II

Widząc, w jaki sposób człowiek, który rzucił im wyzwanie, rozgarnia zarośla i kroczy w stronę Rzymian, Marek nabrał pewności, że nie jest to skradający się leśny rozbójnik, lecz człowiek, który czuje za sobą całą potęgę swego kraju. Wskazywała na to jego postawa, czujna podejrzliwość na jego twarzy, fakt, że ośmielił się wyjść sam jeden, by stawić czoło dwunastu setkom ludzi.

— Niewątpliwie masz rację — przytaknął Gajusz Filipus, gdy trybun głośno wyraził swoje myśli. — Choć nie jest całkiem sam — jeśli ja byłbym na jego miejscu, z pewnością nie zapomniałbym zabrać swojego łuku. Założę się, że jego przyjaciele osłaniają go z lasu.

Wszystko na to wskazywało, bowiem wojownik zatrzymał się w zasięgu strzału z łuku od drzew, z których wyszedł, i czekał, z rękoma założonymi na piersiach.

— Zobaczmy, co ma do powiedzenia — rzekł Marek. — Gajuszu, pójdziesz ze mną, i ty Viridoviksie — może on rozumie po celtycku. Gorgidas!

Lekarz zawiązał ostatni zgrabny węzeł na opatrunku, który właśnie zakładał i dopiero potem uniósł wzrok.

— Po co ja jestem ci potrzebny?

— Jeśli wolisz, będę polegał na własnej grece…

— Idę, idę.

Trybun wybrał również Adiatuna, oficera procarzy. Jak i jego ludzie, pochodził z Balearów, wysp na Morzu Śródziemnym u wybrzeży Hiszpanii, i znał ich dziwny język jako język swego dzieciństwa. Jeden z legionistów, który służył na wschodzie, poduczył się nieco syryjskiego i aramejskiego, i ten również został wybrany. Tyle musi wystarczyć, zdecydował Marek. Jeszcze trochę i czekający wojownik uzna, że chcą atakować, a nie pertraktować.

I rzeczywiście, czekający cofnął się o krok, kiedy ujrzał pół tuzina mężczyzn zbliżających się do niego od obozu Rzymian. Lecz Marek i jego towarzysze szli wolno, z prawymi rękoma uniesionymi na wysokość oczu i rozwartymi dłońmi, by pokazać, że są puste. Po chwili wahania wojownik odwzajemnił gest i zbliżył się. Zatrzymał się jakieś dziesięć stóp przed nimi, mówiąc coś, co miało znaczyć — tak jest wystarczająco blisko. — Przyglądał się przybyszom z nieukrywaną ciekawością.

Marek odwzajemnił ją. Tubylec był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu, mogącym mieć trzydzieści parę lat. Wyjąwszy dumny nos, rysy miał drobne i subtelne; szerokie czoło nadawało jego twarzy trójkątny kształt. Jego oliwkowa skóra była opalona i ogorzała; miał długą bliznę na lewym policzku i jeszcze jedną nad lewym okiem. Zarys szczęki podkreślał wąski pasek brody; ciemnej, lecz ze srebrnymi paskami po obu stronach ust.

Gdyby nie ta niegustowna broda — pomyślał Marek — wyglądałby jak każdy Rzymianin, a jeszcze bardziej jak Grek. Miał na sobie kolczugę sięgającą do połowy ud. W przeciwieństwie do rzymskich, ta miała rękawy. Na niej nosił opończę z lekkiego materiału, barwy leśnej zieleni. Jego hełm był solidnym, żelaznym garnkiem; z tyłu przynitowano doń fartuszek kolczugi dla ochrony karku, a nosowa sztabka chroniła twarz. Ostrogi na piętach jego skórzanych, sięgających łydek butów świadczyły o tym, że jest kawalerzystą; przemawiał za tym również pałasz wiszący u pasa i mała, okrągła tarcza, zarzucona na plecy.

Żołnierz zapytał o coś, co prawdopodobnie — jak pomyślał Marek — znaczyło:

— Kim wy jesteście i co tutaj robicie?

Trybun spojrzał na grupę swoich tak zwanych tłumaczy. Wszyscy potrząsnęli głowami. Odpowiedział w łacinie:

— Mamy takie samo pojęcie o tym, gdzie jesteśmy, jak ty o tym, kim my jesteśmy.

Tubylec rozłożył ręce i wzruszył ramionami, a potem spróbował znowu w języku, który wydawał się inny niż poprzedni. Z nie lepszym rezultatem. Rzymianie używali wszystkich języków, jakie znali, a sam żołnierz zdawał się mówić pięcioma albo sześcioma, ale nie znaleźli żadnego wspólnego.

Wojownik skrzywił się w końcu z irytacją. Klepnął ziemię, machnął ręką, wskazując wszystko, jak daleko sięgał wzrok. — Videssos — powiedział. Wskazał na Marka, potem na obóz, z którego przyszli i uniósł pytająco brwi.

— Rzymianie — odpowiedział trybun.

— Jesteś za włączeniem mnie do nich? — zapytał Viridoviks. — Co za wstyd!

— Tak, wszyscy go odczuwamy — odpowiedział mu Gajusz Filipus.

— Dość, wy tam — rzekł Gorgidas. — Jestem Rzymianinem nie bardziej niż ty, mój wąsaty przyjacielu, lecz musimy przedstawić wszystko tak prosto, jak to tylko możliwe.

— Dziękuję ci — powiedział Marek. — Rzymianie — powtórzył.

Videssańczyk obserwował tę wymianę zdań z wyraźnym zainteresowaniem. Teraz wskazał na siebie. — Neilos Tzimiskes.

Naśladując go, Skaurus i jego towarzysze wymienili swoje imiona. Viridoviks gderał: — Człowiek może zadławić się na śmierć tym jego „Tzimiskes” — lecz Neilosowi wcale łatwiej nie poszło z „Viridoviks, syn Drappesa”.

Tzimiskes odpiął swój pas z mieczem i położył go u swych stóp. Rozległ się ostrzegawczy okrzyk z lasu za nim, lecz uciszył go kilkoma wykrzyczanymi zdaniami. Wskazał na miecz, potem na siebie i na Marka, i gestem wyraził odrazę.

— Nie ma kłótni między nami — przytaknął Skaurus wiedząc, że jego słowa nie zostaną zrozumiane, lecz mając nadzieję, że ton tak. Sięgnął do swojej torby po rację sucharów i podał je, wraz z na wpół jeszcze pełną manierką z winem, Tzimiskesowi. Videssańczyk skinął głową i uśmiechnął się, a kiedy to zrobił, ubyło mu kilka dobrych lat.

— Nie będzie taki szczęśliwy, kiedy zje to, co mu dałeś — rzekł Adiatun. — Bucellum smakuje zupełnie jak trociny.

Lecz Tzimiskes ugryzł spieczony suchar nie krzywiąc się i pociągnął długi łyk wina z miną człowieka, który kosztował już gorszych trunków. Klepnął się po brzuchu z przepraszającą miną, a potem ponownie krzyknął w stronę lasu. Parę chwil później z lasu wyłonił się jeszcze jeden, młodszy, Videssańczyk. Ubrany i uzbrojony był niemal tak samo jak Tzimiskes, choć jego opończa miała barwę bardziej brunatną niż zieloną. W lewej ręce niósł krótki łuk, a na prawym barku dyndała mu skórzana sakwa.

Młody Videssańczyk nazywał się Proklos Mouzalon. Ze swojego worka wyciągnął suszone jabłka i figi, oliwki, wędzoną soloną szynkę, twardy żółty ser, cebule i suchary, różniące się od rzymskich tylko tym, że były kwadratowe, a nie okrągłe — czyli zwykły podróżny, żołnierski prowiant. Wyjął również małą flaszkę gęstego, słodkiego wina. Markowi wydało się nieco mdłe, bowiem przywykł do bardziej cierpkiego wina, w jakie zaopatrywano rzymską armię.

Zanim przytknęli flaszkę do ust, obaj Videssańczycy splunęli gniewnie na ziemię, a potem wznieśli ramiona i oczy ku niebu, równocześnie mamrocząc jakąś modlitwę. Marek miał zamiar wylać nieco wina dla bogów, lecz zamiast tego postanowił naśladować zwyczaj kraju, w którym się znalazł. Tzimiskes i Mouzalon skinęli z pochwałą głowami, gdy to zrobił, choć oczywiście nic nie zrozumieli z tego, co powiedział.

Na migi Neilos wyjaśnił, że parę dni drogi na południe od tego miejsca znajduje się miasto; stosowne miejsce do handlu, który mógłby na razie zapewnić rzymskim żołnierzom wyżywienie i zakwaterowanie. Wysłał Mouzalona naprzód, by przygotował miasto na ich przybycie. Tętent kopyt na leśnej ścieżce potwierdził, że Videssańczycy są jeźdźcami.

Kiedy Tzimiskes odszedł do swego spętanego wierzchowca, Marek streścił swoim ludziom to, co dotychczas ustalono.

— Myślę, że będziemy mogli zostać razem — powiedział. — Na tyle, na ile zrozumiałem całe to machanie palcami, ci ludzie najmują wojska zaciężne i często mają do czynienia z obcymi armiami. Cały problem polegał na tym, że Tzimiskes nigdy przedtem nie widział nikogo podobnego do nas i nie wiedział, czy jesteśmy najeźdźcami, woluntariuszami do najęcia, czy też ludźmi z drugiej strony księżyca.

