V

Eunuch Mizizios odprowadził Rzymianina do wejścia do imperatorskich apartamentów, a potem zniknął w głębi budynku, by załatwić jakieś swoje własne sprawy. Po posłańcu, który przyprowadził tutaj trybuna, nie było śladu. Videssańczycy najwyraźniej bardziej troszczyli się o wejścia niż wyjścia.

Również ich strażnicy spełniali swe obowiązki z mniejszą dbałością niż Marek uznałby za możliwą do zniesienia. Kiedy wyłonił się z budynku i stanął w złotym blasku późnego popołudnia, zastał obu strażników rozciągniętych przed wejściem i pogrążonych we śnie. Pasy z mieczami mieli rozpięte, ich włócznie leżały obok hełmów, które zdążyli zdjąć już wówczas, kiedy Skaurus zobaczył ich po raz pierwszy.

Ich gnuśność rozwścieczyła trybuna. Będąc na służbie u Imperatora wartego ochrony — i to pierwszego takiego od lat — ci tępi gburzy nie potrafili zrobić nic lepszego jak tylko przespać cały dzień. Tego Rzymianin nie mógł już ścierpieć. — Powstać! — ryknął. Równocześnie kopnął ich porzucone hełmy, które potoczyły się z głośnym brzękiem.

Wartownicy wzdrygnęli się i powstali niezdarnie, macając za odłożoną na bok bronią. Marek roześmiał się pogardliwie. Sklął zaskoczonych wartowników wszystkimi bez wyjątku videssańskimi przekleństwami, jakich się nauczył. Żałował, że nie ma z nim Gajusza Filipusa; centurion miał szczególny dar do obelg. — Gdybyście byli pod moim dowództwem, zostalibyście wychłostani czymś więcej niż tylko moim językiem, bądźcie pewni — zakończył.

Pod wpływem tej tyrady na twarzach Videssańczyków pojawił się ponury wyraz, zastępując wcześniejsze osłupienie. Starszy z nich, krępy, pokiereszowany bliznami weteran, mruknął do swego towarzysza: — Co sobie myśli ten nieokrzesany barbarzyńca, że kim jest?

Chwilę później leżał na ziemi, tak samo bez życia jak wówczas, kiedy spał. Marek stanął nad nim, rozcierając bolące kłykcie i obserwując drugiego wartownika w oczekiwaniu na jakiś ruch, który mógł uczynić. Z wyjątkiem cofnięcia się, nie uczynił żadnego.

Widząc, że nie musi przejmować się tym wartownikiem, Marek szarpnął mężczyzną, którego zwalił z nóg. Nie był człowiekiem, z którym musiałby obchodzić się zbyt delikatnie. Wartownik potrząsnął głową, próbując pozbyć się uczucia oszołomienia. Pod jego lewym okiem już zaczynał tworzyć się siniak.

— Kiedy przychodzi wasza zmiana? — warknął Skaurus do obu wartowników.

— Mniej więcej za godzinę — odpowiedział młodszy, potulniejszy wartownik. Mówił bardzo ostrożnie, jak ktoś mógłby mówić do tygrysa, który zapytał go o godzinę.

— Dobrze wiec. Opowiedzcie im, co wam się przydarzyło i poinformujcie, że znajdzie się ktoś, kto ich sprawdzi na warcie. I niech wasz Phos pomoże im i wam, jeśli zostaną przyłapani na spaniu!

Odwrócił się plecami do wartowników i odmaszerował, nie dając im możliwości zadania jakiegoś pytania czy wyrażenia protestu. W rzeczywistości nie miał zamiaru nikogo posyłać na przeszpiegi następnej warty. Sama groźba powinna wystarczyć, by zachowali czujność.

Kiedy przechodził obok budynku koszar należącego do najemników z Księstwa Namdalen, usłyszał jak ktoś woła jego imię. Z okna na piętrze wychylała się Helvis, trzymając coś w ręku. Rzymianin znajdował się zbyt daleko, by rozpoznać, co to jest, dopóki słońce nie odbiło się jasnym blaskiem złota — prawdopodobnie była to jakaś błyskotka, którą kupiła za pieniądze, jakie wygrała stawiając na niego. Uśmiechnęła się i machnęła ręką.

Uśmiechając się, machnął ręką w odpowiedzi, w jednej chwili zapominając o swej złości na strażników. Była przyjacielską dziewczyną i tylko siebie mógł winić za to, że poprzedniego wieczoru pomyślał, że nie jest z nikim związana. Hemond był również dobrym przyjacielem; Marek polubił go od chwili pierwszego spotkania przy Srebrnej Bramie. Jego uśmiech skrzywił się nieco, kiedy przyszło mu do głowy, że obie kobiety, które zainteresowały go najbardziej w Videssos, wydawały się całkowicie niedostępne. Zrozum, że to nie koniec świata — powiedział do siebie — zważywszy, że jesteś w tym mieście krócej niż tydzień.

