XII

W jakiś sposób to, że ani Hel vis, ani Amorion nie wybuchnęli, tak jak tego oczekiwał, sprawiło trybunowi zawód. Jego panią tak pochłonęła relacja o zemście Gagika Bagratouniego nad Zemarkhosem, że zapomniała być zła o to, że jej tam nie było. Fakt, że kapłan głosił ortodoksyjną wiarę videssańską, tym słodszym uczynił dla niej jego upadek.

— Więcej z nich powinno być tak potraktowanych — oświadczyła. — To utarłoby nosa ich zarozumiałości.

— Czy twoja radość z ich klęski nie jest równie zła, jak ich uciecha z gnębienia twoich współwyznawców? — zapytał Marek, lecz jej jedyną odpowiedzią było spojrzenie równie puste jak to, którym Viridoviks obdarzył Kwintusa Glabrio. Ustąpił — przekonanie o prawdziwości jej wiary zakorzeniło się w Helvis zbyt mocno, by dyskusja mogła coś dać.

Amorion powstałby przeciwko zamieszkującym w nim Vaspurakańczykom przy najsłabszym słowie zachęty ze strony Imperatora, lecz takie nie nadeszło. Kiedy Zemarkhos pojawił się przed namiotem Mavrikiosa Gavrasa, by wnieść oskarżenie przeciwko Bagratouniemu, Imperator zdążył już zapoznać się z relacjami nakharara i Rzymian. Odesłał zgnębionego duchownego, mówiąc: — Jako kapłan, czy nie, nie miałeś żadnych powodów, by nachodzić dom tego człowieka i denerwować go wulgarnymi zniewagami. Nie można go winić, że wystąpił przeciwko tobie; ani on, ani jego ludzie nie powinni być narażeni na jakiekolwiek prywatne próby zemsty.

Bardziej bezpośredni, jego brat Thorisin dodał: — Tak jak ja to rozumiem, dostałeś to, na co zasłużyłeś za wtykanie nosa w nie swoje sprawy. — Takie też było odczucie większości armii, która ceniła sobie niewybredny dowcip pomysłu Gagika. Chór poszczekiwań i skowytów towarzyszył Zemarkhosowi, gdy kulejąc opuszczał obóz. Bez reszty wypełniała go nienawiść, lecz groźba Imperatora powstrzymywała go, podczas gdy armia uzupełniała zapasy w Amorionie.

Skaurus czuł wyraźnie, że Mavrikios żałuje każdej minuty, którą spędzał w mieście na płaskowyżu. Konflikt pomiędzy Zemarkhosem a Gagikiem Bagratounim, poważny pod niemal wszystkimi względami, był dla niego teraz niczym więcej, jak niemile widzianą sprawą, odciągającą jego uwagę od najważniejszej rzeczy. Od czasu pierwszych potyczek z Yezda sprawiał wrażenie konia z wędzidłem pomiędzy zębami i zdawał się płonąć chęcią rozpoczęcia wielkiej bitwy, którą zaplanował.

Jednak dobrze się stało, że jego armia zatrzymała się, by odpocząć i uzupełnić zapasy przed wypuszczeniem się na pomocny zachód w stronę Soli. Ta podróż, krótsza niż każdy z dwóch pierwszych etapów, była trudniejsza niż oba z nich razem wzięte. Te wszystkie kryjówki z zapasami jedzenia, które miejscowym przedstawicielom videssańskiej władzy udało się zaprowiantować dla armii, wpadły w ręce najeźdźców. Yezda robili wszystko, by zmienić kraj w pustynię, podpalając pola i zasypując kanały rozdzielające tę odrobinę wody, która nimi płynęła.

Koczownicy z Yezd, którzy napływali do imperium, czuli się na takiej pustyni jak w domu. Wychowani w twardej szkole stepów, z łatwością dawali sobie radę tam, gdzie videssańska armia głodowałaby, gdyby nie zapasy, które ze sobą niosła. Coraz więcej i więcej koczowników ciągnęło jak cień za siłami Imperium. Kiedy tylko sadzili, ze okoliczności im sprzyjają, uderzali błyskawicznie, by zaraz potem znowu zniknąć jak dym na wietrze.

W miarę upływu czasu napady stawały się coraz zuchwalsze. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Amorionem a Solą, oddział liczący około pięćdziesięciu ludzi przedarł się przez osłaniających armię jeźdźców z Khamorthu i przemknął przed maszerującą kolumną, zasypując ją gradem strzał.

Marek zobaczył chmurę kurzu zbliżającą się od zachodu, lecz nie zwrócił na nią większej uwagi. Może, pomyślał, zwiadowcy spostrzegli większą grupę Yezda i wysłali łączników po pomoc.

Gajusz Filipus nie zgodził się z tym. — Jest ich na to zbyt wielu. — Jego twarz nagle sposępniała. — Wcale nie sądzę, żeby to byli nasi ludzie.

— Co? Nie mów bzdur. Musieliby… — Bez względu na to, jakiego argumentu trybun chciał użyć, by sprzeciwić się opinii centuriona, zamarł on w jego ustach, kiedy jeden z legionistów krzyknął z bólu i trwogi, gdy strzała przeszyła mu ramię. Odległość, z jakiej padł strzał, była skandalicznie duża, lecz szybko zmniejszyła się, gdy koczownicy, wyciskając ze swych lekkich wierzchowców wszystko co się dało, przemknęli ze świstem obok czoła kolumny, opróżniając swe kołczany najszybciej jak mogli. Na plecach siedział im oddział Khamorthów będących w służbie Imperatora.

— Wszystkie manipuły stać! — zabrzmiał bojowy ryk Gajusza Filipusa. — Tarcze w górę! — Rzymianie zdjęli swoje scuta i unieśli je, by osłonić twarze.

Nic innego nie mogli zrobić; Yezda przemykali poza zasięgiem pilum. Adiatun i jego procarze pospiesznie wypuścili kilka pocisków, lecz nie doniosły. Zatem to, co cały czas twierdzili Khamorthci, okazało się prawdą — łuki koczowników posiadały zasięg, jakiemu nie mogła sprostać żadna broń, którą dysponowali Rzymianie. Skaurus włączył ten fakt w poczet przyszłych trosk.

Jeźdźcy rozdzielili się na grupy po czterech i pięciu, i rozproszyli się we wszystkich kierunkach. Nie uczynili nic, co można byłoby nazwać szkodą, lecz zdołali wprowadzić zamieszanie w armii, która tysiąckrotnie przewyższała ich liczebnością.

Najemna kawaleria Videssos wciąż ścigała Yezda. Coraz to nowi jeźdźcy dołączali do pościgu. Marek miał trudności z rozróżnieniem przyjaciół od wrogów. W wirującym przed nim kurzu koczownicy, którzy walczyli pod sztandarem Yezd, niewiele różnili się od najemników Imperium. Być może Khamorthci mieli ten sam problem, ponieważ zaledwie kilku Yezda padło, nim reszta zdołała umknąć.

Spotkanie oficerów, które imperator zarządził na ten wieczór, nie należało do radosnych. Zuchwalstwo Yezda zapiekło Mavrikiosa, a fakt, że uszli niemal bezkarnie, dodatkowo go rozwścieczył. — Na słońca Phosa! — wybuchnął Imperator. — Pół dnia marszu zmarnowane z powodu paru chudych, brudnych barbarzyńców! Ty, mospanie! — warknął na Ortaiasa Sphrantzesa.

— Wasza Wysokość?

— O czym to bez przerwy paplałeś? Że jedynymi ludźmi mogącymi złapać koczowników są inni koczownicy? — Imperator czekał ze złowieszczym wyrazem twarzy, lecz Sphrantzes, wykazując rozsądek, o który Skaurus go nie podejrzewał — a może po prostu przerażenie odjęło mu mowę? — milczał.

Jednak jego rozważne milczenie nie zdołało go uratować. — To przez twoich cholernych koczowników przedarli się Yezda, chłopcze. Jeśli zrobią to znowu, możesz zapomnieć o swoim drogocennym lewym skrzydle — znajdziesz się z powrotem na tyłach, pod opieką zbieraczy końskiego łajna. — To, że Mavrikios jest bratem Thorisina, stawało się niewątpliwe, kiedy wpadał w złość. Sam Sevastokrata milczał tak samo jak Ortaias Sphrantzes, lecz z jego uśmiechu wynikało, że raduje go każde słowo przemowy Mavrikiosa.

Kiedy Imperator skończył, Ortaias powstał, skłonił się konwulsyjnie i mamrocząc: — Z pewnością postaram się poprawić — wycofał się niegodnie z imperatorskiego namiotu.