Urwał nagle, przeklinając w duchu swój niezręczny język; obawiał się, że Rzymianie są o wiele dalej od domu niż na Księżycu.

Z pomocą przyszedł mu Gajusz Filipus, który warknął:

— I jeszcze jedna rzecz, moje wilki. W czasie marszu traktujemy ten kraj jako sprzymierzeńca; żadnych kradzieży muła rolnika ani jego córki, tylko dlatego, że któreś z nich wam się spodobało. Na lewe jajo Wulkana, zobaczycie krzyż, jeśli któryś zrobi coś takiego. Dopóki wiemy, że mamy tutaj szansę na zajęcie, zachowujemy się spokojnie.

— Tępi, tępi, tępi — powiedział Viridoviks. Centurion zignorował go.

— Macie zamiar sprzedać nasze miecze tym barbarzyńcom? — zawołał ktoś.

Gajusz Filipus wściekłym wzrokiem próbował wyłowić tego, który się odezwał, lecz Skaurus powiedział:

— To dobre pytanie. Pozwólcie, że odpowiem na nie w taki sposób: nasze miecze są wszystkim, co mamy do sprzedania. Dopóki nie odnajdziecie drogi powrotnej do Rzymu, jesteśmy tutaj w mniejszości, niewielkiej, ale zawsze. — Był to kiepski dowcip, lecz tak oczywiście prawdziwy, że legioniści kiwali do siebie głowami, kiedy zaczynali zwijać obóz.

Marek nie miał zbyt wielkiej ochoty występować w roli najemnika, lecz zbrojny oddział za jego plecami dawał mu w spotkaniu z Videssańczykami siłę przetargową, jakiej nie dałoby mu nic innego. Dawało mu to również doskonały pretekst, by utrzymać Rzymian razem. W tym dziwnym obcym kraju mogli polegać jedynie na sobie.

Trybun zastanawiał się też nad przyczynami, które skłaniały Videssos do najmowania obcych wojsk. Według niego było to odpowiednie dla upadających królestw, takich jak Egipt Ptolemeuszy, nie zaś dla silnych państw. Lecz Tzimiskes i Mouzalon byli żołnierzami i bez wątpienia również tubylcami.

Westchnął. Tylu rzeczy trzeba się będzie dowiedzieć…

Na prośbę Gorgidasa, Skaurus odkomenderował drużynę do wycinania żerdzi na nosze; ponad dwudziestu Rzymian miało zbyt ciężkie rany, by maszerować.

— Część dostanie gorączki — rzekł Grek — lecz jeśli dostaną odpowiednie jedzenie i lekarstwa w tym mieście, * większość powinna z tego wyjść.

Tzimiskes podjechał do skraju prowizorycznych szańców, jakie usypali Rzymianie. Ze swego konia mógł zajrzeć do środka. Wydawało się, że krzątanina i porządek, z jakim zwijano obóz, zrobiły na nim wrażenie.

Skaurusa z kolei zdumiało wyposażenie siodła i wierzchowca Videssańczyka, choć miał dość rozumu w głowie, by tego nie wyrazić. Nawet krótkie spojrzenie pozwoliło stwierdzić, że zastosowano tu rozwiązania, na które Rzymianie nigdy nie wpadli. Po pierwsze, Neilos siedział w siodle z nogami osadzonymi w strzemionach dostosowanych do kształtu jego stóp i przymocowanych do siodła za pomocą skórzanych pasów. Po drugie, kiedy wierzchowiec uniósł przednią nogę, trybun zobaczył, że jego kopyto okute jest żelazem, chroniącym je przed kamieniami i cierniami.

— Czy to nie sprytne? — rzekł Gajusz Filipus, podchodząc do Marka. — Bękart może trzymać miecz albo łuk — albo nawet oszczep — oburącz i wspierać się na stopach. Dlaczego my nigdy o tym nie pomyśleliśmy?

— Może dobrze byłoby nie pozwolić, by domyślił się, że tego nie znamy.

— Nie urodziłem się wczoraj.

— Tak, wiem — rzekł Marek. Centurion nawet nie spojrzał na ekwipunek Tzimiskesa, gdy o nim mówił. Videssańczyk, przenosząc wzrok z jednego na drugiego, nie mógł domyślić się, o czym mówią.

Po jakiejś godzinie marszu wąską i krętą leśną ścieżką, Rzymianie wyszli z lasu i znaleźli się na skraju zagospodarowanych ziem. Horyzont poszerzył się, i gdy Marek wyszedł na otwarty teren, rozejrzał się wokół siebie z zaciekawieniem. Kraj, przez który szli, tworzyły faliste wzgórza i doliny; na północy i północnym wschodzie wysokie góry majaczyły purpurą na tle nieba.

Budynki gospodarstw, stada owiec i kóz cętkowały zbocza wzgórz. Niejeden wieśniak odganiał swoje zwierzęta od drogi, gdy tylko dostrzegł kolumnę obco wyglądających, uzbrojonych ludzi. Tzimiskes wykrzykiwał do nich uspokajająco, lecz większość wolała nie ryzykować.

— Chyba spotkali się już z tym wcześniej — rzekł Gajusz Filipus. Marek skinął z namysłem głową.

Powietrze było cieplejsze i bardziej suche niż w Galii, pomimo rześkiego wiatru wiejącego z zachodu. Wiatr miał słony posmak; jakaś mewa zaskrzeczała wysoko w górze, nim odleciała.

— Nie będziemy musieli najmować statku, żeby dotrzeć do tego miasta, co? — zapytał Marka Viridoviks.

— Nie sądzę. Dlaczego pytasz?

— Bo chociaż całe życie spędziłem nad oceanem, dostaję straszliwej choroby morskiej, kiedy żegluję. — Celt pobladł na samą myśl o tym.

Wąska ścieżka, którą podążali, doprowadziła ich do szerokiego traktu biegnącego z pomocy na południe. Przyzwyczajony do wykładanych kamiennymi płytami dróg, jakie budowali Rzymianie, Marek z niechęcią spoglądał na jego bitą nawierzchnię, dopóki Gajusz Filipus nie wyjaśnił:

— To jest naród jeźdźców, pamiętaj. Konie nie dbają wiele o twarde drogi; przypuszczam, że właśnie dlatego mają żelazne okucia na kopytach. Nasze drogi nie są przeznaczone dla zwierząt — służą szybkiemu przemieszczeniu piechoty z jednego miejsca na drugie.

Nie do końca przekonało to trybuna. Z nadejściem zimy ta droga będzie morzem błota. Nawet latem miała swoje wady — kaszlał od kurzu wzbijanego przez wierzchowca Tzimiskesa. Wysunął się naprzód, by spróbować porozmawiać z Videssańczykiem; wskazywał na różne rzeczy i uczył się ich nazw w języku Tzimiskesa i równocześnie uczył go łacińskich odpowiedników. Ku jego rozczarowaniu, Tzimiskes o wiele szybciej oswajał się z łaciną, niż on zapamiętywał Videssańskie słowa.

Późnym popołudniem minęli niską kamienną budowlę o solidnej konstrukcji. Na wschodnim skraju płaskiego poza tym dachu strzelała w powietrze drewniana, pomalowana na błękitno iglica, zwieńczona pozłacaną kulą. Mężczyźni w błękitnych szatach, którzy golili głowy, lecz nosili bujne, krzaczaste brody, pracowali w ogrodach otaczających budowlę. Zarówno budynek jak i jego mieszkańcy byli tak niepodobni do wszystkiego, co dotychczas widział, że Marek spojrzał pytająco na Tzimiskesa:

Jego przewodnik wykonał ten sam rytuał gestów jak wówczas, kiedy pił wino, spluwając i wznosząc ku niebu ręce i głowę. Trybun doszedł do wniosku, że ludzie w błękitnych szatach byli jakimiś kapłanami, choć pielęgnowanie ogrodu wydawało się dziwnym sposobem czczenia bogów. Zastanowił się, czy pracują tak cały czas. Jeśli tak — pomyślał — to w takim razie muszą poważnie traktować swoją religię.

Na drodze panował niewielki ruch. Jakiś kupiec, dostrzegłszy maszerującą kolumnę ze szczytu wzniesienia jakieś pół mili dalej na południe, natychmiast zawrócił swoje juczne konie i umknął. Gajusz Filipus prychnął pogardliwie.

— Co wedle niego możemy zrobić? Przegonić jego konie na piechotę?

— Nawet o tym nie myśl — rzekł poważnie Virido-viks. — Moje stopy są całe w pęcherzach większych niż orzechy. Myślę, że wy, Rzymianie, urodziliście się w marszu, wiec nie odczuwacie bólu w nogach. Łydki pieką mnie również.

Dla Skaurusa natomiast całodzienny marsz był jednym z lżejszych. Tempo jego ludzi spowalniały nosze, które nieśli w grupach. Wielu maszerujących było rannych, a wszyscy do cna wyczerpani. Czterech żołnierzy niesionych na noszach zmarło tego dnia, co dla Gorgidasa nie było niespodzianką.

Tzimiskes wyglądał na zadowolonego z tempa, jakie zdołali utrzymać legioniści. Zafascynowany obserwował, jak wykorzystywali ostatnie promienie zachodzącego słońca i purpurowe światło zmierzchu, by wznieść swoje fortyfikacje w kształcie kwadratu. Marek był dumny z umiejętności i dyscypliny, jaką wykazywali jego wyczerpani żołnierze.