Jego nastrój łagodnej kpiny z samego siebie został gwałtownie rozwiany przez widok wysokiej, odzianej w białe szaty postaci Avshara. Ręka Marka znalazła się na rękojeści miecza, nim jeszcze zdał sobie z tego sprawę. Wydawało się jednak, że poseł z Yezd nie zauważył go. Avshar stał w pewnej odległości od niego, zajęty bez reszty rozmową z przysadzistym, pałąkonogim mężczyzną w futrach i skórach koczowników Pardraji. Trybun doznał uczucia, że widział już tego mieszkańca równin wcześniej, ale nie potrafił przypomnieć sobie kiedy ani gdzie — być może na wczorajszym przyjęciu, pomyślał niepewnie.

Tak był zajęty Avsharem, że nie zwrócił uwagi, dokąd niosą go stopy. Pierwsze wrażenie, że nie jest sam na ścieżce pojawiło się, gdy walnął w nadchodzącego z przeciwnej strony mężczyznę. — Wybacz, proszę! — zawołał, odwracając wzrok od Yezdy, by zobaczyć, kogo zepchnął ze ścieżki.

Jego ofiara, niski pucołowaty mężczyzna, miał na sobie błękitne szaty kapłanów Phosa. Jego ogolona głowa w jakiś dziwny sposób pozbawiała go wieku, lecz nie był stary; siwizna nie poznaczyła jego brody, a na twarzy miał ledwie kilka zmarszczek.

— Wszystko w porządku, wszystko w porządku — powiedział. — To moja wina, że nie zauważyłem, jak bardzo jesteś zamyślony.

— To ładnie z twojej strony, ale nie usprawiedliwia to mojej niezdarności.

— Nie martw się tym. Czy nie mylę się, rozpoznając w tobie dowódcę nowej kompanii zagranicznych najemników?

Marek potwierdził to.

— Zatem to właśnie z tobą chcę się spotkać od pewnego czasu. — Oczy kapłana zmarszczyły się w kącikach, gdy się uśmiechnął. — Choć może nie tak nagle.

— Masz przewagę nade mną — zauważył trybun.

— Hmm? Och, rzeczywiście. Czy nie chodzi o to, że powinieneś znać moje imię? Zwą mnie Nepos. Chciałbym móc twierdzić, że moje zainteresowanie twoją osobą jest całkowicie bezinteresowne, ale obawiam się, że nie mogę. Widzisz, jestem jednym z profesorów katedry czarów Akademii Videssańskiej.

Skaurus skinął głową ze zrozumieniem. W kraju, gdzie czarodziejstwo ma tak silną pozycję, czy mogło być coś bardziej logicznego niż to, że zajmuje równorzędne miejsce wraz z innymi dziedzinami nauki, takimi jak filozofia czy matematyka? A ponieważ powszechnie wiedziano, że Rzymianie nie przybyli do Videssos w normalny sposób, ich pojawienie się musiało wywołać wśród czarodziei Imperium ogromną ciekawość. Może więc on — Nepos, będzie potrafił pomóc mu lepiej zrozumieć ową przerażającą chwilę, która przeniosła ich do tego świata.

Zmierzył wzrokiem zachodzące słońce. — Moi ludzie już niedługo powinni zasiąść do kolacji. Czy nie miałbyś ochoty przyłączyć się do nas? Po kolacji mógłbyś zadawać tyle pytań, ile dusza zapragnie.

— Nic nie mogłoby mnie bardziej ucieszyć — odpowiedział Nepos, uśmiechając się promiennie do Marka. — Prowadź, a ja podążę za tobą najlepiej jak potrafię; twoje nogi są dłuższe od moich, obawiam się.

Mimo swej krągłej budowy, maleńki kapłan nie miał żadnych kłopotów z dotrzymaniem kroku Rzymianinowi. Jego obute w sandały stopy migały nad ziemią i idąc, nieustannie mówił. Kipiał nie kończącym się strumieniem pytań, nie tylko dotyczących religijnych i magicznych praktyk Rzymian i Galów, lecz również spraw społecznych i politycznych.

— Sądzę — rzekł Rzymianin, zastanawiając się nad związkiem występującym pomiędzy pewnymi sprawami, o które pytał Nepos — że wasza wiara odgrywa znacznie większą rolę we wszystkim, co robicie, niż ma to miejsce w naszym świecie.