Jego wyjście tylko częściowo uspokoiło Mavrikiosa. Teraz swój gniew skierował na nominalnego podwładnego Sphrantzesa, Nephona Khoumnosa. — Znajdziesz się tam razem z nim, żebyś wiedział. Postawiłem was tam razem, żebyś ty nim kierował, nie odwrotnie.

— Raz każdemu może się nie udać — rzekł flegmatycznie Khoumnos. Jak to leżało w jego zwyczaju, wziął na siebie odpowiedzialność bez słowa skargi. — Wypadli na nas niespodziewanie, a myśmy się zagapili. Jeśli zdarzy się to znowu, to, na Phosa, zasługuję na to, żeby zamiatać końskie łajno.

— Zatem zostańmy przy tym. — Imperator skinął głową, nieco ułagodzony.

Khoumnos również dotrzymał słowa; przez resztę drogi do Soli czujki jego kawalerii udaremniały jedną zasadzkę po drugiej. Niemniej jednak tempo marszu spadło. Potyczki z najeźdźcami zdarzały się teraz ciągle; potyczki, które podczas innej kampanii, prowadzonej na mniejszą skalę, uznawano by za normalne bitwy. Raz za razem armia musiała odpierać Yezda, zanim mogła ruszyć dalej.

Kraj, który przemierzała, stawał się coraz bardziej jałowy, spustoszony. Oprócz videssańskiej armii i jej wrogów niemal nikt inny nie przebywał na tej ziemi; jej rolnicy i pasterze albo ponieśli śmierć, albo uciekli. Jedyne liczące się grupy ludności mieszkały w chronionych murami miastach. Takich jednak było tam niewiele po długich latach pokoju i nie wszystkie one pozostały nietknięte. Gdzie brakowało rąk do pracy na polach i w zagrodach, tam miasta usychały na własnych śmieciach.

Armia minęła niejedną pustą skorupę tego, co niegdyś było miastem, lecz teraz gościło tylko żywiące się padliną ptaki — lub, co gorsza, Yezda, którzy zasadzali się w opuszczonych budynkach i kiedy ich atakowano, walczyli jak przyparte do muru szczury.

Tutaj, jak gdzie indziej, najpotworniejsze bestialstwa najeźdźcy pozostawiali dla świątyń Phosa. Inne ich barbarzyństwa bledły w obliczu szatańskiej pomysłowości, na jaką zdobywali się dla takich profanacji. Nie wszystkie ołtarze miały takie szczęście, by zostać porąbanymi na podpałkę; krwawe obrzędy i ofiary składane na innych sprawiały, że zwykłe profanacje wydawały się dziecinną igraszką. Tak zahartowany weteran jak Nephon Khoumnos zwymiotował kolację po wizycie w jednej ze splądrowanych świątyń. Jeśli przedtem Imperator zachęcał swych żołnierzy do oglądania roboty ich nieprzyjaciół, tak teraz zaczaj wydawać rozkazy, by pieczętowano zbezczeszczone świątynie; tak by to, co mogli tam zobaczyć, nie odbierało im odwagi.

— Takie podłości wskazują na Avshara; przyciąga je równie pewnie jak magnetyt gwoździe — stwierdził Gorgidas. — Musimy zbliżać się do niego.

— To dobrze! — powiedział z naciskiem Gajusz Filipus. Dowodził grupą Rzymian odkomenderowaną do pilnowania opieczętowanej świątyni i skorzystał z przywileju swej rangi, by zerwać pieczęcie i wejść do środka. Chwilę później wypadł przez drzwi, z twarzą pobladłą pod głęboką opalenizną i czołem zroszonym potem. — Im szybciej świat j zostanie oczyszczony z takiego plugastwa, tym lepiej dla wszystkich, którzy na nim żyją — tak, łącznie z tymi! biednymi, przeklętymi bękartami, którzy za nim podążają.

Marek nie sądził, że kiedykolwiek usłyszy swego starszego centuriona mówiącego w ten sposób o którymś z nieprzyjaciół. Wojna była zawodem Gajusza Filipusa, tak jak ciesiołka mogła być zawodem jakiegoś innego człowieka, i centurion traktował swych przeciwników z szacunkiem, na jaki zasługiwały ich umiejętności. Zaciekawiony trybun zastanowił się głośno: — Co takiego zobaczyłeś w tamtej świątyni?

Twarz Gajusza Filipusa zastygła, jak gdyby nagle zmieniła się w kamień. Przez zaciśnięte zęby powiedział: — Proszę, panie, nigdy mnie o to nie pytaj. Jeśli bogowie zechcą, może uda mi się zapomnieć o tym przed śmiercią.

Imperialna armia dotarła do Soli w smętnym nastroju. To, co tam zastali, w żaden sposób nie dodało im otuchy. Nowe miasto, pozbawione murów obronnych na modłę tak wielu videssańskich miast, tuliło się do mętnożółtych wód rzeki Rhamnos, by stanowić tym lepszą przynętę dla handlu. Stara Solą, leżąca wyżej na wzgórzach — od stuleci garnizon strzegący granicy z Makuranem — świeciła pustkami… dopóki nie przybyli Yezda.

Wówczas to nowe miasto przepadło w ogniu i śmierci — w rzeczywistości plądrowane wielokrotnie w ciągu wielu lat, aż w końcu nic już nie pozostało do złupienia. A wtedy Stara Solą, niemal u progu ostatecznego wymarcia, przeżyła ponowne, smutne narodziny, gdy uciekinierzy z nadbrzeżnego miasta zaczęli łatać zrujnowane mury i naprawiać walące się budynki, w których przed sześcioma pokoleniami urodzili się ich przodkowie.

Nie zważając na to, co jego ludzie mogą sobie z tego wywróżyć, Mavrikios rozłożył się obozem wśród ruin martwego miasta na brzegu rzeki Rhamnos. Armia tak wielka jak ta, którą wiódł, potrzebowała więcej wody, niż mogły jej dostarczyć studnie i cysterny Starej Soli, a rzeka — logicznie — najlepiej się do tego nadawała. Miało to też sens pod względem militarnym, lecz z drugiej strony denerwowało żołnierzy.

— Pewne jak nic, że to rozzłości duchy tutejszych mieszkańców — oświadczył Viridoviks. — One wszystkie domagają się zemsty na tych, którzy ich zabili. O! — zawołał. — Słyszycie jak zawodzą? — I rzeczywiście, seria żałobnych pohukiwań rozległa się w ciemnościach zalegających wokół obozu Rzymian.

— To jakaś sowa, ty cymbale — rzekł Gajusz Filipus.

— Och, tak, to brzmi jak sowa — odparł Gal, nie-przekonany ani o jotę.

Marek poruszył się niespokojnie na swoim miejscu przy ognisku. Powiedział sobie, że nie wierzy w duchy, i potrafił przekonać świadomą część swego umysłu, że mówi prawdę. Lecz w głębi duszy wcale nie był taki pewien. A jeśli duchy w ogóle istniały, z pewnością zamieszkiwałyby w takim miejscu jak to.

Większość budynków wymarłej Soli uległa zniszczeniu albo z rąk Yezda, albo z powodu rujnującego upływu czasu, lecz tu i tam jakaś wieża lub poszarpany fragment solidniej wzniesionego budynku wciąż jeszcze stały, majacząc głębszą czernią na tle nocnego nieba. Właśnie stamtąd wydobywały się żałosne tony sów i furkoczące zawoływania lelków — jeśli to były ich głosy. Nikt nie wyglądał na spragnionego, by to sprawdzać, a i trybun nie miał ochoty na szukanie ochotników.

Jak gdyby niesamowitość samego miejsca nie wystarczała, w miarę upływu nocy z rzeki Rhamos zaczęła wypełzać rzadka mgła, okrywając na wpół przeźroczystym całunem obóz imperialnej armii. Teraz z kolei Gajusz Filipus zaczaj się denerwować. — Ani trochę mi się to nie podoba — oświadczył, gdy mgła pochłaniała jedno obozowe ognisko za drugim. — To zapewne jakiś podarunek Avshara, żeby osłonić jego atak. — Badał wzrokiem kłębiącą się mgłę, usiłując przeniknąć ją samą siłą woli. Oczywiście nie udało mu się to, co tylko zwiększyło jego niepokój.

Lecz Marek dorastał w Mediolanie, leżącym nad dopływem Padu, Olonną. Musiał potrząsnąć głową. — Mgła często podnosi się nocą znad rzeki — nie ma się czym martwić.

— Właśnie — przytaknął Grek. — Natura postarała się, żeby cząsteczki unosiły się w powietrze znad oceanów i potoków. Ta mgła jest tylko zwiastunem chmury. Kiedy ten opar spotka się z przeciwnie skierowanymi emanacjami spływającymi z eteru, który mieści w sobie gwiazdy, zgęstnieje w prawdziwą chmurę.