Kiedy słońce zanurzyło się za zachodni horyzont, Neilos wykonał znany już rytuał, choć tym razem jego modlitwa trwała dłużej niż ta, którą odmówił przy winie.

— To wyjaśnia tę złotą kulę na budynku przy drodze — powiedział Gorgidas.

— Doprawdy? — Marek myślał o czymś innym.

— Oczywiście. Ci ludzie muszą być czcicielami Słońca. Trybun zastanowił się nad tym.

— Istnieją gorsze kulty — powiedział. — Oddawanie czci słońcu jest dość prostą religią. — Gorgidas skłonił głowę na potwierdzenie jego słów, lecz Marek długo miał pamiętać, jakiej naiwności i niewiedzy dał dowód swoją uwagą.

Wąski, srebrny rożek rosnącego księżyca ześlizgnął się na niebo, wkrótce pozostawiając je niepojętym gwiazdom. Marek ucieszył się widząc, że przynajmniej jest tu księżyc, nawet jeśli nie zgadzał się w fazie z tym, który znał. Wilk zawył wśród odległych wzgórz.

Dzień był ciepły, lecz po zachodzie słońca zrobiło się zaskakująco zimno. Dodając to do dojrzałych zbóż, jakie widział na polach, Marek domyślił się, że panuje tutaj jesień, choć w Galii było wczesne lato. Cóż — pomyślał — jeśli księżyc tej krainy nie zgadza się w fazie z moim księżycem, nie ma żadnych powodów, by zgadzały się pory roku. Wreszcie przestał o tym myśleć i zasnął.

Miasto nazywało się Imbros. Choć wzrok natykał się na trzy lub cztery zwieńczone kulami błękitne iglice, jego mury sięgały na tyle wysoko, by zasłaniać niemal wszystko. Fortyfikacje wydawały się solidne i w dobrym stanie. Lecz podczas gdy w większości szary kamień murów był stary i spłowiały, znaczna część pomocnej ściany wyglądała na niedawno odbudowaną. Trybun zastanawiał się, jak dawno temu splądrowano miasto i kim był wróg.

Wiedział, że miejscowi przywódcy nie pozwolą wkroczyć do miasta żadnej większej grupie jego ludzi, dopóki nie przekonają się, że legionistom można zaufać, lecz spodziewał się, że Imbros przygotuje dla Rzymian rynek poza murami. Gdzie są zabiegani wieśniacy, krzątający się kupcy, dlaczego nie widać zbliżających się fur ze zbożem i innymi produktami? Miasto nie wyglądało na zamknięte w obawie przed oblężeniem, ale też nie sprawiało wrażenia, że oczekuje przybycia przyjaznej armii.

To mogło oznaczać kłopoty. Jego żołnierze już niemal kończyli żelazne racje, które nieśli w swoich workach, a pola i zagrody wokół Imbros wyglądały dostatnio. Nawet rzymska dyscyplina nie wytrzyma długo w obliczu głodu.

Przy pomocy paru słów i mnóstwa gestów spróbował przekazać to Tzimiskesowi. Videssańczyk, sam będąc żołnierzem, zrozumiał natychmiast; wydawał się zakłopotany i zatrwożony faktem, że posłaniec, którego wysłał naprzód, został zignorowany.

— To nie jest spokojny kraj — rzekł Gajusz Filipus. — Zastanawiam się, czy młody Mouzalon nie dostał gdzieś po głowie, jadąc tutaj.

— Czekaj — rzekł Viridoviks — czy to nie ów młodzieniec we własnej osobie galopuje do nas?

Mouzalon zaczął mówić nim jeszcze podjechał do Tzimiskesa. Odpowiedzi tego drugiego, początkowo krótkie, stawały się coraz głośniejsze; głośniejsze i gniewniejsze. W ich rozmowie często powtarzało się słowo lub imię „Vourtzes”; kiedy wreszcie padło o raz za dużo, Tzimiskes splunął ze wstrętem.

— Musi być naprawdę wściekły, jeśli daje upust swej furii przez parodię modlitwy — rzekł cicho do Marka Gorgidas. Trybun skinął głową, zgadzając się ze spostrzeżeniem Greka.

W Imbros coś się działo. Zauważyli poruszenie przy północnej bramie, zapowiadające pojawienie się procesji. Pierwszy szedł tłusty mężczyzna ze srebrną opaską na łysej głowie i w todze z kasztanowatego brokatu. Z obu jego stron dwóch innych osłaniało go parasolami. Musiało tu chodzić o podkreślenie uroczystego charakteru procesji, bowiem niemal już zmierzchało. Tzimiskes zmierzył tłustego mężczyznę jadowitym spojrzeniem — zatem, czy był to ów Vourtzes?

Za Vourtzesem, jeśli to był on, szło czterech młodszych, szczuplejszych mężczyzn, mających na sobie skromniejsze szaty. Z ich poplamionych atramentem palców i nerwowych, krótkowzrocznych spojrzeń, jakie słali Rzymianom; Marek domyślił się, że są sekretarzami tłustego mężczyzny.

Wraz z nimi szła para kapłanów z wygolonymi głowami. Jeden miał na sobie prostą błękitną szatę; drugi, szczupłolicy mężczyzna z siwiejącą brodą i jasnymi, płonącymi oczyma, miał na wysokości lewej piersi na swym stroju wyhaftowane złotą nicią koło wielkości dłoni.

Po obu stronach pisarzy i kapłanów kroczył oddział żołnierzy: wielcy, jasnowłosi mężczyźni o kamiennych twarzach, w szkarłatno-srebrnych opończach narzuconych na kolczugi. Nieśli piki i niebezpiecznie wyglądające lekkie toporki; na ich prostokątnych tarczach widniały rozmaite godła. Najemnicy, zdecydował trybun — nie byli podobni do Videssańczyków, których dotychczas widział.

Za żołnierzami szło trzech trębaczy, tyluż flecistów i mężczyzna, jeszcze tłuściejszy niż Vourtzes, pchający kocioł na małym wózku z kołami.

Vourtzes zatrzymał się pół tuzina kroków przed Rzymianami. Jego gwardia honorowa znieruchomiała jak jeden mąż, wraz z ostatnim tupniętym krokiem i niemym okrzykiem; Marek poczuł, jak jego ludzie jeżą się na ten butny pokaz. Trębacze i fleciści zagrali skomplikowany tusz. Gruby jak beka bębnista walnął w swój instrument z taką siłą, że Skaurus odniósł wrażenie, iż lada chwila sam kocioł albo wózek rozpadną się na kawałki.

Kiedy fanfara ucichła, dwaj Videssańczycy stojący z rzymską armią złożyli prawe ręce na piersiach i skłonili głowy przed pulchnym dostojnikiem, który stał na czele procesji. Marek oddał mu rzymski salut, wyciągnąwszy przed siebie na wysokość oczu prawą rękę z zaciśniętą pięścią. Gajusz Filipus szczeknął rozkaz i legioniści równocześnie powtórzyli gest dowódcy.

Zaskoczony Videssańczyk cofnął się o krok. Spojrzał z wściekłością na Skaurusa, który musiał stłumić uśmiech. By ukryć swe zmieszanie, dostojnik gestem nakazał swym kapłanom, by wystąpili naprzód. Starszy wskazał kościstym palcem na Marka, wypaplawszy coś, co brzmiało jak ciąg pytań.

— Przykro mi, mój przyjacielu, lecz nie mówię w twoim języku — odparł po łacinie trybun. Kapłan warknął, zadając kilka pytań Tzimiskesowi.

Jego odpowiedź musiała nie do końca okazać się zadowalająca, gdyż kapłan głośno pociągnął nosem. Mimo to wzruszył ramionami i dał — jak miał nadzieję Marek — swe błogosławieństwo Rzymianom; jego machający kadzielnicą towarzysz co jakiś czas przyłączał się do recytowanej z monotonnym zaśpiewem modlitwy.

Błogosławieństwo wydawało się dla Videssańczyków koniecznym wstępem do dalszej znajomości. Kiedy kapłani wrócili na swoje miejsce przy pisarzach, naczelnik procesji wystąpił naprzód, by uścisnąć ręce Marka. Jego własne były pulchne, ozdobione pierścieniami i spocone; uśmiech na jego twarzy miał niewiele wspólnego z tym, co naprawdę czuł, lecz był jowialną maską, jaką każdy dobry polityk może założyć, kiedy tylko zechce. Trybun doskonale rozumiał tę minę, ponieważ sam miał taką.

Przy pomocy Tzimiskesa, przywołując całą swoją cierpliwość, Skaurus dowiedział się, że rzeczywiście stoi przed nim Rhadenos Vourtzes, hypasteos miasta Imbros — rządca mianowany przez Imperatora Videssosu. Imię samego Imperatora, jak wywnioskował Marek, brzmiało Mavrikios, z rodu Gavras. Rzymianin odniósł wrażenie, że Tzimiskes jest lojalny wobec Mavrikiosa i że podejrzewa, iż Vourtzes nie podziela jego lojalności.