— Sam zacząłem dochodzić do tego wniosku — przytaknął kapłan. — W Videssos nie zdołasz kupić kubka wina, nie słysząc przy okazji, że ostatecznie zatryumfuje Phos ani nie dobijesz targu z jubilerem z Khatrish, nie dowiedziawszy się, że siły w walce dobra ze złem są równo rozłożone. Wszyscy w mieście wyobrażają sobie, że są teologami. — Potrząsnął głową z udawaną irytacją.

Przy koszarach Rzymian Marek zastał wartowników czujnych i w postawie na baczność. Zdumiałby się, gdyby było inaczej.

Dla legionisty daleko mniej niebezpieczną sytuacją było stawienie czoła zbliżającemu się wrogowi niż oburzeniu Gajusza Filipusa, które niezawodnie spadało na próbujących uchylać się od swych obowiązków.

W sali większość legionistów kończyła już swój wieczorny posiłek: gęsty gulasz z jęczmienia, gotowanej wołowiny i kości szpikowych, grochu, marchwi, cebuli i rozmaitych ziół. Było to lepsze jedzenie niż to, które jadali w koszarach Cezara, lecz podobnego rodzaju. Nepos z podziękowaniem przyjął miskę i łyżkę.

Marek przedstawił kapłana Gajuszowi Filipusowi, Viridoviksowi, Gorgidasowi, Kwintusowi Glabrio, Adiatunowi, zwiadowcy Juniuszowi Blisusowi i paru innym Rzymianom. Znaleźli spokojny kąt i rozmawiali posilając się. Ile już razy — zastanowił się trybun — opowiadał swoją historię Videssańczykom? W przeciwieństwie do niemal wszystkich pozostałych, Nepos nie był biernym słuchaczem. Zadawał pytania życzliwie, lecz z dociekliwością, nie zaprzestając ani na chwilę wysiłków zmierzających do stworzenia spójnej relacji z rozmaitych wspomnień towarzyszy stołu.

Dlaczego, pytał, zarówno Gajusz Filipus jak i Adiatun utrzymują, że widzieli, jak Skaurus i Viridoviks wciąż wymieniali ciosy wewnątrz kopuły światła, choć ani trybun, ani Gal niczego takiego nie pamiętają? Dlaczego tylko Gorgidas miał trudności z oddychaniem, a oprócz niego nikt inny? Dlaczego Juniusz Blisus czuł przeszywające zimno, a Adiatun spływał potem?

Gajusz Filipus przez jakiś czas odpowiadał cierpliwie Neposowi, lecz wkrótce doszło do głosu jego czysto praktyczne usposobienie Rzymianina.

— Co ci przyjdzie z tego, jeśli dowiesz się, że Publiusz Flakkus pierdział, kiedy lecieliśmy?

— Bardzo możliwe, że nic w ogóle — odpowiedział z uśmiechem Nepos, nie obrażając się. — A pierdział?

Wśród ogólnego śmiechu, starszy centurion odparł:

— O to musisz zapytać jego, nie mnie.

— Jedynym sposobem, by zrozumieć cokolwiek, co zdarzyło się w przeszłości — podjął Nepos poważniejszym tonem — jest dowiedzieć się o tym tak wiele, jak można. Często ludzie nie mają pojęcia, ile potrafią zapamiętać albo, co gorsza, jak wiele z tego, co sądzą, że wiedzą, okazuje się nieprawdą. Tylko cierpliwe wypytywanie i porównywanie wielu relacji może zbliżyć nas do prawdy.

— Mówisz jak historyk, nie jak kapłan czy czarodziej — rzekł Gorgidas.

Nepos wzruszył ramionami, tak samo zaskoczony uwagą greckiego lekarza, jak Gorgidas jego słowami. Odpowiedział: — Mówię jak ja i nikt inny. Istnieją kapłani tak porażeni chwałą boskości Phosa, że rozważają boską istotę z wykluczeniem wszelkich doczesnych trosk i odrzucają świat, jako pułapkę zastawioną przez Skotosa ku ich pokuszeniu. Czy o to ci chodziło?

— Niezupełnie. — Kapłan i lekarz spoglądali na życie z tak odmiennych punktów widzenia, że niemal uniemożliwiało to porozumienie między nimi, lecz każdego z nich pragnienie wiedzy pchało do poznawania świata.

— Moim zdaniem — ciągnął Nepos — świat i wszystko w nim odzwierciedla wspaniałość Phosa i zasługuje na badania ludzi, którzy chcą zbliżyć się do zrozumienia planu Phosa wobec Imperium i całego rodzaju ludzkiego.