Epikurejski opis tworzenia się chmur w żaden sposób nie uspokoił centuriona. Viridoviks próbował dogadywaniem przywrócić mu dobry humor. — Nic się nie martwiłeś, kiedy widziałeś, jak sama ziemia paruje, albo jeszcze gorzej, gdy szliśmy do Garsavru. Oczywiście — dodał przebiegłe — wtedy byliśmy o wiele dalej od Yezda.

Jednak nawet posądzenie o tchórzostwo nie wywołało u Gajusza Filipusa większej reakcji. Potrząsnął głową, mrucząc: — Chodzi o to przeklęte miejsce, to wszystko; nawet bez mgły wygląda to jak obozowanie w grobowcu. Najszybszy wymarsz stąd nie byłby dla mnie za szybki.

Lecz mimo serdecznego pragnienia centuriona, by stamtąd odejść, imperialna armia nie wyruszyła natychmiast. Zwiadowcy badający szlaki wiodące przez Vaspurakan donieśli, że kraj na zachód od Soli jest pustkowiem ogołoconym niemal ze wszystkich żywych istot.

Senpat Sviodo i jego żona należeli do jeźdźców, którzy wyruszyli do Vaspurakanu. — Zapłacą za to, nawet gdyby miało to trwać tysiąc lat — powiedział po powrocie Sviodo. To, co zobaczył w swym ojczystym kraju, na zawsze wypaliło w nim część jego młodości… Zimna wściekłość brzmiąca w jego głosie i widoczna na twarzy wydawała się bardziej pasować do człowieka dwa razy starszego od Svioda.

— Nasi biedni rodacy przeżyli tylko w górskich lasach i w paru twierdzach — powiedziała Nevrata. Wydawała się niewiarygodnie znużona; jej oczy wypełniał smutek zbyt gorzki dla łez. — Łąki, pola — nic się tam nie porusza z wyjątkiem Yezda i innych bestii.

— Miałem nadzieję wrócić tutaj z oddziałem książąt, by walczyli z najeźdźcami pod sztandarem Imperatora — ciągnął Senpat — ale nie pozostał nikt, kogo mógłbym zabrać. — Jego ręce zadygotały w bezsilnej furii.

Marek przyglądał się surowym bruzdom, które pojawiły się po obu stronach ust Senpata. Upłynie wiele czasu, nim znowu pojawi się ów wesoły chłopak, którego poznał przed kilkoma dniami, a trybun nie miał pewności, czy lubi tego posępnego, obcego niemal człowieka, jaki zajął jego miejsce. Nevrata ujęła dłonie męża w swoje, próbując wyciągnąć z niego ból, lecz on siedział, ze wzrokiem wbitym przed siebie, mając przed oczyma wyłącznie wizję swej spustoszonej ojczyzny.

Na takim terenie armia nie mogła liczyć, że utrzyma się z tego, co zdobędzie; na drogę przez pustkowie musiała zabrać ze sobą własne zaprowiantowanie. Mavrikios rozkazał, by rzeką Rhamnos dostarczono zboże z nadbrzeżnych równin leżących na północy, tak więc on i jego ludzie musieli czekać, dopóki nie przybędą łodzie.

Irytujące opóźnienie w tak ponurym otoczeniu napięło nerwy Imperatora do granic wytrzymałości. Łatwo wybuchał gniewem od czasu, gdy garstka jeźdźców z Yezd zakłóciła marsz armii. Teraz, znowu zatrzymany w marszu, ulegał zgryzocie zawiedzionych nadziei, kiedy każdy kolejny dzień mijał bez widoku łodzi z potrzebnymi zapasami. Ludzie obchodzili go ostrożnie, w obawie, by jego powstrzymywany gniew nie spadł na nich.

Do wybuchu doszło piątego dnia pobytu w Soli. Skaurus przypadkiem znalazł się w pobliżu. Chciał pożyczyć jakąś mapę Vaspurakanu ze zbioru, jaki Mavrikios przechowywał w swoim namiocie, by lepiej zrozumieć relacje Senpata Sviodo opisującego kraj, który mieli przebyć, jeśli łodzie z zapasami kiedykolwiek nadejdą.

Dwóch Halogajczyków z Gwardii Przybocznej Imperatora przepchnęło się przez klapy wejściowe namiotu, wlokąc pomiędzy sobą chudego videssańskiego żołnierza. Trzej inni Videssańczycy podążali nerwowo za gwardzistami.

— O co chodzi? — zapytał gniewnie Imperator.

Jeden z gwardzistów odpowiedział: — Ten śmieć podkradał miedziaki swym towarzyszom. — Potrząsnął swym więźniem wystarczająco mocno, żeby zęby zakłapały mu w ustach.

— Teraz właśnie? — Imperator spojrzał na videssańskich żołnierzy stojących za Halogajczykami. — Wy trzej jesteście świadkami, jak sądzę?

— Wasza Wysokość, panie? — wydukał jeden z nich. Wszyscy trzej gapili się na luksusowe wnętrze namiotu, jego miękkie łoże i pomysłowo zaprojektowane, przenośne meble — Mavrikios miał mniej spartański gust niż Thorisin.

— Jesteście świadkami, tak? — Z jego tonu wynikało, że cierpliwość zaraz mu się skończy.

Mówiąc na przemian, opowiedzieli, co się zdarzyło. Więzień, o imieniu Doukitzes, został przyłapany na opróżnianiu sakiewki z miedziakami, kiedy jego trzej towarzysze niespodziewanie wrócili do namiotu, w którym we czterech zamieszkiwali. — Pomyśleliśmy, że parę pasów kazałoby mu trzymać palce z daleka od tego, co do niego nie należy — powiedział jeden z żołnierzy — a ci ludzie — wskazał na Halogajczyków — przypadkiem znaleźli się w pobliżu, więc…

— Chłosta? — przerwał mu Gavras. Machnął pogardliwie ręką. — Złodziej zapomina o chłoście wcześniej, nim zagoją mu się ślady po niej. Damy mu coś, co zapamięta do końca swoich dni. — Odwrócił się do Halogajczyków i warknął: — Odjąć mu rękę w nadgarstku.

— Nie! Na miłosierdzie Phosa, nie! — wrzasnął Doukitzes. Wyrwał się gwardzistom i padł Mavrikiosowi do stóp. Objął Imperatora za kolana i całował skraj jego szaty, mamrocząc: — Nigdy już tego nie zrobię! Przysięgam na Phosa! Nigdy, nigdy! Litości, panie, błagam, litości!

Nieszczęśni współlokatorzy złodzieja spojrzeli ze zgrozą na Imperatora — chcieli, by ich lepkopalcy towarzysz został wychłostany, lecz nie okaleczony.

Marka na równi z nimi przeraził drakoński wyrok Gavrasa. Teoretycznie, złodziejstwo w rzymskiej armii mogło być karane śmiercią, lecz nie w wypadku tak śmiesznej sumy, o jaką chodziło tutaj. Powstał znad skrzyni z mapami, którą przeszukiwał. — Wasza Wysokość, czy to jest sprawiedliwe? — zapytał przez zawodzenie Doukitzesa.

Z wyjątkiem więźnia, wszyscy w namiocie Imperatora — Mavrikios, halogajscy gwardziści, videssańscy żołnierze i wszędobylscy służący Imperatora — odwrócili się i wytrzeszczyli oczy na Rzymianina, zdumieni, że ktokolwiek ośmielił się wezwać monarchę do złożenia wyjaśnień.

Głos Imperatora był równie zimny jak wieczne śniegi zalegające szczyty Vaspurakanu. — Kapitanie najemników, zapominasz się. Masz nasze zezwolenie, by odejść. — Nigdy przedtem Mavrikios nie użył imperatorskiego „my” zwracając się do trybuna: było to wyraźne ostrzeżenie.

Lecz Skaurus wyrósł w kraju, który nie zna króla i nikt od urodzenia nie uczył go, by akceptować jakiegokolwiek innego człowieka jako uosobienie władzy i prawa. Mimo wszystko ucieszył się słysząc pewność w swoim głosie, gdy odpowiedział: — Nie, panie. Pamiętam kim jestem, lepiej niż ty. W swej trosce o wielkie sprawy pozwalasz, by w rozwiązywaniu drobnych rozgoryczenie brało w tobie górę. Pozbawienie człowieka ręki za parę miedziaków nie jest rozwiązaniem sprawiedliwym.

W mieście zapadła kamienna cisza. Imperatorscy słudzy odsunęli się od Skaurusa, jak gdyby nie chcąc zostać skażonymi jego bluźnierczą praktyką mówienia prawdy tam, gdzie ją widzi. Halogajczycy równie dobrze mogli być rzeźbiarzami z drewna; videssańscy żołnierze, nawet Doukitzes, zniknęli ze świadomości trybuna, gdy czekał, by zobaczyć, czy Mavrikios skaże go również.