Dlaczego, usiłował zapytać Marek, hypasteos nie przygotował swego miasta na przybycie Rzymian? Vourtzes, kiedy je zrozumiał, rozłożył z ubolewaniem ręce. Wieści o ich pojawieniu się nadeszły zaledwie dzień wcześniej. Poza tym trudno było w nie uwierzyć, ponieważ Vourtzes nie miał wcześniej żadnych meldunków o jakimkolwiek oddziale przekraczającym granice Videssos. I w końcu, hypasteos nie bardzo ufał słowom akrites, która to nazwa, jak się wydawało, odnosiła się zarówno do Mouzalona jak i Tzimiskesa.

Młody Proklos poczerwieniał z gniewu usłyszawszy to i położył rękę na rękojeści miecza. Lecz Vourtzes obdarzył żołnierza swoim uśmiechem i uspokoił go paroma zdaniami. W tym przypadku, jak się wydawało, mylił się; nieporozumienia wkrótce zostaną wyjaśnione.

Choć Marek nie lubił człowieka, który grał to przedstawienie, przecież musiał je podziwiać. Co do składanych obietnic, zobaczy, jak to będzie.

Gorgidas pociągnął trybuna za ramię. Szczupła twarz Greka była przeźroczysta z wyczerpania.

— Czy mają lekarzy? — zapytał naglącym tonem. — Potrzebuję pomocy dla naszych rannych, albo przynajmniej makowego soku, by złagodzić cierpienia tych, którzy i tak umrą, bez względu na to, co zrobimy.

— Możemy o to zapytać — rzekł Scaurus. Nie miał pojęcia, jak brzmią słowa, których musiał użyć, by powiedzieć to Vourtzesowi, lecz niekiedy słowa nie są konieczne. Gestem zwrócił uwagę hypasteosa, potem podprowadził go do noszy. Świta dostojnika podążyła za nim.

Na widok rannych legionistów, Vourtzes zdławił w sobie okrzyk przerażenia. Mimo otaczających go żołnierzy, pomyślał Marek, niewiele wiedział o wojnie.

Ku zaskoczeniu trybuna, szczupły kapłan, który błogosławił Rzymian, pochylił się nad noszami.

— A po co on tam? — rzekł z oburzeniem Gorgidas. — Chcę jeszcze jednego doktora, a nie zaklęć i pustych słów.

— Równie dobrze możesz pozwolić mu, by zrobił to, co zamierza — powiedział Gajusz Filipus. — Sekstusowi Minucjuszowi jest to obojętne.

Spojrzawszy na jęczącego legionistę, Marek pomyślał, że starszy centurion ma rację. Bandaż, jakim owinięto ranę od dzidy na brzuchu Minucjusza, przesiąknięty był ropą i krwią. Z gnilnego odoru Skaurus domyślał się, że jego jelita zostały rozerwane. Takie rany zawsze bywały śmiertelne.

Gorgidas musiał dojść do takich samych wniosków. Dotknął czoła Minucjusza i cmoknął.

— Na tej gorączce można by ugotować mięso. Cóż, zobaczmy, co ten szarlatan zrobi dla niego. Biedny bękart nie może nawet utrzymać w sobie wody, więc makowy sok też by mu nic nie dał. Przy tej czarnej żółci, którą rzyga, zostało mu najwyżej kilka bolesnych dni.

Ranny żołnierz zwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził głos Greka. Był wielkim, potężnie zbudowanym mężczyzną, lecz jego rysy przybrały pełen lęku, oszołomiony wyraz, który Marek nauczył się rozpoznawać jako minę człowieka, który wie, że umrze.

Jeśli chodzi o videssańskiego kapłana, wszyscy Rzymianie oprócz Minucjusza mogliby zniknąć. Kapłan rozsunął cuchnące bandaże i wsparł ręce na rozerwanym brzuchu legionisty, po jednej z obu stron rany. Skaurus spodziewał się, że Minucjusz krzyknie pod wpływem nagłego ucisku, lecz legionista milczał. Zamiast tego przestał wić się w męce i legł na noszach bez ruchu. Jego powieki opadły.

— To już coś, w każdym razie — rzekł Marek. — On…

— Cicho! — przerwał mu Gorgidas. Obserwował twarz kapłana, widział malującą się na niej głęboką koncentrację.

— Uważaj, jak zwracasz się do trybuna — ostrzegł go Gajusz Filipus, lecz bez przekonania; nie mając swego miejsca w całym łańcuchu dowodzenia, Gorgidas cieszył się większą swobodą niż prosty żołnierz.

— W porządku — zaczął Skaurus. Potem przerwał z własnej woli, a jego ramiona pokryły się gęsią skórką. Doznał tego samego wrażenia wkraczania w nieznane, jakie czuł, kiedy jego ostrze zetknęło się z ostrzem Viridoviksa. Ta myśl kazała mu wysunąć miecz z pochwy. I rzeczywiście, druidyczne runy jarzyły się; nie tak oślepiająco jak wówczas, lecz łagodnym, żółtym światłem.

Kiedy myślał o tym później uznał, że ta magia musiała być słabsza od tej, która przeniosła ich do Videssos, i że on znalazł się bardziej na jej skraju niż w centrum. W każdym razie mógł wyczuć energię przechodzącą od kapłana do Minucjusza. Cichy gwizd Gajusza Filipusa powiedział mu, że starszy centurion również to spostrzegł.

— Potok zdrowia — szepnął Gorgidas. Mówił do siebie, lecz jego słowa lepiej nazywały to, co robił kapłan, niż wszystko, co mógł zaproponować Marek. Tak jak i nazywanie dziwnych tutejszych gwiazd — pomyślał — była to tylko etykietka do przyklejenia na niepojęte.

Videssańczyk cofnął ręce. Twarz miał bladą; spływały po niej krople potu, niknąc w brodzie. Minucjusz otworzył oczy. — Jestem głodny — odezwał się rzeczowym tonem.

Gorgidas rzucił się na niego, jak wilk na jagnię. Rozerwał bandaże, które kapłan rozsunął. To, co zobaczyli sprawiło, że oniemiał, a Skaurus i Gajusz Filipus zdusili jęk. Wielka blizna po lewej stronie pępka Minucjusza była biała i pomarszczona, jak gdyby znajdowała się tam od pięciu lat.

— Jestem głodny — powtórzył legionista.

— Och, zamknij się — rzekł Gorgidas. Był zły, nie na Minucjusza, lecz na świat. To, czego właśnie był świadkiem, rozbiło w puch jego racjonalne, cyniczne podejście, jakie próbował stosować do wszelkich zjawisk otaczającego go świata. Zwycięstwo magii tam, gdzie bez wątpienia zawiodły cała jego wiedza i największy wysiłek, pozostawiło go zmieszanym, wściekłym i pełnym nabożnej czci, do której nie chciał się przyznać nawet przed samym sobą.

Przebywał jednak z Rzymianami wystarczająco długo, by nauczyć się, że tym, co się liczy, jest wynik. Porwał kapłana za ramię i pociągnął go do drugiego śmiertelnie rannego żołnierza — ten miał ranę piersi i przebite płuco.

Videssańczyk nacisnął dłońmi pierś legionisty. I znowu Marek i jego towarzysze wyczuli leczniczy prąd przechodzący od kapłana do Rzymianina, lecz tym razem kontakt trwał o wiele dłużej, nim Videssańczyk w końcu się odsunął. Gdy to zrobił, żołnierz poruszył się i usiłował wstać. Kiedy Gorgidas zbadał jego ran?, okazało się, że jest taka sama, jak rana Minucjusza: straszliwa blizna, lecz najwyraźniej od dawna już zagojona. Gorgidas dreptał w miejscu w męce zawodu.

— Na Asklepiosa, muszę nauczyć się języka, żeby dowiedzieć się, jak on to robi! — Wyglądał, jak gdyby chciał wydusić odpowiedź z kapłana; nawet rozpalonym żelazem, jeśli będzie musiał.

Zamiast tego chwycił Videssańczyka i powlókł go do kolejnego rannego legionisty. Tym razem kapłan próbował się cofnąć. — On umiera, draniu! — krzyknął. Zawołał w swej ojczystej grece, lecz kiedy wskazał na żołnierza, kapłan musiał go zrozumieć.

Westchnął, wzruszył ramionami i pochylił się. Kiedy wepchnął ręce pod bandaże Rzymianina, zaczął dygotać, jak gdyby w ataku malarii. Marek doznał wrażenia, że zaczyna się uzdrawiająca magia, lecz nim zdołał się upewnić, kapłan przewrócił się i zemdlał.

— Och, zaraza! — zaskowyczał Gorgidas. Pobiegł po drugiego mężczyznę ubranego w niebieskie szaty i, nie zważając na jego protesty, zaciągnął go do rannych żołnierzy. Ten kapłan tylko wzruszył ramionami i z ubolewaniem rozłożył ręce. W końcu Gorgidas zrozumiał, że ten nie jest uzdrowicielem. Zaklął i cofnął nogę, jakby mając zamiar kopniakiem zbudzić nieprzytomnego kapłana.

Gajusz Filipus pochwycił go.

— Straciłeś rozum? Uzdrowił dwóch, o których nigdy nie pomyślałbyś, że są do uratowania. Bądź wdzięczny za to, co masz i spójrz też na tego nieszczęśnika. Tyle zostało w nim sił, co wina w pustym dzbanie.

— Dwóch? — Gorgidas próbował bez powodzenia wyswobodzić się z żelaznego uścisku weterana. — Chcę, żeby uzdrowił ich wszystkich!

