu uciekając się do pomocy swej nieczystej magii, by ukryła jego ślady, i by raz jeszcze zabiła za niego, tak żeby sam nie musiał stawiać czoła niebezpieczeństwu! — Tym razem gniew tłumu nie opadł od razu.

— Dość, powiadam, dość! Yezd uderzał zbyt często i zbyt mało ciosów otrzymywał w odpowiedzi. Jego zbóje muszą otrzymać lekcję, którą zapamiętają na zawsze: że choć jesteśmy cierpliwi wobec naszych sąsiadów, nasza pamięć wyrządzonych nam krzywd również jest długa. A krzywdy, jakie Yezd nam wyrządził, są niewybaczalne! — Jego ostatnie zdanie zostało niemal zagłuszone przez zajadły ryk tłumu, teraz bliskiego wrzenia.

Krytyczna strona Skaurusa podziwiała sposób, w jaki Imperator krok po kroku rozniecał w swych słuchaczach wściekłość; jak murarz, który wznosi dom kładąc warstwami cegły. Podczas gdy Rzymianin, by rozgrzać swych ludzi, sięgał po mowy, jakie wygłaszał nim został żołnierzem, Gavras wykorzystywał dawne przemowy z pól bitewnych, by poruszyć tłum cywilów. Jeśli biurokraci stanowili wzór, do jakiego przywykli mieszkańcy miasta, to burkliwa otwartość Mavrikiosa skutecznie to zmieniła.

— Wojna! — krzyczał tłum. — Wojna! Wojna! — Jak barbarzyńca bijący w żelazny dzwon, słowo to rozbrzmiewało i powracało echem w amfiteatrze. Imperator nie przerywał krzyków. Może cieszył się chwilą rzadkiej jedności, którą stworzył; może — pomyślał Marek — próbował wykorzystać tę burzę nienawiści do Yezd, by zastraszyć biurokratów, którzy przeciwstawiali się wszystkim jego poczynaniom.

W końcu Imperator uniósł ręce prosząc o ciszę i cisza z wolna zapadła.

— Dziękuję wam — powiedział do tłumu — za to, że każecie mi zrobić to, co od początku do końca jest słuszne. Czas półśrodków minął. W tym roku uderzymy całą siłą, jaka znajduje się do naszej dyspozycji; kiedy w następnym roku zobaczycie mnie tutaj, Yezd nie będzie sprawiał już kłopotu!

Arena pustoszała po ostatnich gromkich owacjach; wychodzących ludzi otaczał podniecony gwar. Dopiero kiedy ostatni z nich wyszli, oddziały gwardii mogły również opuścić swe stanowiska i wrócić do mniej uroczystych obowiązków.

— Co o tym sądzisz? — zapytał Skaurus Gajusza Filipusa, kiedy maszerowali z powrotem do koszar.

Starszy centurion potarł bliznę na policzku. — Jest dobry, co do tego nie ma wątpliwości, ale też nie jest Cezarem. — Skaurus musiał się zgodzić. Mavrikrios rozpalił tłum — tak — lecz Skaurus nie miał wątpliwości, że wrogowie Imperatora w rządzie ani nie zostali przekonani jego słowami, ani nie dali się zastraszyć namiętnościami, które rozniecił. Takie przedstawienie nic nie znaczyło dla tak zimnych rachmistrzów jak Sphrantzes.

— Poza tym — dodał nieoczekiwanie Gajusz Filipus — to nieroztropne mówić o swoich zwycięstwach nim się je odniosło. — Również i tej myśli trybun nie mógł podważyć.

Загрузка...