Na to Gorgidas nie mógł w ogóle odpowiedzieć. W jego rozumieniu, świat i wszystko w nim warte było badań dla samej swej istoty i jakiś ostateczny sens był, jeśli w ogóle był, najprawdopodobniej niepoznawalny. Doceniał jednak szczerość i dobroć Neposa.

— „Niezliczone są cudy świata, lecz żaden nie jest cudowniejszy niż człowiek” — mruknął do siebie i odchylił się na krześle sącząc wino, jak zawsze ukojony cytatem z Sofoklesa.

— Czy jako czarodziej dowiedziałeś się czegoś od nas? — zapytał Kwintus Glabrio, który aż do tej chwili przeważnie milczał.

— Muszę przyznać, że mniej niż chciałbym. Wszystko, co mogę wam powiedzieć, to tę oczywistą prawdę, że dwa miecze, Skaurusa i twój, Viridoviksie, sprowadziły was tutaj. Jeśli za waszym przybyciem kryje się jakiś większy cel, sądzę, że nie został jeszcze wyjawiony.

— Teraz wiem, że nie jesteś zwykłym kapłanem — zawołał Gorgidas. — W moim świecie nie spotkałem żadnego, który przyznałby się do niewiedzy.

— Jakże zarozumiali muszą być wasi kapłani! Czy może być większa nikczemność niż utrzymywanie, iż wie się wszystko, roszcząc sobie prawo do przywilejów boskości? — Nepos potrząsnął głową. — Phosowi niech będą dzięki, że nie jestem taki próżny. Tak ogromnie wielu rzeczy muszę się dowiedzieć. Miedzy innymi, moi przyjaciele, chciałbym zobaczyć, a nawet potrzymać, owe osławione miecze, którym zawdzięczacie swoją obecność tutaj.

Marek i Viridoviks wymienili spojrzenia, wypełnione taką samą niechęcią. Żaden z nich nie oddał swojej broni w obce ręce od czasu przybycia do Videssos. Wydawało się jednak, że nie ma sposobu, by odmówić tak rozsądnej prośbie. Obaj mężczyźni powoli wyciągnęli swoje miecze z pochew; każdy zwrócił go rękojeścią do Neposa. — Czekaj! — powiedział Marek, wyciągając w ostrzegawczym geście rękę w stronę Viridoviksa. — Sądzę, że nie byłoby mądrym pozwolić, by nasze miecze się zetknęły, bez względu na okoliczności.

— Masz rację — zgodził się Viridoviks, chowając na razie miecz do pochwy. — Doprawdy, jedno takie pechowe wydarzenie zmniejsza apetyt na następne. Nepos ujął miecz Rzymianina, unosząc go do lampy, by przyjrzeć mu się uważnie. — Wydaje się całkiem zwyczajny — rzekł do Marka z nutą zakłopotania w głosie. — Nie czuję przypływu mocy ani nie jestem zmuszany, by przenieść się gdzie indziej — co nie oznacza, że się na to skarżę, rozumiesz chyba. Pominąwszy dziwne litery wycięte na ostrzu jest to zaledwie jeszcze jeden długi miecz, nieco prymitywniejszy niż większość. Czy tymi literami wypisane jest jakieś zaklęcie? Co one mówią?

— Nie mam pojęcia — odparł Skaurus. — To celtycki miecz, wykuty przez rodaków Viridoviksa. Zdobyłem go jako łup wojenny i zatrzymałem, ponieważ lepiej pasuje do mojego wzrostu niż krótkie miecze, jakich używa większość Rzymian.

— Ach, rozumiem. Viridoviksie, czy mógłbyś mi odczytać ten napis i powiedzieć, co on oznacza?

Gal z pewnym zakłopotaniem pociągnął swe ogniste wąsy. — Nie, obawiam się, że nie mógłbym. Dla mojego ludu litery nie są zwykłą rzeczą, taką jak dla Rzymian — i dla twoich rodaków również, jak sądzę. Tylko druidzi — czyli kapłani — potrafią się nimi posługiwać, a ja nigdy nie byłem druidem i wcale tego nie żałuję. Powiem ci jednak, że mój miecz jest również tak oznaczony. Zobacz, jeśli chcesz.

Lecz kiedy jego miecz wyłonił się z pochwy, umieszczone na nim runy zalśniły złoto i jednocześnie rozjarzyły się te na klindze Marka. — Schowaj go! — krzyknął zatrwożony Marek. Wyrwał swój miecz z rąk Neposa i wepchnął go z powrotem do pochwy. Przeraził się, kiedy w pewnej chwili odniósł wrażenie, że wyrywa się z jego uścisku, lecz zaraz potem spoczął bezpiecznie w pochwie. Napięcie opadło z wolna.