— Ja też chcę — rzekł Gajusz Filipus. — Ja też. To dobrzy chłopcy i zasługują na coś lepszego, niż to paskudne umieranie, które sobie sprawili. Zabijesz tego kapłana, jeśli będziesz naciskał go dalej, a wówczas w ogóle nie będzie mógł się nimi zająć. A jeśli wypocznie, może wróci tutaj jutro.

— Niektórzy umrą do tego czasu — odpowiedział Gorgidas, lecz już mniej zapalczywie; starszy centurion, jak zwykle, okazał zdrowy rozsądek, który musiał zwyciężyć.

Gajusz Filipus odszedł nadzorować rozbijanie obozu na noc. Marek i Gorgidas pozostali przy kapłanie, dopóki parę minut później nie ocknął się i niepewnie powstał na nogi.

Trybun skłonił się przed nim niżej niż przed Vourtzesem. Było to aż nadto stosowne. Jak dotąd, kapłan zrobił dla Rzymian więcej niż Vourtzes.

Tego dnia wieczorem Skaurus zebrał niektórych ze swoich oficerów, by przedyskutować to, co legioniści powinni robić dalej. Po namyśle, do Gajusza Filipusa, Kwintusa Glabrio, Juniusza Blisusa i Adiatuna Iberyjczyka dołączył też Gorgidasa. Kiedy do namiotu wszedł Viridoviks, nie przepędził go — chciał mieć tyle rozmaitych punktów widzenia, ile tylko było możliwe.

W Galii, mając za sobą całą potęgę Rzymu, podjąłby decyzję sam, a potem przekazał ją swoim ludziom. Zastanawiał się, czy nie osłabi swego autorytetu, omawiając teraz sprawy z nimi. Nie, zdecydował — ta sytuacja zbyt daleko odbiegała od zwykłej, wojskowej rutyny, by można było potraktować ją normalnie. Rzymianie byli republikanami; bardziej liczyło się głosowanie niż sam dowódca.

Blisus od razu przeszedł do rzeczy.

— Nie podoba mi się, panie, naprawdę nie podoba, że mamy nająć się barbarzyńskiemu królowi. Kim my jesteśmy, jakimiś Fartami?

Gajusz Filipus pomrukiem wyraził swoje poparcie. To samo uczynił Viridoviks; dla niego nawet Rzymianie zbyt ślepo słuchali swych przywódców. On i starszy centurion spojrzeli na siebie z zaskoczeniem. Żaden z nich nie wydawał się zadowolony, że myśli podobnie jak drugi. Marek uśmiechnął się.

— Czy zauważyliście, w jaki sposób patrzył na nas ten miejscowy dostojnik? — wtrącił Kwintus Glabrio. — Dla niego my jesteśmy barbarzyńcami.

— Też to zauważyłem — powiedział Skaurus. — Nie spodobało mi się to.

— Mogą mieć rację. — To był Gorgidas. — Sekstus Minucjusz też by wam to powiedział. Widziałem go przed jego namiotem, siedzącego i cerującego tunikę. Kimkolwiek są ci Videssańczycy, wiedzą rzeczy, o których my nie mamy pojęcia.

— Zauważyliśmy to już z Gajuszem Filipusem — powiedział Marek i w paru słowach opisał strzemiona oraz podkowy wierzchowca Tzimiskesa. Glabrio skinął głową; on spostrzegł to również. Tak samo Viridoviks, który. zwracał szczególną uwagę na wszystko, co miało jakikolwiek związek z wojną. Blisus i Adiatun wyglądali na zaskoczonych.

— Oczywiście, zupełnie innym problemem jest to, co się z nami stanie, jeśli nie dołączymy do Videssańczyków — rzekł Glabrio.

Młodszy centurion ma szczególny dar trafiania w samo sedno rzeczy — pomyślał Skaurus.

— Nie moglibyśmy pozostać pod bronią; nie tutaj, w samym sercu ich kraju — rzekł Gajusz Filipus, niechętnie kiwając głową. — Jestem za stary, by mogło mnie cieszyć życie rozbójnika, a najwyżej na to moglibyśmy mieć nadzieję, próbując pozostać tutaj samodzielnymi. Jest nas zbyt mało, by podbić ten kraj.

— A jeśli złożymy broń, mogą załatwić się z nami po trochu, zrobić z nas niewolników, czy to, co zwykle robią z obcych — rzekł Marek. — Razem mamy siłę, ale osobno — żadnej.

Od czasu spotkania z Tzimiskesem próbował znaleźć lepsze rozwiązanie niż służba zaciężna, ale nie udało mu się. Miał nadzieję, że inni dostrzegą coś, co jemu umknęło, jednak wybór służby najemnej wydawał się teraz nieunikniony.

— Mamy szczęście, że najmują żołnierzy — powiedział Adiatun. — W przeciwnym razie mielibyśmy ich już na karku. — Jako obcokrajowiec służący w wojskach sprzymierzonych, praktycznie był najemnikiem; przed zwolnieniem ze służby nie uzyskałby obywatelstwa rzymskiego. Nie wydawał się zbytnio zaniepokojony perspektywą otrzymania zamiast tego statusu Videssańczyka.

— Wszystkie te założenia przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, jeśli dowiemy się, gdzie leży Rzym — powiedział Gajusz Filipus. Wszyscy skinęli głowami, lecz z tak nikłą nadzieją i ożywieniem, że jeszcze kilka dni wcześniej Skaurus uznałby to za niemożliwe. Widok obcych gwiazd, noc po nocy pojawiających się na niebie, przypominał mu boleśnie o tym, jak daleko od domu znaleźli się legioniści. Uzdrawiająca magia videssańskiego kapłana wstrząsnęła nim jeszcze bardziej; tak jak Gorgidas, trybun wiedział, że żaden Grek ani Rzymianin nie zdołałby jej dorównać.

Ostatni z namiotu Skaurusa wychodził Gajusz Filipus. Oddał trybunowi salut prosto z placu ćwiczeń.

— Najlepiej zrobisz, przyzwyczajając się do tego — powiedział i zachichotał na widok oszołomienia, jakie pojawiło się na twarzy Marka. — Ostatecznie, ty jesteś teraz Cezarem.

Zaskoczony Marek wybuchnął śmiechem, lecz gdy wpełzł do swego śpiwora uświadomił sobie, że starszy centurion miał rację. W rzeczy samej, Gajusz Filipus określił to właściwie. Nawet Cezar nigdy nie rozkazywał wszystkim Rzymianom, jacy żyli na świecie. Ta myśl była wystarczająco przygnębiająca, by nie dać mu zasnąć przez pół nocy.

Rynek poza murami Imbros założono w przeciągu paru następnych dni. Jakość towarów i produktów, jakie oferowała miejscowa ludność, była wysoka, ceny zaś umiarkowane. To sprawiło, że Marek odetchnął z ulgą, bowiem przed wyruszeniem w ostatnią, nieszczęsną misję, jego ludzie znaczną część swego majątku pozostawili u bankierów legionu.

Z drugiej strony, Rzymianie nie byli jeszcze oficjalnie na służbie Videssos. Vourtzes oświadczył, że załatwi to najszybciej, jak tylko będzie mógł. Wysłał posłańca na południe, do stolicy, z wiadomością o ich przybyciu. Skaurus zauważył, że Proklos Mouzalon zniknął mniej więcej w tym samym czasie. Roztropnie nie wspominał o tym Tzimiskesowi, który ku niezadowoleniu Vourtzesa pozostał z Rzymianami jako nieoficjalny łącznik. Frakcja przeciwko frakcji…

Misja Mouzalona musiała zakończyć się powodzeniem, bowiem imperialny pełnomocnik, który przybył do Imbros dziesięć dni później, by dokonać inspekcji dziwnych oddziałów, nie był człowiekiem, który uradowałby serce Vourtzesa. Nie był biurokratą, lecz doświadczonym wojownikiem, którego rzeczowa fachowość i niecierpliwość, przy jednoczesnej pogardzie dla jakiejkolwiek etykiety, przypominały Markowi Gajusza Filipusa.

Pełnomocnik, który nazywał się Nephon Khoumnos, przeszedł przez czasowy obóz, który Rzymianie rozbili przed murami Imbros. Nie miał innych słów oprócz podziwu dla wspaniałego porządku, schludności i wyraźnej dbałości o sprawy higieny. Kiedy skończył inspekcję, rzekł do Marka:

— Piekło z lodu, człowieku, skąd wyście się wzięli? Na żołnierskim fachu znacie się może nawet lepiej od nas. Jesteście ludem, którego nigdy przedtem nie widzieliśmy i wygląda na to, że zjawiliście się w środku Imperium nie przekraczając jego granic Jak to się stało?

Skaurus i jego oficerowie spędzali każdą wolną chwilę ucząc się videssańskiego — od Tzimiskesa, pisarzy Vourtzesa i kapłanów, którzy wydawali się zaskoczeni z jednej strony tym, że trybun chce się nauczyć czytać, z drugiej zaś, że tak szybko nauczył się pisanego języka. Po opanowaniu tak rzymskiego, jak i greckiego alfabetu, jeszcze jedno pismo nie było dlań niczym strasznym. O wiele większe trudności miał z rozmową. Mimo wszystko, zaczynał już rozumieć.