Imperator, wolno wymawiając słowa, powiedział: — Czy wiesz, co mógłbym ci zrobić za twoje zuchwalstwo?

— Z pewnością nic gorszego niż Avshar. Szambelan głośno wciągnął powietrze gdzieś z lewej strony Skaurusa. Marek nie odwrócił głowy, całą uwagę skupiając wyłącznie na Imperatorze. Gavras przyglądał mu się równie uważnie. Nie spuszczając wzroku z trybuna, Mavrikios powiedział do Halogajczyków: — Wyprowadźcie tego skamlącego głupca — trącił Doukitzesa stopą — na zewnątrz i dajcie mu pięć batów, tak żeby poczuł, a potem oddajcie go jego towarzyszom.

Doukitzes przemknął po podłodze do Marka. — Dziękuję ci, wielki panie, och, dziękuję ci! — Nie stawiał żadnego oporu, gdy Halogajczycy wyprowadzali go z namiotu.

— Zatem to cię zadowala, czy tak? — zapytał Mavrikios.

— Tak, Wasza Wysokość, całkowicie.

— Pierwszy człowiek, jakiego zdarzyło mi się widzieć, który z radością idzie na chłostę — zauważył Imperator, unosząc ironicznie brew. Dalej uważnie obserwował Skaurusa. — Zatem to nie tylko duma kazała ci odmówić złożenia mi hołdu, wtedy w Videssos, przed kilkoma miesiącami, czy tak?

— Duma? — To nigdy nie przyszło Rzymianinowi do głowy. — Nie, panie.

— Nie myślałem tak, nawet wówczas — powiedział Mavrikios z czymś w rodzaju szacunku. — Gdybym tak sądził, pożałowałbyś tego bardzo szybko. — Roześmiał się bez śladu wesołości w głosie.

— A teraz zmiataj stąd — ciągnął — zanim zdecyduję, że mimo wszystko powinienem cię zabić. — Skaurus wyszedł szybko, nie do końca pewien, czy Imperator tylko żartował.

— Postąpiłeś bardzo odważnie, ale jeszcze bardziej głupio — powiedziała tej nocy Helvis. Rozleniwieni po kochaniu, leżeli obok siebie w jej namiocie; Marek wciąż nakrywał skuloną ręką pierś Helvis. Bicie jej serca wypełniało mu dłoń.

— Tak? Naprawdę nie myślałem wtedy o tym, jak się zachowuję. Po prostu nie wydawało mi się słuszne, by cały gniew Mavrikiosa miał spaść na tego biednego łotrzyka. Jego największa wina polegała nie na tym, że ukradł parę miedziaków, ale na tym, że znalazł się na drodze Imperatora w nieodpowiedniej chwili.

— Jego gniew równie łatwo mógł skazać ciebie, jak tego nic niewartego Videssańczyka. — W głosie Helvis brzmiał prawdziwy lęk. Może i pochodziła z ludu cieszącego się większą wolnością niż lud Imperium — pomyślał Marek — lecz uważała absolutną władzę Autokraty za rzecz równie naturalną jak każdy obywatel Videssos.

Jej lek jednak nie miał tak abstrakcyjnych przyczyn, lecz brał się z o wiele przyziemniejszych trosk. Ujęła jego rękę i poprowadziła ją w dół gładkiej miękkości swego brzucha. — Byłeś lekkomyślny — powiedziała. — Czy chciałbyś, by twoje dziecko wyrastało bez ojca?

— Moje…? — Trybun usiadł na miękkiej macie i spojrzał na Helvis, która wciąż przyciskała jego rękę do swego ciała. Uśmiechnęła się do niego. — Jesteś pewna? — zapytał niemądrze.

Jej ciepły, głęboki śmiech wypełnił mały namiot. — Oczywiście, głuptasie. Wiesz, są sposoby, by się upewnić. — Teraz ona również usiadła i pocałowała go.

Ochoczo odwzajemnił jej uścisk, kierowany nie pożądaniem, lecz czystą radością. I wówczas coś go rozśmieszyło. — Skąd dziś rano miałem wiedzieć, że mogę osierocić swoje dziecko, jeśli wcale nie wiedziałem, że mam dziecko?

Helvis szturchnęła go w żebra. — Nie spieraj się ze mną o drobiazgi, jak jakiś kapłan. Ja wiedziałam, i to wystarczy.

I może rzeczywiście był to drobiazg. Ostatnimi czasy dobre wróżby zdarzały się rzadko, a jaki znak mógł wróżyć lepiej przed bitwą niż narodziny nowego życia?

Następnego dnia rano patrole, które Mavrikios wysłał na północ, wreszcie spotkały szkuty z zapasami, z mozołem posuwające się w górę rzeki. Pękate, brzydkie statki dotarły do Soli późnym popołudniem tego samego dnia. Nie miały lekkiej podróży; grasujący po obu brzegach rzeki Rhamnos rabusie z Yezd uniemożliwili wykorzystanie koni do holowania łodzi, a ich strzały zmieniły życie wioślarzy w piekło.

Jedna szkuta straciła tak wielu ludzi, że nie mogła już posuwać się pod prąd i zdryfowała na przybrzeżną mieliznę. Reszta floty wyłowiła jej pozostałych przy życiu członków załogi, lecz Yezda z radością spalili porzuconą łódź aż do linii zanurzenia.

Tej nocy nikt nie miał czasu, by martwić się niesamowitym otoczeniem. Ludzie pracowali aż do świtu, ładując worki ze zbożem na setki wozów. Kiedy wzeszło słońce, armia przetoczyła się z dudnieniem przez wielki kamienny most łączący brzegi rzeki Rhamnos i zagłębiła się w Vaspurakan.

Marek wkrótce zobaczył to, co kazało Senpatowi Sviodo zapałać tak gorzką nienawiścią. Yezda pustoszyli Videssos ze wszystkich sił, lecz zniszczenia, jakie tam powodowali, były dziełem zaledwie kilku lat. Vaspurakan czuł na sobie rękę najeźdźcy o wiele dłużej i ręka ta dzierżyła ów kraj znacznie mocniej; w niektórych co częściej pustoszonych przełęczach dobrze wyrośnięty pokłos zdążył już zakiełkować, by okryć całunem to, co niegdyś, w szczęśliwszych czasach, było zagrodami i wioskami.

Najeźdźcy tak często przybywali do kraju książąt, że zaczęli uważać go za swój własny dom. Tak samo jak w drodze do Imbros, tak i tutaj trybun obserwował pasterzy pędzących swe stada w góry na pierwszy widok maszerujących oddziałów. Lecz ci pasterze nie byli pieszymi Videssańczykami, którym towarzyszyły owczarki; byli to uzbrojeni w łuki koczownicy, dosiadający kudłatych stepowych kuców, niepokojąco podobni do Khamorthów służących w imperialnej armii.

W Vaspurakanie nawet otoczone murami miasta znajdowały się we władzy Yezda; albo zdobyte, albo — o wiele częściej — po prostu zmuszone głodem do poddania się. W dwa dni po wymarszu z Soli armia Mavrikiosa dotarła do pierwszego z nich — miasta zwanego Khliar; jego cień w popołudniowym słońcu sięgał daleko w głąb doliny, przez którą maszerowała armia.

Yezdański dowódca odmówił poddania się, przesyłając szorstką wiadomość dziwnie przypominającą odpowiedź, jakiej Skaurus udzielił Imperatorowi: „Jeśli zwyciężysz, nie zdołasz zrobić mi nic gorszego niż to, co uczyniliby ze mną moi władcy, gdybym się poddał”.

Gavras nie marnował czasu na dalsze negocjacje. Wykorzystując zmierzchające światło dnia, otoczył Khliat, szybko wypierając harcowników Yezda z powrotem za miejskie mury. Gdy tylko krąg oblegających się zamknął, objechał miasto tuż poza zasięgiem strzałów z łuków decydując, gdzie jest najbardziej podatne na ogień machin oblężniczych.

I znowu noc minęła na zawziętej pracy; tym razem żołnierze rozładowywali drewniane belki i inne części składowe maszyn oblężniczych. Na odbytej tej nocy naradzie dowódców, Imperator oświadczył: — Nasza jutrzejsza grupa szturmowa składać się będzie z Rzymian i Namdalajczyków. Jako najciężej uzbrojeni żołnierze, jakich posiadamy, najlepiej nadają się do sforsowania wyłomów w murach.

Marek przełknął ślinę. Mavrikios rozumował być może trafnie, lecz atakujący mogli ponieść straszliwe straty. Namdalajczycy będą mogli uzupełnić szeregi nowymi rekrutami z Księstwa, lecz gdzie on znajdzie nowych Rzymian?