Nagły pot zrosił czoło Neposa. Rzekł do Gorgidasa:

— W takich sprawach rzeczywiście byłem ignorantem i, by zacytować waszego rudowłosego przyjaciela, wcale tego nie żałuje. — Jego drżący śmiech zabrzmiał głośno w pełnej grozy i lęku ciszy, która wypełniła koszary. Wkrótce znalazł jakiś pretekst, by szybko zakończyć rozmowę i zniknął, rzuciwszy kilka krótkich słów na pożegnanie.

— Oto idzie człowiek, który zastawił sidła na królika, a znalazł w nich niedźwiedzia — powiedział Gajusz Filipus, lecz nawet jego chichot wydawał się wymuszony.

Niemal wszyscy Rzymianie, a Marek wraz z nimi, wcześnie tej nocy poszukali swoich sienników. Skaurus skulił się pod kocem i z wolna zaczął pogrążać się we śnie. Szorstka wełna drapała go, lecz jego ostatnim świadomym odczuciem była ulga, że wciąż ma koc — i koszary, jeśli już o to chodzi — nad sobą.

Następnego dnia wczesnym rankiem zbudził trybuna dochodzący z zewnątrz odgłos kłótni. Narzucił opończę, zapiął pas z mieczem i, wciąż ścierając sen z oczu, wyszedł zobaczyć, w czym kłopot.

— Nie, panie, przykro mi — mówił wartownik — ale nie możesz zobaczyć się z moim dowódcą, dopóki się nie obudzi. — On i jego towarzysz trzymali oszczepy poziomo przy ciałach, zagradzając w ten sposób drogę nieproszonemu gościowi.

— Phos was usmaży, mówię wam, że to pilne! — krzyczał Naphon Khoumnos. — Muszę… och, jesteś, Skaurus. Muszę natychmiast z tobą pomówić, a twoi tępi wartownicy nie chcą mi na to pozwolić.

— Nie możesz ich winić za to, że wykonują swoje zwykłe rozkazy. Nie przejmujcie się tym, Gneusz, Manliusz, dobrze zrobiliście. — Ponownie zwrócił się do Khoumnosa. — Jeśli chciałeś mnie widzieć, oto jestem. Czy możemy przejść się ścieżką i pozwolić moim ludziom, by jeszcze trochę sobie pospali?

Wciąż zagniewany, Khoumnos zgodził się na to. Wartownicy cofnęli się, by przepuścić swego dowódcę. Kamienne płyty ścieżki jego bosym stopom wydawały się zimne. Z wdzięcznością wciągał w płuca wczesnoporanne powietrze. Było wonne i świeże po dusznym, zadymionym wnętrzu sali.

Drozd o złotym gardziołku, siedzący na pobliskim drzewie, powitał wschodzące słońce potokiem dźwięcznych nut. Nawet tak niemuzykalna osoba, jak Skaurus, uznała to za śliczne.

Rzymianin nie próbował rozpocząć rozmowy. Szedł wolnym krokiem, podziwiając już to delikatny blask, jakim poranne światło rozjarzało marmur, już to geometryczną precyzję usianych kroplami rosy pajęczyn. Jeśli Khoumnos miał tak pilną sprawę, to niech on rozpocznie o niej rozmowę.

Zrobił to, rozzłoszczony milczeniem Marka.

— Skaurus, kto na święte imię Phosa, upoważnił cię do bicia moich ludzi?

Skaurus zatrzymał się, ledwie wierząc swoim uszom.

— Masz na myśli wartowników, którzy wczoraj pełnili służbę przed apartamentami Imperatora?

— A kogo innego mógłbym mieć? — warknął Khoumnos. — W Videssos bardzo źle patrzymy na to, jeśli najemnik napada na miejscowych żołnierzy. To nie po to postarałem się, byście przybyli do miasta; kiedy zobaczyłem ciebie i twoich ludzi w Imbros, odniosłem wrażenie, że nie jesteście zwyczajnymi barbarzyńcami.

— Powiedziałeś, że źle patrzycie na to, jeśli najemnik bije videssańskich żołnierzy?

Nephon Khoumnos skinął niecierpliwie głową.

Marek wiedział, że Khoumnos jest ważną postacią w Videssos, lecz wpadł w zbyt wielki gniew, by zwracać na to uwagę.