Miał jednak niewielką nadzieję, że zdoła wytłumaczyć, w jaki sposób znalazł się tutaj, a jeszcze mniejszą, że pełnomocnik mu uwierzy. Jednak polubił Khoumnosa i nie chciał go okłamywać. Przy pomocy Tzimiskesa wyjaśnił to najlepiej jak potrafił i czekał, by na twarzy oficera pojawił się wyraz niedowierzania.

Wcale się nie pojawił. Khoumnos pociągnął za znak słońca na swojej piersi.

— Phos! — mruknął, wymawiając imię boga swego ludu. — To wielka magia, przyjacielu Rzymianinie; musicie być narodem potężnych czarodziei.

Zaskoczony, że nie został wyśmiany, Marek musiał zaprzeczyć. Khoumnos mrugnął do niego konspiracyjnie.

— Zatem niech to zostanie twoją tajemnicą. Ten tłusty próżniak Vourtzes potraktuje cię lepiej, jeśli będzie myślał, że możesz zmienić go w żabę, gdyby stanął ci na drodze.

— Myślę, obcy przybyszu-mówił dalej-że w Gwardii Imperatora mogłoby znaleźć się miejsce dla takich jak wy. Może zdołacie nauczyć Halogajczyków — tak nazywali się jasnowłosi mieszkańcy północy, z których składała się gwardia honorowa Vourtzesa i, najwyraźniej, również znaczna część Gwardii Imperatora — że żołnierka polega na czymś więcej niż tylko na dzikiej szarży na wszystko, co ci się nie spodobało. I powiem ci wprost: z uwagi na tych przeklętych Yezda — oby Skotos porwał ich do piekła! — wysysających krew z naszych zachodnich prowincji, naprawdę potrzebujemy ludzi.

Khoumnos uniósł wzrok, spoglądając na północ. Gromadziły się tam brudnoszare chmury, zwiastuny nadchodzących zimowych burz. Potarł szczękę.

— Czy odpowiadałoby wam poczekać do wiosny, nim przybędziecie do miasta? — zapytał Marka. Lekki nacisk położony na słowie „miasto” dał Skaurusowi do zrozumienia, że miał na myśli samą stolicę Videssos. — To da nam czas, by w pełni przygotować się na wasze przyjęcie…

Czas, by przygotować podłoże polityczne, zrozumiał go Marek. Propozycja Khoumnosa odpowiadała mu i powiedział to. Spokojna zima w Imbros pozwoliłaby jego ludziom odzyskać pełnię sił i sprawności oraz nauczyć się miejscowych zwyczajów i języka bez presji, której musieliby stawić czoło w stolicy. Rozstali się z Khoumnosem w najlepszych stosunkach.

Rhadenos Vourtzes, jak zauważył Marek, przez kilka następnych dni był niezwykle uprzejmy i pomocny. Był też dość niespokojny i przebywając z Rzymianami bez przerwy oglądał się przez ramię. Skaurus jeszcze bardziej polubił Nephona Khoumnosa.

Jesienne deszcze zaczęły się zaledwie kilka dni po zebraniu z pól ostatnich zbiorów. Z północy nadciągała z łoskotem jedna burza za drugą, zrywając ostatnie liście z drzew, zmieniając każdą drogę i ścieżkę w nieprzebyte koryto błota i wydobywając na światło dzienne wszystkie niedoróbki pospiesznej stolarki Rzymian. Legioniści przeklinali, ociekali wodą i przybijali łaty. Szorowali zbroje, narzędzia i broń, usuwając z nich nieustannie pojawiającą się na nowo rdzę.

Kiedy nadeszły prawdziwe chłody, błotnista ziemia zamarzła na kamień, po to tylko, by zostać pokrytą kobiercem śniegu tworzącego zaspy, w których człowiek mógł zapaść się z głową. Marek zaczynał rozumieć, dlaczego w klimacie takim jak ten, togi przywdziewano na uroczystości, a spodnie noszono na co dzień. Sam zaczął je nosić.

Przy tak mroźnej pogodzie musztra stała się czymś upragnionym, pozwalając rozgrzać zmarznięte kości, i nikt jej nie unikał. Rzymianie ćwiczyli, kiedy tylko mogli. Gajusz Filipus nie pozwalał im odetchnąć. Z wyjątkiem najgwałtowniejszych zamieci, każdego tygodnia odbywali dwudziestomilowe marsze. Starszy centurion należał do najstarszych legionistów, lecz przedzierał się przez śnieg jak młodzieniec.

Pilnował też, by Rzymianie mieli zajęcie w obozie. Gdy tylko nauczył się videssańskiego na tyle, by móc otrzymać to, czego potrzebował, nakłonił miejscowych, by zrobili podwójnie obciążone wiklinowe tarcze i drewniane miecze ćwiczebne dla legionistów. Ustawił manekiny, na których nieustannie ćwiczyli pchnięcia. Starając się podtrzymać w swoich ludziach ochotę do ćwiczeń i zainteresowania, odkomenderował nawet Adiatuna, by nauczył ich podstawowych zagadnień procarstwa.

Jedynym tradycyjnym ćwiczeniem legionistów, od którego ich zwolnił, było pływanie. Nawet on, przy całej swej twardości, wzdragał się poddać swoich ludzi zetknięciu z lodowatą wodą w zamarzniętych potokach i stawach.

Legioniści walczyli w pozorowanych potyczkach, używając drewnianych mieczy i dzid z zawiniętymi ostrzami. Początkowo występowali jedynie przeciwko sobie. Później mierzyli się z Halogajczykami, którzy w liczbie około dwustu ludzi tworzyli zwykły garnizon Imbros.

Wysocy mieszkańcy pomocy byli zręcznymi żołnierzami, czego należało się spodziewać po ich fachu najemników. Lecz, tak jak Galowie, walczyli pojedynczo lub klanami, nie zaś w zdyscyplinowanych szeregach. Jeśli pierwszym szturmem zdołali przerwać linię Rzymian, nic ich nie mogło powstrzymać, lecz o wiele częściej duże tarcze legionistów i kłujące oszczepy powstrzymywały ich do chwili, aż się zmęczyli i Rzymianie mogli przeprowadzić atak.

Podczas ćwiczeń Marek uważał, by nigdy nie skrzyżować miecza z Viridoviksem w obawie, by oni oraz wszyscy wokół nie zostali znowu gdzieś przeniesieni przez czary zaklęte w mieczach. Jego własny oręż wydawał się absolutnie zwyczajną bronią, kiedy ćwiczył ze swoimi towarzyszami legionistami. Lecz kiedy walczył przeciwko żołnierzom z garnizonu, zostawiał za sobą taką ścieżkę potrzaskanych tarcz i porozrywanych kolczug, że zdobył sobie opinię człowieka o nadludzkiej sile. To samo, jak zauważył, mówiono o Viridoviksie.

Dowódcą garnizonu był jednooki olbrzym, na którego wołano Skapti, syn Modolfa. Halogajczyk nie był młody, lecz włosy miał tak jasne, że trudno było stwierdzić, czy srebro przeziera przez złoto. Zachowywał się dość przyjacielsko, jak każdy wojownik z krwi i kości zainteresowany sposobem walki przybyszów, ale zawsze udawało mu się zdenerwować Skaurusa. Ze swoimi długimi, ponurymi rysami twarzy, burkliwym głosem i umysłem skoncentrowanym jedynie na sztuce walki, aż za bardzo przypominał Rzymianinowi wilka.

Viridoviks jednakże polubił Halogajczyków.

— To ponurzy chłopcy — przyznał — i zbyt lubiący śmierć, jak na mój gust, ale walczą jak ludzie i znacznie się ożywiają, kiedy łykną kropelkę wina.

To akurat, jak kilka dni później stwierdził Marek, było lekkim niedomówieniem. Po pijaństwie trwającym dzień i większą część nocy, Gal i pół tuzina najemników z pomocy dali pokaz wspaniałej bójki, która znacznie uszkodziła gospodę, gdzie miała miejsce, oraz większość uczestników.

Jednym z następstw tej bójki była wizyta Vourtzesa w obozie Rzymian. Marek nieczęsto widywał go ostatnio i tej okazji też by się wyrzekł, lecz dowiedział się, że hypasteos chce, by zapłacił za wszystkie zniszczenia, do jakich doszło w gospodzie. Zirytowany wykazał, że trudno obciążać go wszystkimi kosztami, kiedy za zniszczenia, wespół z sześcioma czy siedmioma żołnierzami znajdującymi się pod jurysdykcją hypasteosa, odpowiedzialny jest tylko jeden jego człowiek. Vourtzes nie upierał się dalej, ale Marek wiedział, że nie jest szczęśliwy.

— Może powinieneś załatwić to polubownie i zaoszczędzić sobie kłopotów — powiedział Gorgidas. — O ile znam naszego celtyckiego przyjaciela, to jego udział w tej awanturze był większy niż pozostałych.

— Wcale by mnie to nie zaskoczyło. Vourtzes należy jednak do ludzi, którzy wytoczą z człowieka krew do ostatniej kropli, jeśli im tylko na to pozwolić. Zastanawiam się — zadumał się Marek — jak wyglądałby jako żaba.