— Proszę Waszą Wysokość — odezwał się Gagik Bagratouni — by mając na względzie mój przywilej dowodzenia tym atakiem, raczył wyznaczyć do niego moich ludzi. To własne domy mają wyzwalać. Może są lżej uzbrojeni, lecz do ataku również pójdą z lżejszymi sercami.

Mavrikios potarł szczękę. — Zatem niech tak będzie — zdecydował. — Zapał urodził niejedno zwycięstwo tam, gdzie nie miało prawa do niego dojść.

— No, no, mimo wszystko bogowie czuwają nad nami — szepnął Gajusz Filipus do Skaurusa, zasłaniając usta ręką.

— Już tak długo przebywasz w tym kraju czarodziej, że nauczyłeś się czytać w myślach — również szeptem odpowiedział Marek. Centurion błysnął zębami w bezgłośnym chichocie. Po zakończonej naradzie Soteryk dopędził trybuna.

— Jakżeż interesujące — rzekł sardonicznie — i jakżeż szczęśliwe dla was, że zostaliście wybrani, by razem z nami wziąć udział w tej masakrze. Imperator cieszy się z naszej pomocy; tak, lecz też z radością wyssie z nas ostatnią kroplę krwi.

— Czy nie słyszałeś? Vaspurakańczycy idą za nas.

Soteryk machnął z rozgoryczeniem ręką. — Tylko dlatego, że Bagratouni ma więcej honoru niż rozumu. Prawda, zostaliśmy oszczędzeni, lecz nie zapomniani, obiecuję ci to. Wszyscy wiedzą, co Mavrikios sądzi o mieszkańcach Księstwa, a ty wcale nie polepszyłeś swojej sytuacji, kiedy sprzeciwiłeś mu się onegdaj. Zapłacisz za to — tylko czekaj i patrz.

— Znowu rozmawiałeś ze swoją siostrą? — zapytał Marek.

— Z Hel vis? Nie, nie widziałem się z nią dzisiaj. — Soteryk spojrzał z zaciekawieniem na trybuna. — Na Hazardzistę, człowieku, ty nic nie wiesz? Wszyscy przeklęci Videssańczycy szepcą tylko o tym, jak to uratowałeś dwunastu ludzi przed obcięciem im głów.

Skaurus i Gajusz Filipus spojrzeli na siebie z osłupieniem. Bez względu na to, jak bardzo starał się tego unikać, wydawało się, że trybunowi wciąż narzucano rolę przeciwnika Imperatora. Jednak mimo to uważał, że Soteryk się myli. Gavras mógł postępować przewrotnie, rozprawiając się ze swymi wrogami, lecz nigdy nie istniały najmniejsze wątpliwości, kim byli ci wrogowie.

Kiedy i to powiedział Soterykowi, Namdalajczyk roześmiał się z jego naiwności. — Czekaj, a zobaczysz — powtórzył i, wciąż potrząsając głową nad tym, co uważał za łatwowierność Rzymianina, odszedł w swoją stronę.

Gajusz Filipus obserwował z zadumą oddalające się plecy wyspiarza. Poczekał, aż Soteryk znalazł się daleko poza zasięgiem głosu, nim wydał wyrok. — Ten człowiek zawsze będzie widział najczarniejszą stronę rzeczy, bez J względu na to, czy ona tam jest, czy nie. — W ustach centuriona, urodzonego pesymisty, stwierdzenie to zabrzmiało zaskakująco.

Gajusz Filipus spojrzał ostrożnie na Skaurusa; ostatecznie, człowiek, którego krytykował, był bratem kobiety trybuna. Mimo to Marek musiał skinąć głową. Opinia centuriona charakteryzowała Soteryka zbyt trafnie, by j móc jej zaprzeczać.

Bojowe okrzyki, jakie zamknięci w Khliat Yezda wykrzykiwali z miejskich murów w stronę videssańskiej armii, dobrze harmonizowały w swej zuchwałości z wyzywającą odpowiedzą, jakiej ich dowódca udzielił Imperatorowi. Wschodzące słońce łyskało krwawo, odbijając się od ich pałaszy. Był to wspaniały pokaz odwagi, lecz nie zdołał zastraszyć zawodowców tworzących widownię. — To będzie łatwe — stwierdził Gajusz Filipus. — Jest ich o wiele za mało na to, by mogli sprawić nam jakieś kłopoty.

Wydarzenia szybko dowiodły, że miał rację. Miotające machiny imperialnej armii oraz mocne łuki Khamorthów zasypały obrońców Khliat taką lawiną pocisków, że nie zdołali przeszkodzić atakującym, którzy w trzech różnych miejscach podeszli do murów z taranami. Grunt dygotał w odpowiedzi na każde, kruszące mury uderzenie.

Jeden taran został na jakiś czas wyłączony z akcji, kiedy obrońcom udało się zerwać część chroniących go osłon i zrzucić rozpalony do czerwoności piasek na obsługującą go załogę. Zaraz jednak nowi żołnierze popędzili naprzód, by zając miejsce tych, którzy padli. Surowe skóry osłony chroniły przed płonącą oliwą i głowniami zrzucanymi przez koczowników; wielu jednak obrońców na tyle śmiałych, by zdobyć się na taki wysiłek i wystawić się przy tym na strzały, płaciło życiem za swoją odwagę.

Mur rozkruszył się pod wpływem uderzeń jednego tarami, a potem — zaledwie kilka minut później — rozpadł się tam, gdzie uderzał drugi. Yezda na blankach wrzasnęli z przerażenia i bólu, gdy wśród lawiny gruzu runęli na dół. Inni, sprytniej usadowieni za murem, w który waliły tarany, zasypali załogi machin oblężniczych kąśliwym ogniem strzał.

Wówczas Vaspurakańczycy, z Gagikiem Bagratounim na czele, popędzili ku wyłomom w murze. W ich bojowych okrzykach brzmiała okrutna radość; dzikie zadowolenie z możliwości odpłacenia najeźdźcom, którzy doprowadzili ich ojczyznę do takiej ruiny.

Jakiś czarodziej Yezda, kanciasta postać w łopoczących, krwistoczerwonych szatach, wdrapał się na stos gruzu w jednym z wyłomów, by cisnąć piorun w szturmujących przeciwników. Lecz wtedy Marek dowiedział się, co miał na myśli Nepos, kiedy mówił o zawodności bojowej magii. Choć błyskawica zalśniła na końcach palców maga, to jednak zamigotała i zgasła w odległości nie większej niż długość ramienia od jego ciała. Jeden z jego własnych żołnierzy rozgoryczony niepowodzeniem czarodzieja, po-walił go ciosem pałasza.

Yezda bronili wyłomów zaciekle, lecz walka trwała krótko. Koczownicy z natury swej nie umieli walczyć pieszo, ani też w obronie ufortyfikowanego miasta nie było miejsca na ich zwykłą, kąsającą taktykę konnicy. Ciężej uzbrojeni niż przeciwnicy, Vaspurakańczycy przerąbali się przez linię oporu koczowników i wdarli się do Khliat.

Kiedy Mavrikios ujrzał, że wojska wroga związały się w zaciętej walce z „książętami”, dał rozkaz do ogólnego ataku. Jak nagle wyrosły las ogołoconych z gałęzi pni, mnóstwo drabin uniosło się ku murom Khliatu. Tu i tam, nie upadli jeszcze na duchu obrońcy przewracali je z łomotem, odpychając od murów, lecz wkrótce imperialne wojska zdobyły przyczółek na blankach i zaczęły wlewać się do samego miasta.

Udział Rzymian w tym, co zasługiwało na miano walki, był niewielki. Sam ciężar ich pełnych zbroi, dających przewagę w walce wręcz, czynił ich powolnymi i niezgrabnymi na drabinach oblężniczych. Dlatego Imperator roztropnie nie pchnął ich do walki, dopóki nie minęło największe niebezpieczeństwo. Khliat w większości znajdował się już w rękach imperialnych sił, gdy do niego wkroczyli — fakt, który miał zarówno dobre jak i złe strony. Ich jedyna strata polegała na złamanej kostce legionisty, który potknął się i spadł z kondygnacji schodów, lecz z drugiej strony zdobyli niewiele łupów i niektórzy narzekali z tego powodu.

— Ludzie są głupcami, jeśli skarżą się na coś takiego — zauważył Gorgidas bandażując stopę poszkodowanego j legionisty. — Pomyśl, ile więcej byłoby łupów, gdyby Yezda zabili wszystkich żołnierzy, którzy wdarli się do miasta przed nami, i jakżeż powinno nam być przykro, gdybyśmy wówczas je zdobyli.