— Dobrze, a jak patrzycie na to, kiedy twoi wspaniali videssańscy żołnierze ucinają sobie smaczną popołudniową drzemkę przed wejściem do tych właśnie apartamentów, których mieli strzec?

— Co?

— Ktokolwiek rozpowiada takie rzeczy — rzekł trybun — powinien opowiedzieć całą historie, a nie tylko swoją cześć. — Opowiedział o tym, jak wychodząc z audiencji u Imperatora zastał obu wartowników drzemiących w słońcu. — Z jakiego powodu miałbym rzucić się na nich? Czy podali ci jakiś?

— Nie — przyznał Khoumnos. — Powiedzieli, że zostali zaatakowani z tyłu, bez ostrzeżenia.

— Z góry byłoby bardziej zgodne z prawdą — prychnął Marek. — Mogą uważać się za szczęśliwców, że są twoimi żołnierzami, nie moimi; chłosta byłaby najłagodniejszą karą, na jaką mogliby mieć nadzieję w rzymskiej służbie.

Khoumnos nie był do końca przekonany. — Ich opowieści zgadzają się ze sobą od początku do końca.

— A czego można by się spodziewać?! Że dwóch obiboków będzie sobie nawzajem zadawało kłam? Khoumnos, niewiele mnie obchodzi, czy mi uwierzysz, czy nie. Pozbawiłeś mnie snu, a po tym, jak burczy mi w brzuchu, założyłbym się, że pozbawiłeś mnie również śniadania. Ale powiem ci to; jeśli ci wartownicy są najlepszymi ludźmi, jakich może wystawić Videssos, to nic dziwnego, że potrzebujecie najemników.

Myśląc o Tzimiskesie, Mouzalonie, Apokavkosie — tak, i samym Khoumnosie — Skaurus wiedział, jak bardzo niesprawiedliwie ich osądził, lecz był zbyt rozdrażniony, by pilnować języka. Strażnicy wykazali niewiarygodny tupet; nie tylko zataili swoją winę, ale jeszcze próbowali zwalić ją na niego! Potrząsnął ze zdumieniem głową.

Ukrywszy gniew pod kamiennymi rysami, Khoumnos zgiął się w sztywnym ukłonie.

— Sprawdzę to, co mi powiedziałeś, obiecuję ci to — powiedział. Skłonił się znowu i odmaszerował długim krokiem.

Odprowadzając wzrokiem jego wyprostowaną postać, Marek zastanowił się, czy zrobił sobie w nim kolejnego wroga. Sphrantzes, Avshar, teraz Khoumnos. Jak na człowieka z aspiracjami politycznymi — powiedział sobie — masz szczególny dar mówienia prawdy w niewłaściwym czasie. A jeśli zarówno Sphrantzes jak i Khoumnos będą twoimi wrogami, gdzie w Videssos znajdziesz przyjaciela?

Trybun westchnął. Jak zawsze było już za późno, by odwołać cokolwiek z tego, co się powiedziało. Teraz mógł tylko stawić czoło konsekwencjom tego, co już uczynił. A w takim razie — pomyślał — śniadanie nie wydaje się ostatecznie takim złym pomysłem. Ruszył z powrotem ku koszarom.

Pomimo swego stoickiego wychowania, mimo wysiłków, by przyjmować rzeczy takimi, jakie są, godziny tego ranka i wczesnego popołudnia wlokły się dlań nieznośnie. Próbując utopić swe troski w pracy, rzucił się w wir codziennej musztry z tak nerwową energią, że powalał każdego, kto stanął z nim w szranki. W każdej innej sytuacji byłby z tego dumny. Teraz jednak powarkiwał na swoich ludzi za podkładanie się swemu dowódcy.

— Panie — powiedział jeden z legionistów — gdybym miał zamiar podłożyć się tobie, uczyniłbym to wcześniej. — Mężczyzna rozcierał stłuczone ramię, kiedy kuśtykając opuszczał plac.

Próbował zwierzyć się ze swych trosk Viridoviksowi, lecz wielki Celt niewiele mu pomógł.

— Wiem, że to źle, ale co na to poradzisz? — powiedział. — Daj im cień możliwości, a ludzie prędzej będą spać niż pracować. Sam tak robię, jeśli nie ma walki ani kobiet do wzięcia.

Gajusz Filipus nadszedł pod koniec tej przemowy i wysłuchał jej z oczywistym oburzeniem.

— Jeśli twoi żołnierze nie będą słuchali rozkazów, to masz motłoch, nie armię. To właśnie dlatego my, Rzymianie, podbiliśmy Galię, rozumiesz? W walce indywidualnej Celtowie są najodważniejszymi ludźmi, jakich widziałem, lecz nie potraficie działać razem i dlatego jest to gówno warte.