Tak jak i cała reszta Imperium Videssos, również Imbros świętowało zimowe przesilenie i ponowną wędrówkę słońca ku północy. Modlitwy przeznaczone właśnie na tę okoliczność wzlatywały ze świątyń ku niebu. Na rogach ulic płonęły ogniska; mieszkańcy miasta skakali przez nie na szczęście. Rozegrano tłumny, zgiełkliwy mecz hokeja na zamarzniętym stawie. Upadki i poślizgi na lodzie wydawały się tak samo częścią gry, jak próby przepchnięcia kuli przez bramkę.

W głównym teatrze Imbros wystąpiła trupa mimów. Marek zobaczył, że wcale nie jest jedynym Rzymianinem na widowni. Bardzo podobne przedstawienia jego ludzie oglądali w Italii i fakt, że nie miały dialogów, tym bardziej ułatwiał przybyszom ich zrozumienie.

Przekupnie chodzili w górę i w dół przejściami, zachwalając swoje towary: przynoszące szczęście amulety, małe pieczone ptaszki, gorące korzenne wino sprzedawane w kubkach, kule piany słodzonej syropami i wiele innych rzeczy.

Krótkie skecze następowały szybko jeden po drugim i dotyczyły aktualnych, miejscowych spraw; dwa szczególnie utkwiły w pamięci Skaurusa. Pierwszy przedstawiał imponującego mężczyznę w złotej todze — Imperatora Mavrikiosa, jak wkrótce zrozumiał trybun — jako wieśniaka usiłującego powstrzymać niezdarnego koczownika przed ucieczką z jego owcami. Zadanie Imperatora-wieśniaka byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nie miał tchórzliwego syna, przyczepionego do jego ramienia i opóźniającego każdy jego ruch, tłustego syna w todze z czerwonego brokatu…

Drugi skecz był jeszcze mniej subtelny. Dotyczył zniszczenia samego Imbros, dokonanego w całkowicie mimowolny i niezłośliwy sposób przez wysokiego, chudego mężczyznę, który nosił czerwoną perukę i miał ogromne, ogniste wąsy przyklejone nad górną wargą. Viridoviks był na widowni. — To wcale tak nie było, wcale! — krzyknął do aktora na scenie, lecz śmiał się tak głośno jak wszyscy wokół niego.

Przekupnie handlujący jedzeniem i piciem nie byli jedynymi sprzedawcami krążącymi wśród tłumu. Choć gołe ciało narażone było na odmrożenia, to jednak na wpół obnażone kobiety lekkich obyczajów wcale nierzadko wpadały w oko. Makijaż, postawa i zachowanie nie pozostawiały wątpliwości co do ich zawodu. Marek zwrócił uwagę na ciemnowłosą piękność w kaftaniku z owczej skóry i obcisłej, zielonej sukni. Odwzajemniła jego uśmiech i zaczęła przeciskać się przez tłum w jego stronę, wciągając brzuch pomiędzy parą pulchnych piekarzy.

Była zaledwie kilka stóp od Skaurusa, kiedy nagle skręciła i ruszyła w innym kierunku. Zmieszany, miał właśnie podążyć za nią, kiedy poczuł rękę na swoim ramieniu. Za nim stał ów kanciasty kapłan, który błogosławił i leczył Rzymian w dniu ich przybycia do Imbros.

— Niezła zabawa — powiedział. Skaurus myślał o lepszej, ale nie wspomniał o tym. Kapłan był ważną figurą w mieście. Mężczyzna mówił dalej: — Chyba nie pomylę się powiedziawszy, że nie widziałem ciebie ani twoich ludzi w naszych świątyniach. Przybyliście z daleka i nie mogliście znać naszej wiary. Teraz, kiedy nauczyłeś się już nieco naszego języka i naszych zwyczajów, czy nie zechciałbyś omówić ze mną tej sprawy?

— Oczywiście, z przyjemnością — skłamał Marek. Dręczyło go parę problemów, kiedy szedł z hierarchą mroźnymi, krętymi ulicami Imbros w stronę głównej świątyni. Po pierwsze, nie miał najmniejszej ochoty na teologiczną debatę. Jak wielu Rzymian, deklarował oddawanie czci bogom, ale w głębi serca nie bardzo w nich wierzył. Videssańczycy o wiele poważniej traktowali swój kult i znacznie surowiej obchodzili się z tymi, którzy w nim nie uczestniczyli.

Jego drugi problem był jeszcze bardziej palący; za nic w świecie nie mógł przypomnieć sobie imienia swego towarzysza. Przez całą drogę do bramy sanktuarium Phosa unikał potrzeby jego wymawiania, równocześnie na próżno przeszukując swoją pamięć.

Słodki aromat kadzidła i czyste tony chóru powitały ich w wejściu. Skaurus był tak oszołomiony, że ledwie zauważył kleryka, który pokłonił się, kiedy do środka wszedł jego duchowy przełożony. Potem młody kapłan wymruczał:

— Phos z tobą, opacie Apsimar, oraz z tobą, obcy przyjacielu. — Serdeczność i wdzięczność, jakie Marek włożył w klaśnięcie rękoma sprawiły, że drobny mężczyzna z ogoloną głową zamrugał z zakłopotaniem.

Kolisty plac świątyni otaczała kolumnada; w jego jasno oświetlonym centrum kapłani odprawiali rytualne obrzędy przed ołtarzem Phosa i kierowali wiernymi w ich modlitwach. Apsimar pozostał w półmroku poza kolumnadą. Poprowadził Marka wzdłuż trzeciego kręgu kolumnady, zatrzymując się przed zawile rzeźbionymi z ciemnego, gęsto prążkowanego słojami drewna. Wydobywszy długi na palec żelazny klucz z woreczka przy pasie, otworzył ze szczękiem drzwi i odsunął się na bok, by przepuścić przed sobą Rzymianina.

Małą komnatę wypełniał niemal smolisty mrok, dopóki Apsimar nie zapalił świeczki. Wówczas Marek zobaczył wszędzie chaos tomów, choć większość z nich nie miała postaci długich zwojów, do których przywykł, lecz na videssańską modłę miała formę książek z małymi, prostokątnymi kartkami spiętymi razem w okładkach z drewna, metalu albo skóry. Zastanowił się, w jaki sposób Apsimar, czytając przy świeczce, cokolwiek jeszcze widział w swoim wieku, choć kapłan nie zdradzał żadnych oznak, że ma kłopoty ze wzrokiem.

Ściany komnaty zapełnione były religijnymi obrazami, tak jak półki — książkami. Przeważał na nich temat walki; tutaj wojownik w zbroi, która lśniła złotą blachą, powalał swego przeciwnika w kolczudze czarnej jak noc; tam ta sama obleczona w złoto postać wbijała dzidę w serce ryczącej czarnej pantery; gdzie indziej gorejąca kula słońca rozpraszała mrok mętnego, czarnego jak sadza zwału mgły.

Apsimar usiadł na twardym, prostym krześle za swoim zawalonym biurkiem, gestem wskazując Skaurusowi wygodniejsze, stojące przed biurkiem krzesło. Kapłan pochylił się naprzód. — Opowiedz mi zatem co nieco o swoich wierzeniach — powiedział.

Nie mając pewności od czego zacząć, Rzymianin wymienił imiona niektórych bogów czczonych przez jego rodaków i ich atrybuty: Jowisz — król niebios, jego małżonka — Juno, jego brat — Neptun, który władał morzami, Wulkan — boski kowal, bóg wojny — Mars, Ceres — bogini płodności i rolnictwa…

Po każdym kolejnym imieniu i opisie szczupła twarz Apsimara wydłużała się coraz bardziej. W końcu nie wytrzymał i walnął rękoma w biurko. Marek zamilkł, zaskoczony.

Apsimar potrząsnął z przerażeniem głową.

— Jeszcze jeden śmieszny panteon — zawołał — nie lepszy niż ten niewiarygodny zestaw bożków-mieszańców, których czczą Halogajczycy! Miałem o tobie lepsze zdanie, Rzymianinie; ty i twoi żołnierze sprawiacie wrażenie cywilizowanych ludzi, a nie barbarzyńców, których jedyną radością w życiu jest rzeź.

Marek nie wszystko z tego zrozumiał, lecz najwyraźniej Apsimar nie miał pochlebnego zdania o jego religijnych przekonaniach. Zastanowił się przez chwilę. Z jego punktu widzenia stoicyzm był filozofią, nie religią, lecz może jego zasady zadowolą Apsimara bardziej niż dogmaty kultu olimpijskiego. Przedstawił więc jego elementy duchowe: dążenie do czystości, hartu i samokontroli oraz odrzucenie burz namiętności, na które podatni są wszyscy ludzie.

Dalej opisał, dlaczego stoicy uważają, że Umysł, ze wszystkich znanych żywiołów najlepiej można porównać z Ogniem — oba bowiem tworzą i zawierają w sobie wszechświat wraz z rozmaitymi jego aspektami.

Apsimar skinął głową.

— Zarówno w swych wartościach, jak i ideach, jest to lepsze wyznanie, i bardziej zbliżone do prawdy. Teraz wyjawię ci prawdę.

Trybun przygotował się na krótki kurs chwały boskiego słońca, wyrzucając sobie, że nie wspomniał o Appolinie. Lecz „prawda”, tak jak widział ją Apsimar, nie miała nic wspólnego z kultem słońca.

Videssańczycy, jak dowiedział się Marek, postrzegali wszechświat oraz wszystko, co się w nim mieściło, jako walkę pomiędzy dwoma bóstwami: Phosem, którego natura uosabiała dobro, a złym Skotosem. Odpowiednio, światło i ciemność były ich manifestacjami.