Słysząc to, Gajusz Filipus powiedział: — Jak na człowieka, który już jakiś czas przebywa z armią, jesteś ufny jak dziecko. Większość z tych chłopców z radością sprzedałaby swoje matki, gdyby tylko uznali, że dostaną za te podstarzałe dziewczęta więcej niż po dwa miedziaki za sztukę.

— Może masz rację — westchnął Gorgidas — lecz ja wolę myśleć inaczej. — Odwróciwszy się do Rzymianina ze złamaną kostką, powiedział: — Jeśli możesz, przez trzy tygodnie nie stąpaj na tej stopie. Gdybyś ją przeciążył, zanim się zagoi, mogłaby cię boleć przez całe lata. Opatrunek zmienię pojutrze.

— Bardzo ci dziękuję — odpowiedział legionista. — Czuję się jak ostatni głupiec, że się tak przewróciłem o własną nogę.

Gorgidas sprawdził, czy bandaże nie są założone zbyt ciasno, co mogło grozić martwicą stopy. — Odpoczywaj, kiedy tylko będziesz mógł — wrócisz do swojego fachu prędzej, niż się spodziewasz, obiecuję ci to.

Brawurowa odwaga Yezda prysnęła, kiedy stało się jasne, że nie zdołają utrzymać Khliatu. Zaczęli się poddawać; najpierw pojedynczo, a potem całymi grupami, i zostali spędzeni jak bydło na miejskim rynku. Niektórzy z tłoczących się wokół Videssańczyków chcieli wyrżnąć ich wszystkich, lecz Mavrikios nie chciał o tym słyszeć. W blasku zwycięstwa stać go było na miłosierdzie.

Otoczył więźniów kordonem złożonym z Halogajczyków i Rzymian, potem rozkazał rozbroić szeregowych żołnierzy pokonanego wroga i odesłać ich pod eskortą do Soli. Tam mogli czekać na dyspozycje do chwili, aż skończy się z ich rodakami. Większość z nich walczyła pod sztandarem Yezd a nie Videssos tylko dlatego, że w swych wędrówkach trafili najpierw do tamtego kraju.

Z ich dowódcami sprawa miała się inaczej. Doskonale znali pana, któremu służyli, i robili to z całą świadomością. Lecz wybór suzerena wcale nie czynił z oficerów Yezda ludzi choć odrobinę mniej nieustraszonych. Mavrikios podszedł do ich dowódcy, który siedział przygnębiony na ziemi niedaleko od miejsca, gdzie stał Marek.

Dowódca ów, wraz z garstką swoich ludzi, został osaczony w jakimś domu i nie chciał się poddać dopóty, dopóki Videssańczycy nie zagrozili, że spalą im dach nad głową. Patrząc na niego teraz, Skaurus uznał, że nie jest czystej krwi mieszkańcem stepu, jak większość wojowników, którymi dowodził. Miał szczuplejszą budowę ciała i subtelniejsze niż oni rysy, z ogromnymi, lśniącymi oczyma; być może wśród jego przodków znajdowali się rdzenni Makurańczycy.

Thorisin Gavras towarzyszył swemu bratu. — Powstań przed Imperatorem, ty tam! — warknął.

Yezda nawet się nie poruszył. — Nie sądzę, żeby powstał przede mną, gdyby to on był na moim miejscu, a ja na jego — powiedział. Mówił po videssańsku płynnie i niemal bez akcentu.

— Co?! Ty zuchwały… — Sevastokrata wpadł we wściekłość, lecz Mavrikios powstrzymał go gestem ręki. Nie po raz pierwszy Marek zobaczył, jakim szacunkiem Imperator darzy szczerość.

Mavrikios spojrzał na swego więźnia. — Gdyby tak było, co byś ze mną zrobił?

Yezda odpowiedział na jego spojrzenie nieugiętym wzrokiem. Zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział: — Sądzę, że kazałbym zachłostać cię na śmierć.

— Pilnuj języka w gębie, śmieciu! — rzekł gniewnie Czerwony Zeprin, ważąc w ręku swój topór. Halogajski oficer tolerował traktowanie Mavrikiosa przez Rzymian z mniejszą niż przepisana ceremonią; ostatecznie, byli sprzymierzeńcami. Jednak zuchwalstwa ze strony więźnia nie potrafiłby ścierpieć.

Sam Imperator zachował spokój. — Ja nie będę tak surowy jak ty — powiedział do yezdańskiego dowódcy. — Jesteś odważnym człowiekiem — czy nie wyrzekniesz się zła, które wspierasz, by wspólnie z nami wyplenić je ze świata?

Coś zamigotało w wyrazistych oczach Yezda. Być może błysnęła w nich pokusa. Bez względu jednak na to, co to było, zniknęło zanim Marek zdążył się upewnić, że je widzi. — Nie wyprę się swojej przysięgi tak samo, jak ty byś się jej nie wyparł, gdybyś siedział w tym kurzu — odparł oficer i zarówno Thorisin Gavras jak i Czerwony Zeprin niechętnie wyrazili mu swoje uznanie, skinąwszy krótko głowami.

— Jak chcesz — rzekł Mavrikios. Charakter człowieka, przed którym się znalazł, sprawił, że Imperator zapragnął zdobyć sobie w nim sojusznika. — Nie wtrącę cię do więzienia, choć odstawię cię na jakąś wyspę do czasu, aż pobiję twojego khagana i jego czarnoksięskiego ministra. Wówczas, być może, zmienisz swoje postanowienie.

Skaurus pomyślał, że Yezda, mimo wszystko, został potraktowany zbyt łagodnie, lecz mężczyzna tylko wzruszył ramionami. — To, co ze mną zrobisz, nie ma żadnego znaczenia. Avshar i tak pozbędzie się mnie, kiedy tylko zechce.

Wówczas dopiero Imperator się zirytował. — Teraz jesteś w mojej władzy, nie twojego księcia-czarownika. — Yezda ponownie wzruszył ramionami. Mavrikios odwrócił się gniewnie na pięcie i odszedł wyciągniętym krokiem.

Następnego ranka posłał swoich ludzi, by zabrali oficera i odstawili go drogą morską na wschód. Znaleźli go martwego, z ustami spalonymi trucizną, którą połknął. Jego sztywna, zaciśnięta w pięść ręka wciąż trzymała kurczowo maleńką, szklaną fiolkę.

Wieść o tym sprawiła, że w umyśle Marka pojawiło się nieprzyjemne pytanie. Czy Yezda zabił się ze strachu przed zemstą, jaką wedle jego mniemania — wywarłby na nim Avshar, czy też jego samobójstwo samo w sobie było ową zemstą? W obu przypadkach implikacje, jakie się nasuwały, były wysoce niepokojące.

Mimo owego niejasnego znaku, następne dwa tygodnie minęły dla imperialnych wojsk pomyślnie. Wykorzystując Khliat jako bazę operacyjną, Mavrikios zdobył kilka innych, znajdujących się w rękach Yezda, miast: Ganolzak i Shamkanor na północy, Baberd na południowym wschodzie i Phanaskert na południe od Khliatu.

Żadne z nich nie stawiało dłuższego ani trudnego do przełamania oporu. Yezda byli o wiele straszniejszym przeciwnikiem walcząc konno niż zza murów, a videssańskie machiny oblężnicze co rusz dowodziły swej wartości. Poza tym, Vaspurakańczycy, którzy pozostali jeszcze w miastach, nienawidzili swych ciemiężycieli-nomadów i przy każdej sposobności zdradzali ich na rzecz imperialnych wojsk. Mnóstwo więźniów wyruszyło, wlokąc się smętnie ma wschód; videssańskie garnizony zajęły ich miejsce.

Marek zauważył, że Mavrikios Gavras do obsadzania świeżo zdobytych miast wykorzystuje żołnierzy o wątpliwej wartości albo lojalności, a na dowódców garnizonów mianuje oficerów, których wierność wydaje mu się podejrzana. Gajusz Filipus dostrzegł to samo. Powiedział: — Rzeczywiście, przygotowuje nas na prawdziwą akcję. Lepiej zostawić niepewnych i bojaźliwych tam, gdzie mogą się przydać, niż gdyby w prawdziwej potrzebie mieli podwinąć ogony pod siebie i uciec.

— Też mi się tak wydaje — przytaknął Marek. Mimo to nie potrafił stłumić wspomnień głębokiego żalu, jaki go ogarnął z powodu konieczności skierowania swoich Rzymian do tłumienia zamieszek w Videssos.

Phanaskert był sporym miastem, choć mocno wyludnionym przez najazdy Yezda i ich okupację. Kiedy Mavrikios wracał z resztą swych wojsk do Khliatu, pozostawił ponad połowę kontyngentu Namdalajczyków do obsadzenia długich miejskich murów na wypadek ewentualnego kontrataku z zachodu.