— Nie da się zaprzeczyć, że jesteśmy kłótliwym narodem. Ale jesteś większym głupcem, niż kiedykolwiek sądziłem, Gajuszu Filipusie, jeśli myślisz, że wy, słabowici Rzymianie, moglibyście zapanować nad całą Galią na przekór jej mieszkańcom.

— Głupcem, czy tak? — Tak jak w terierze, tak i w starszym centurionie nie było miejsca na myśl o odwrocie.

— Uważaj na to, co mówisz.

Viridoviks zjeżył się w odpowiedzi. — Troszcz się o własną gębę, bo inaczej wytnę a nową; taką, która ci się wcale nie spodoba.

Nim jego drażliwi towarzysze rozjątrzyli się jeszcze bardziej, Marek szybko wkroczył pomiędzy nich.

— Wy dwaj jesteście jak ten pies z bajki, próbujący chwycić odbicie kości. Żaden z nas tutaj nigdy nie dowie się, kto zwyciężył; Cezar, czy Galowie. Nie ma miejsca na wrogość pomiędzy nami; wiecie przecież, że mamy dość wrogów poza naszymi szeregami. Poza tym, oświadczam wam teraz, że nim zdołacie rzucić się na siebie, najpierw będziecie musieli rozprawić się ze mną.

Trybun pieczołowicie umknął wzrokiem przed taksującymi spojrzeniami, jakimi obdarzyli go obaj jego przyjaciele. Lecz zdołał załagodzić starcie; centurion i Celt, po ostatnim, na wpół przyjacielskim warknięciu, rozeszli się w swoich własnych sprawach.

Skaurusowi przyszło do głowy, że Viridoviks musi czuć się daleko bardziej samotny i zagubiony w nowym świecie, niż którykolwiek Rzymianin. Było ich ponad tysiąc, a Gal tylko jeden; w tym kraju nikt nawet nie mówił jego językiem. Nic dziwnego, że od czasu do czasu tracił panowanie nad sobą — dziwić się należało, że działo się to tak rzadko.

Mniej więcej o tej porze, kiedy poprzedniego dnia Imperator wezwał Skaurusa na audiencję, Tzimiskes odszukał trybuna, by powiedzieć mu, że Khoumnos prosi o zezwolenie na rozmowę z nim. Na surowej twarzy Videssańczyka malowało się zdumienie, kiedy przekazywał tę wiadomość.

— „Prosi o zezwolenie”, tak powiedział. Nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę, by Nephon Khoumnos prosił kogoś o zezwolenie. „Prosi o zezwolenie” — powtórzył Tzimiskes, wciąż nie mogąc w to uwierzyć.

Khoumnos stał przed koszarami, pocierając swoją sękatą ręką szczękę porosłą stalowosiwą brodą. Kiedy Marek podszedł do niego, gwałtownie cofnął rękę, jak gdyby przyłapany na robieniu czegoś wstydliwego. Jego usta poruszyły się kilka razy, nim wydobyły się z nich słowa.

— Bądź przeklęty — powiedział w końcu. — Należą ci się moje przeprosiny. Wierz lub nie, ale je masz.

— Z radością je przyjmuję — odparł Marek. Mimo że bardzo go to ucieszyło, nie chciał pokazać tego Videssańczykowi. — Sądziłem jednak, iż będziesz wiedział, że miałem co innego do roboty niż rozbijanie głów twoim wartownikom.

— Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie zaskoczyła mnie opowieść, z którą Blemmydes i Kourkouas przyszli do mnie. Ale nie możesz odmawiać wiary swoim ludziom bez uzasadnionego powodu; wiesz, jak to jest.

Skaurus mógł tylko skinąć głową; wiedział, jak to jest.

Oficer, który odmawia poparcia swym ludziom, jest bezużyteczny. Jeśli ludzie stracą do niego zaufanie, on nie może polegać na ich meldunkach, co czyni ich tylko mniej godnymi zaufania… Ta droga stanowiła wiodącą w dół spiralę, którą należało zatrzymać, nim jeszcze się zaczęła.

— Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?

— Po miłej rozmówce, jaką odbyłem z tobą tego ranka, wróciłem i przepytałem tych dwóch łotrzyków osobno. W końcu Kourkouas pękł.

— Ten młodszy?

— Tak. Interesujące, że się domyśliłeś. Umiesz patrzeć, prawda? Tak, Lexos Blemmydes aż do ostatniej chwili odgrywał skrzywdzone niewiniątko, niech Skotos zmrozi jego kłamliwe serce.