— Stąd właśnie kula słońca, która wieńczy nasze świątynie — powiedział Apsimar — bowiem słońce jest najpotężniejszym źródłem światła. Jednak jest to tylko symbol, ponieważ Phos przewyższa jego blask tak samo, jak ono zaćmiewa płomyk tej świecy, która stoi pomiędzy nami.

Phos i Skotos toczyli wojnę nie tylko w widzialnym świecie, lecz również w duszy każdego człowieka. Każda jednostka musi wybierać, któremu z nich chce służyć, i od tego wyboru zależy jej los w świecie, w którym się znajdzie po śmierci. Ci, którzy wybrali dobro, zdobędą po śmierci życie pełne rozkoszy, podczas gdy niegodziwi wpadną w szpony Skotosa, by cierpieć wieczne męki w jego lodowatych uściskach.

Jednak nawet wieczne szczęście tych dusz, które na to zasłużyły, może być zagrożone, gdyby na tym świecie Skotos zwyciężył Phosa. Opinie o możliwości tego panują różne. Dominująca w Imperium Videssos wiara wyraża przekonanie, że z ostatecznego starcia wyjdzie zwycięsko Phos. Jednakże inne sekty nie są tego tak pewne.

— Wiem, że macie udać się do miasta — powiedział Apsimar. — Tam na wschodzie spotkasz wielu ludzi; nie daj posłuchu głoszonym przez nich herezjom. — Wyjaśnił, że jakieś osiem stuleci wcześniej barbarzyńscy koczownicy znani jako Khamorthci najechali tereny stanowiące wschodnie prowincje Imperium. Po dziesięcioleciach wojen, zniszczeń i morderstw z chaosu wyłoniły się dwa dość stabilne organizmy państwowe Khamorth, Khatrish i Thatagush, podczas gdy w leżącym na północ od nich Królestwie Agderu wciąż panowała dynastia mająca w swych żyłach videssańską krew.

Jednakże wstrząs najazdów sprawił, że wszystkie te kraje pogrążyły się w tym, co Videssos nazywa herezją. Ich teologowie, pamiętając długą noc zniszczeń, jaką przeszły ich kraje, nie uważali już zwycięstwa Phosa za nieuniknione, lecz twierdzili, że walka pomiędzy dobrem a złem znajduje się w absolutnej równowadze.

— Utrzymują, że ta doktryna pozwala człowiekowi w większym zakresie kierować się wolną wolą — prychnął pogardliwie Apsimar. — W rzeczywistości, umożliwia tylko uznanie Skotosa za równego Phosowi, i w konsekwencji, oddawanie mu czci. A czy ten cel wart jest zachodu?

Nie dał Markowi szansy na odpowiedź, przechodząc do opisu subtelniejszych odchyleń od kanonów wiary, do jakich w ciągu paru minionych stuleci doszło na wyspie Księstwa Namdalen. Namdalen uniknęło dominacji Khamorthu, lecz zamiast tego uległo, o wiele później, piratom z kraju Haloga, którzy zazdroszcząc Videssańczykom ich stylu życia, we wszystkim go naśladowali, nawet wówczas, kiedy wyrwali im ich kraj.

— Ci głupcy szukali kompromisu pomiędzy naszymi zapatrywaniami a chorobliwymi wyobrażeniami, które zwyciężyły na wschodzie. Nie chcą uznać zwycięstwa Phosa za pewnik, jednak utrzymują, że wszyscy ludzie powinni działać tak, jak gdyby czuli, że jest zapewnione. Czy coś takiego jest teologią? To raczej hipokryzja w religijnym przebraniu!

Z bezlitosną logiką wynikało z tego, że jeśli jakikolwiek błąd w wierze daje siłę Skotosowi, ci, którzy zboczyli ze ścieżki prawdziwej wiary — co mogło się zdarzyć zawsze i wszędzie — mogli i powinni być nawróceni, i to siłą, jeśli zajdzie potrzeba. Przyzwyczajony do powszechnej tolerancji i w rzeczywistości lekceważący rozmaite wyznania, z jakimi spotkał się w Rzymie, Marek stwierdził, że koncepcja takiej wojującej religii wzbudza w nim niepokój.

Po omówieniu głównych odmian własnej wiary, Apsimar opowiedział krótko i pobieżnie o innych wyznaniach znanych Videssańczykom. O wierzeniach koczowników Khamorthu — wciąż zamieszkujących równiny Pardraji — im mniej się mówiło, tym lepiej. Słuchali szamanów i byli niewiele więcej niż czcicielami demonów. A ich kuzyni, którzy żyli w Yezd, byli jeszcze gorsi; odprawiano tam straszliwe obrzędy, otwarcie oddając cześć Skotosowi.

Wziąwszy wszystko razem, Halogąjczycy byli prawdopodobnie najlepszymi z pogan. Nawet jeśli niesłuszne, ich wierzenia zbliżały ich do Phosa, bowiem sprzyjały odwadze i sprawiedliwości.

— Tych cech mają pod dostatkiem — przyznał Apsimar — lecz kosztem duchowego światła, które spływa tylko na tych, którzy czczą Phosa.

Potok dziwnych nazw, miejsc i idei sprawił, że Markowi zakręciło się w głowie. By zyskać chwilę czasu potrzebną na dojście do siebie, zapytał Apsimara:

— Czy masz jakąś mapę, bym mógł zobaczyć, gdzie żyją te wszystkie ludy, o których wspomniałeś?

— Oczywiście — odparł kapłan. Tak jak swoją teologiczną dyskusją, tak i teraz dał Skaurusowi więcej, niż trybun się spodziewał. Apsimar skinął ręką w stronę jednej z napełnionych książkami półek. Jak przywołane szczenię, jeden z tomów wysunął się spomiędzy swych sąsiadów i popłynął przez powietrze, by spocząć delikatnie na biurku kapłana. Apsimar pochylił się nad nim, by odnaleźć właściwą stronę.

Trybun potrzebował tych paru chwil, by przybrać obojętny wyraz twarzy. Wiedział, że nigdy ani w Mediolanie, ani w Rzymie, ani w Galii nie zobaczyłby niczego, co mogłoby się równać z tym niedbałym machnięciem ręką i tym, co nastąpiło potem. Sama swoboda, z jaką uczynił to Apsimar, wywarła na nim takie wrażenie, jakiego nawet uzdrawiająca magia nie zdołała na nim wywrzeć.

Dla Apsimara była to zwykła rzecz. Odwrócił książkę w stronę Marka. — Jesteśmy tutaj — powiedział, wskazując palcem. Zbliżywszy twarz do mapy, trybun odcyfrował słowo „Imbros”, umieszczone obok kropki.

— Wybacz mi — rzekł uprzejmie Apsimar. — Czytanie przy świetle świeczki może sprawiać trudność. — Wymruczał modlitwę, wyciągnął lewą rękę nad mapę… i perlista poświata wystrzeliła z niej rozjaśniając pergamin tak samo jak światło pochmurny dzień.

Tym razem Skaurus musiał ze wszystkich sił powstrzymywać się, by nie uciec. Nic dziwnego, kołatało mu się po głowie, że Apsimar nie martwi się zmęczeniem oczu. Kapłan był swoją własną lampą do czytania.

Gdy ustąpił pierwszy wstrząs zdumienia i strachu, kolejny, głębszy szok ściął krew w żyłach trybuna. Mapę sporządzono z niezmierną dbałością o szczegóły; lepiej, sądząc z wyglądu niż te, które widział w Rzymie. A krainy, jakie na niej widniały, absolutnie niczego mu nie przypominały. Gdzie jest Italia? Bez względu na to, jak prymitywna była mapa, kształt buta sam rzucał się w oczy. Tutaj nie mógł go znaleźć… ani żadnej innej znanej mu krainy.

Widząc dziwne kontury Imperium Videssos i jego sąsiadów, czytając obce nazwy mórz — Morze Żeglarzy, Północne Morze, niemal całkowicie otoczone lądami Videssańskie Morze, oraz całą resztę — trybun musiał uznać to, czego obawiał się od chwili, kiedy dwa miecze przeniosły go i jego legionistów do tej krainy, a co podejrzewał od czasu pierwszych czarów Apsimara. To był inny świat niż świat Rzymu; świat, z którego nigdy nie zdoła wrócić do domu.

Cicho pożegnał się z kapłanem. Gdy tylko znalazł się na ulicy, skierował się w stronę najbliższego zajazdu. Potrzebował kubka wina albo kilku, by uspokoić nerwy. Winne grona rzucały własną kojącą magię. I nawet z magią — powiedział sobie — ludzie wciąż byli ludźmi. A zdolny człowiek może zajść daleko.

Jeszcze raz pociągnął z kubka. Niespodziewanie przypomniał sobie sprawę, w której przeszkodził mu Apsimar. Zastanowił się, czy zdoła jeszcze odnaleźć jasnooką dziewczynę w zielonej sukni. Roześmiał się cicho. Mężczyźni zawsze będą mężczyznami, pomyślał.

Zbierając się do wyjścia zastanowił się przez chwilę, jak w walce pomiędzy Phosem i Skotosem oceniane jest zaspokajanie cielesnych żądz. Zdecydował, że nic go to nie obchodzi, i zamknął za sobą drzwi zajazdu.

Загрузка...