Soteryk należał do wyspiarzy odkomenderowanych do służby garnizonowej. Przed powrotem głównej części videssańskiej armii do jej bazy, Soteryk zaprosił na wspólną wieczerzę swoją siostrę i Skaurusa. Znad zdobycznego vaspurakańskiego wina — jeszcze gęstszego i słodszego niż Videssańskie — Namdalajczyk rzekł do Marka: — Teraz rozumiesz, co miałem na myśli, kiedy rozmawialiśmy po naradzie u Imperatora. Stosując tę sztuczkę albo inną, Mavrikios i tak znajdzie sposób, by się nas pozbyć.

Udając, że nie rozumie, o co mu chodzi, trybun odpowiedział: — Jesteś niezadowolony ze swojego zadania? Bronienie miasta zza murów wydaje mi się bezpieczniejszą służbą niż zdobywanie go.

Soteryk zaklął z rozdrażnieniem nad tępotą Rzymianina, lecz Helvis poznała go już na tyle dobrze, by rozpoznać obłudę w jego słowach. Powiedziała: — Czy zawsze musisz twierdzić, że Imperator postępuje słusznie? Powinieneś zrozumieć, że jedynym powodem, dla którego skierował żołnierzy z Księstwa do tej służby, jest jego obawa o naszą wierność.

Marek zwykle zbywał skargi Soteryka dotyczące postępowania Imperatora, traktując je jako wytwory nieco obsesyjnie myślącego umysłu, lecz im więcej myślał o tej właśnie, tym bardziej wydawała mu się uzasadniona. Rozpoznał myśl Mavrikiosa w słowach Soteryka; sam Imperator coś takiego powiedział, kiedy mówił o Ortaiasie Sprantzesie.

Nagle trybun roześmiał się głośno. Nawet ludzie, którzy wciąż uważają się za prześladowanych, mogą niekiedy mieć rację.

Cały dowcip rozmył się, kiedy popełnił błąd próbując go wyjaśnić.

Skaurus prowadził właśnie musztrę swoich ludzi na przedpolu Khliatu, kiedy spostrzegł jakiegoś jeźdźca zbliżającego się do miasta od zachodu. — To jakiś koczownik, sądząc z wyglądu — rzekł Viridoviks, osłaniając oczy przed popołudniowym słońcem. — Pytanie, czy to któryś z naszych, czy też może jakiś biedny, samotny Yezda, któremu pomieszało się w głowie od tego upału i wyruszył, by zabić nas wszystkich za jednym zamachem?

Jeździec nie był wrogiem. Miał za sobą długą i ciężką jazdę; jego okryty pianą wierzchowiec dyszał głośno, a szaty jeźdźca oblepiał zmieszany z potem kurz. Mimo to tak mu było pilno do przekazania wieści, że ściągnął cugle, kiedy zbliżył się do ćwiczących Rzymian. Machnął ze znużeniem ręką w stronę Marka, co najwyraźniej miało oznaczać salut.

— Jestem Artapan, syn Pradtaka, zwiadowca armii Baana Onomaga — powiedział, na modłę mieszkańców równin obcinając nazwisko generała. — Nie jestem z zachodu — naszym hasłem jest „Światło Phosa”.

Onomagoulos przed dziesięcioma dniami wyruszył na zachód z czwartą częścią pozostałych Mavrikiosowi wojsk, by zająć miasto Maragha, zagradzające armii drogę w głąb Yezd. — Jakie wieści przywozisz? — zapytał trybun.

— Najpierw wody, proszę. Ostatnie pół dnia jechałem z pustą manierką — powiedział Artapan, pokazując Markowi pusty bukłak u pasa. Przełknął ciepłą, zatęchłą wodę z manierki Skaurusa, jakby pił schłodzone wino starego rocznika, a potem otarł usta. — Oby duchy miały cię w swojej opiece za to, co dla mnie zrobiłeś. Teraz musisz zaprowadzić mnie do miasta — Onomag został zaatakowany i osaczony w miejscu, które dzieli od Maraghy niecały dzień marszu. Bez posiłków jesteśmy zgubieni.

— Cholernie mu się spieszy, co? — rzekł podejrzliwie Gajusz Filipus. — Gdybym to ja zastawił pułapkę, użyłbym takiej samej historii, jaką on opowiada, żeby wciągnąć w nią pędzącą na łeb na szyję armię.

Marek zastanowił się. Równie dobrze Yezda mogli przechwycić posłańca i torturami wydobyć z niego wiadomość. Jednak… — W Khliat muszą być ludzie, którzy znają tego człowieka, jeśli rzeczywiście służy w imperialnym wojsku. Musiałby być głupcem sądząc, że jego opowieść nie zostanie sprawdzona. A jeśli jest prawdziwa… — Jeśli jest prawdziwa — powiedział wolno trybun-to Mavrikios zrobił dokładnie to, co chciał zrobić: zmusił Yezda do otwartej walki.

Nieco podniecony, trybun odwrócił się do Artapana, lecz nie zobaczył już koczownika przed sobą. Zniecierpliwiony rozmową prowadzoną w języku, którego nie rozumiał — ponieważ zarówno centurion jak i Skaurus mówili po łacinie — ruszył do miasta, zmuszając konia do powolnego kłusu.

— To już do nas nie należy — rzekł Gajusz Filipus, bez wielkiego niezadowolenia przyjmując fakt, że został uwolniony od odpowiedzialności związanej z podjęciem decyzji. — Jednak jest tak jak mówisz — Mavrikios jest o wiele za sprytny, by ruszyć na wroga nie sprawdziwszy najpierw, czy nie wsadza palca miedzy drzwi.

Wkrótce stało się jasne, że Imperator potraktował poważnie wieści dostarczone przez Artapana. Minęła niecała godzina od chwili, kiedy Marek wrócił z ćwiczeń, kiedy ordynans wezwał go na pilną naradę oficerów.

— Zatem ten Khamorth mówi prawdę, czy tak, panie? — domyślił się Kwintus Glabrio. Ten sam zapał, który wcześniej ogarnął trybuna, zaczął teraz wzbierać w jego ludziach.

Starając się ze wszystkich sił zachować zewnętrzny spokój stosowny starszemu oficerowi, Skaurus wzruszył ramionami, mówiąc tylko: — Dowiemy się tego, i to wkrótce.

Mimo wszystkich swoich wysiłków, by pozostać beznamiętnym, nie zdołał stłumić mrowiącego uczucia podniecenia, kiedy zobaczył Artapana, syna Pradtaka, siedzącego w pobliżu Imperatora w pomieszczeniu, które niegdyś pełniło rolę sali przyjęć hypasteosa Khliatu albo rady miejskiej. Jeszcze jeden koczownik, z zabandażowanym ramieniem, siedział obok Artapana.

Skaurus i Gajusz Filipus osunęli się na krzesła. Ich ciekawość, rozpalona wcześniejszym spotkaniem z Khamorthem zwiadowcą sprawiła, że przybyli jako jedni z pierwszych. Zasiedli na lekkich składanych krzesłach z drewna i płótna, najwyraźniej pochodzących z imperialnego obozu, nie zaś części pierwotnych umeblowania sali.

Z kolei stół, przy którym siedzieli, wyglądał zupełnie inaczej; był masywną konstrukcją z jakiegoś ciężkiego, ciemnego drewna i sprawiał wrażenie, że stoi na tym miejscu od stuleci. Nosił piętno vaspurakańskich wyrobów, przywodząc na myśl mieszkalną twierdzą Gagika Bagratouniego w Amorionie. „Książęta” tak przywykli do życia w nieustannym zagrożeniu, że już same ich wyroby odzwierciedlały dążenie do siły i ochrony tych, którzy je wykonali.

Yezda musieli wykorzystywać biuro hypasteosa na swoją kwaterę główną, zanim Videssańczycy wyparli ich z Khliatu, ponieważ stół szpeciły ślady od uderzeń miecza i prymitywne wizerunki. Jeden symbol powtarzał się bez przerwy: dwa bliźniacze pioruny o trzech rozgałęzieniach. Marek zwrócił na nie uwagę dopiero wówczas, kiedy Nephon Khoumnos usiadł przy nim i zaklął, ujrzawszy je. — Plugawe świnie — powiedział — oznaczają piętnem Skotosa każde miejsce, do którego trafią. — Trybun przypomniał sobie mroczny obraz w apartamentach Avshara w stolicy i skinął głową ze zrozumieniem.

Mavrikios szorstko przywołał zgromadzonych do porządku, uderzywszy otwartą dłonią o blat. Szum przyciszonych głosów ucichł. Bez dalszych wstępów, Imperator oświadczył: — Baanes Onomagoulos natrafił na gniazdo Yezda niedaleko na wschód od Maraghy. Bez naszej pomocy — jak twierdzi — nie sądzi, by mógł opierać się tam długo.

Głowy poderwały się z wyrazem zaskoczenia na twarzach — Imperator nie zapowiedział, jaki cel ma narada, którą wyznaczył. Marek poczuł zadowolenie, że nie został zaskoczony.

— Skąd o tym wiadomo? — zapytał ktoś.

Gavras wskazał na koczowników — zwiadowców. — Możecie podziękować tym dwóm — prześlizgnęli się przez najeźdźców, żeby nas zawiadomić. Spatakar — był to Khamorth w bandażach — przybył dosłownie przed chwilą z pisemnym raportem Onomagoulosa. Pieczęcie, jakie nosił, zostały sprawdzone — są autentyczne. Nie dość tego, Spatakar i jego towarzysz, obecny tutaj Artapan, są dobrze znani swoim współplemieńcom przebywającym z nami w Khliat. To też zostało sprawdzone. Krótko mówiąc, panowie, stało się to, na co czekaliśmy.

Gajusz Filipus trącił Marka w ramię i szepnął: — Miałeś rację. — Nie musiał starać się o taką dyskrecję. Całe pomieszczenie wypełniła wrzawa, wszyscy rozmawiali jednocześnie, niektórzy wołali coś do swoich sąsiadów, inni wykrzykiwali pytania do Imperatora.

Głos Thorisina Gavrasa przebił się przez wrzawę. — W każdym razie, to rzeczywiście może być to, na co czekaliśmy. Jeśli o mnie chodzi, byłbym skłonny poczekać jeszcze trochę.

— Och, na Phosa, więc znowu zaczynamy to samo — jęknął Nephon Khoumnos.

Skaurus podrapał się w głowę, zaskoczony nagłym odwróceniem ról, w jakich dotychczas występowali Gavrasowie. Thorisin oznaczał się zawsze popędliwością, podczas gdy Mavrikios zwykle wolał czekać na to, co przyniesie przyszłość. Jednak teraz Imperator był cały za ruszeniem naprzód, zaś Sevastokrata opowiadał się za ostrożnością. Trybun nie potrafił tego zrozumieć.

Thorisin, przyciągnąwszy uwagę zebranych, mówił dalej: — Zastanowiłbym się trzy razy, zanim wysłałbym całą naszą armię, by popędziła na ratunek Baanesowi Onomagoulosowi z powodu jego pierwszego meldunku o kłopotach. Onomagoulos jest być może niezwykle zdolnym dowódcą, lecz też żałośnie skłonnym do ostrożności.

Baanes jest tchórzem, przetłumaczył sobie Marek. Rzymianin nie znał dobrze Onomagoulosa, lecz nie sadził, by ledwo zawoalowane oskarżenie Sevastokraty miało w sobie coś z prawdy. Jego przekonanie, że ma rację wzrosło, kiedy przypomniał sobie zadawnioną zazdrość Thorisina o towarzysza starszego brata. Tak, teraz wszystko stawało się bardziej zrozumiałe. Nephon Khoumnos, który znał Gavrasów od dawna, musiał zrozumieć to od chwili, kiedy Thorisin otworzył usta.

I, oczywiście, rozumiał to Mavrikios. Warknął: — Thorisinie, gdyby zamiast Baanesa znalazł się tam Khoumnos albo Bagratouni, czy też doradzałbyś ostrożność?

— Nie — odparł natychmiast brat. — A gdyby to był obecny tu, nasz dobry przyjaciel, Ortaias — nie zawracał sobie głowy, by ukryć brzmiącą w jego głosie pogardę do młodego Sphrantzesa — czy wyruszyłbyś walczyć o niego?

Mavrikios zgrzytnął zębami z zawodu. — To uderzenie poniżej pasa, Thorisinie, i dobrze o tym wiesz.

— Czyżby? Zobaczymy. — Sevastokrata zaczął zadawać pytania Khamorthom Onomagoulosa i, rzeczywiście, ich odpowiedzi zdawały się wskazywać, że jego wojska nie znajdują się w tak groźnym położeniu, jak to się początkowo wydawało. Jednak jego indagacja przypominała Markowi przesłuchanie prowadzone przez zręcznego prawnika, wydobywającego ze świadków tylko te fakty, które są mu na rękę. Lecz czy tak było, czy nie, Thorisinowi udało się wzbudzić w radzie wystarczające wątpliwości, by skończyła się bez podjęcia decyzji o jakimkolwiek w ogóle działaniu.

— Urazy — rzekł Gajusz Filipus, gdy razem ze Skaurusem wracali do obozowiska Rzymian. Włożył w to słowo takie bogactwo uczuć, że zabrzmiało paskudniej niż jakiekolwiek przekleństwo.

— Mówisz tak, jakby Rzym był od nich wolny — odpowiedział trybun. — Pamiętasz, jak Sulla i Gajusz Flawiusz Fimbrio walczyli z Mitrydatesem nie biorąc siebie nawzajem pod uwagę? Kiedy połączyli siły, tak wielu ludzi Fimbria przeszło pod dowództwo Sulli, że Fimbrio zabił się z samego wstydu.

— I dobrze się stało — rzekł natychmiast Gajusz Filipus. — Podburzał do rewolty przeciwko dowódcy, żeby samemu przejąć dowodzenie tamtą armią; taka świnia. On… — Centurion urwał nagle, a potem z obrzydzeniem machnął ręką.

— W porządku, rozumiem twój punkt widzenia. Jednak dalej mi się to nie podoba.

— Nigdy nie powiedziałem, że mnie się podoba.

Następny ranek minął na oczekiwaniu; imperialne wojska w Khliat zastanawiały się, czy Baanesowi Onomagoulosowi udało się wyślizgnąć z zastawionej przez Yezda pułapki… i czy taką pułapkę w ogóle zastawiono. Około południa Skaurus otrzymał wezwanie na kolejną naradę wojenną.

Tym razem posłańcem Onomagoulosa nie był Khamorth, lecz videssański oficer średniego stopnia. Twarz miał ściągniętą wyczerpaniem i mocno poparzoną słońcem, z wyjątkiem miejsca zakrytego przez występ hełmu osłaniający nos. Mavrikios przedstawił go zebranym dowódcom jako Sisinniosa Mouselea, a potem pozwolił mu mówić samemu.

— Sądziłem, że wszyscy nasi posłańcy zostali przechwyceni, zanim do was dotarli — rzekł pomiędzy łykami wina; tak jak w przypadku Artapana, syna Pradtaka, jego podróż pozostawiła go tak spragnionym, jak sprażona ziemia wokół Khliatu. — Lecz kiedy dotarłem tutaj dowiedziałem się, że dwaj Khamorthci przybyli dzień przede mną.

— Dlaczego nie wyruszyliście — zapytał z rozpaczą — jeśli wieści, które przywożę, wyprzedziły mnie? Tak, bronimy naszej małej doliny przed Yezda, lecz jak jeszcze długo? Potok, który ją wyżłobił, jest latem zaledwie błotnistą strugą — prawie wcale nie mamy wody, a i jedzenia niewiele. A barbarzyńcy są tak tłuści jak szarańcza na polu pszenicy — nie myślałem, że na całym świecie jest tylu Yezda. Pewnie moglibyśmy się przebić; tak, lecz nie zaszlibyśmy daleko, nim rozerwaliby nas na strzępy. Na święte imię Phosa, bracia, bez pomocy wszyscy, którzy tam są, zginą, i to zginą na próżno.

Przez cały czas, kiedy Mousele mówił, Mavrikios spoglądał kamiennym okiem na swego brata. Jednak nie uczynił mu publicznie żadnego wyrzutu z powodu dnia, jaki armia straciła w wyniku zawistnych podejrzeń Thorisina wobec Onomagoulosa. W jakiś sposób — pomyślał Marek — podnosiło to na duchu — w obliczu prawdziwego kryzysu udawana nienawiść pomiędzy Gavrasami przestawała się liczyć.

Thorisin potwierdził to, pytając radę: — Czy jest tu teraz ktoś, kto sądzi, że nie powinniśmy wyruszać? Przyznaję, że myliłem się wczoraj; przy waszej pomocy, i waszych ludzi, być może zdołamy naprawić mój błąd.

Po błaganiach Sisinniosa Mouselea oficerowie prawie wcale nie dyskutowali. Jedynym problemem było to, jak szybko armia może wyruszyć. — Nie martw się, Sisinnios, uratujemy twoich chłopców! — zawołał jakiś videssański kapitan.

Dopiero kiedy Mousele nic na to nie odpowiedział, oczy wszystkich skierowały się na niego. Zasnął tam, gdzie siedział; kiedy już przekazał swoją wiadomość, nic nie zmusiłoby go, by czuwał choć chwilę dłużej.

Загрузка...