— Co masz zamiar zrobić z tymi dwoma?

— Już to zrobiłem. Mogłem popełnić przedtem pomyłkę, ale naprawiłem ją. Gdy tylko upewniłem się, jaka była prawda, zdarłem im pancerze z pleców i pierwszym promem wyprawiłem na drugą stronę Końskiego Brodu. W zachodnich prowincjach, pomiędzy bandytami i Yezda, powinno panować wystarczające ożywienie, by nie pozwolić im na drzemki. Nie będę po nich płakał i tylko żałuję, że przez takich nicponiów przemówiłem do ciebie w gniewie.

— Nie przejmuj się tym — odpowiedział Marek przekonany, że przeprosiny Khoumnosa wzięty się zarówno z rozsądku jak i z serca. On również uświadomił sobie, że pozwolił, by jego gniew obarczył go winą za owe złośliwe szyderstwo o videssańskich żołnierzach. — Wiesz, nie ty jeden powiedziałeś rzeczy, których teraz żałujesz.

— To prawda. — Khoumnos wyciągnął rękę i trybun uścisnął ją. Dłoń Videssańczyka była jeszcze twardsza niż jego własna; wpływ na to miała nie tylko walka, ale również całe lata trzymania cugli. Khoumnos klepnął go po plecach i odszedł, by zająć się swoimi sprawami. Marek podejrzewał, że będzie musiało minąć naprawdę dużo czasu, nim następna para wartowników utnie sobie drzemkę przed apartamentami Imperatora.

Uwolniony bez reszty od dręczącego go napięcia, sam spał tej nocy głębokim i niezakłóconym przez kilka godzin snem. Zwykłe dźwięki koszar i odgłosy ludzi, którzy wstawali, by napić się wody lub coś przekąsić, nigdy nie przeszkadzały mu w spoczynku; gdyby było inaczej, nigdy nie zdołałby zasnąć.

Dźwięk, który przebudził go teraz, nie był głośniejszy niż zwykłe nocne odgłosy. Lecz nie należał do nich — obudziło go ciche przesuwanie obutych stóp po podłodze. Rzymianie albo chodzili boso i bezgłośnie, albo nosili klekoczące zelówkami sandały. Odgłos stąpania stóp ani bosych, ani obutych w sandały przeszył sen Marka i rozwarł jego powieki.

W sali płonęły tylko dwie pochodnie, dając akurat tyle światła, aby Rzymianie nie musieli potykać się o siebie w nocy. Lecz skulona postać przemykająca pomiędzy śpiącymi żołnierzami nie była legionistą. Przysadzista sylwetka i krzaczasta broda mogły należeć tylko do Khamortha; Marek poczuł zimny strach, kiedy rozpoznał koczownika, z którym poprzedniego wieczoru rozmawiał Avshar. Szedł w stronę trybuna, dzierżąc w ręku sztylet.

Koczownik potrząsnął głową, mrucząc coś pod nosem. Zobaczył Skaurusa w chwili, gdy Rzymianin odrzucał koc i chwytał za miecz. Khamorth ryknął i rzucił się na niego.

Nagi jak robak, Marek poderwał się na nogi. Nie miał czasu, by wyciągnąć miecz z pochwy. Wykorzystał ją jako maczugę, by odbić pierwsze pchnięcie Khamortha, a potem zwarł się z niższym mężczyzną, uchwyciwszy lewą dłonią napastnika za nadgarstek ręki, w której trzymał nóż.

Na mgnienie oka ujrzał twarz swego przeciwnika. Szeroko rozwarte oczy koczownika wypełniało trawiące je szaleństwo i jeszcze coś, czego trybun nie zdołał rozpoznać, dopóki w chwilę później nie zrozumiał, że jest to absolutny, paniczny strach.

Potoczyli się po podłodze, wciąż trzymając się mocno nawzajem.

W całych koszarach rozbrzmiewały teraz okrzyki — ryk Khamortha i odgłos walki poderwały mężczyzn z materacy. Jednak minęło parę chwil, nim zaspani żołnierze pojęli, skąd się bierze zgiełk.

Marek z całej siły trzymał rękę nomada i jednocześnie grzmocił go po głowie rękojeścią miecza, próbując w ten sposób zmusić go do poddania się. Lecz jego przeciwnik zdawał się mieć czaszkę twardą jak skała. Mimo wszystkich ciosów, jakie otrzymał, wciąż wił się i wykręcał, usiłując wbić nóż w ciało trybuna.

Potem druga silna ręka dołączyła do ręki Marka zaciśniętej na nadgarstku koczownika. Viridoviks, tak nagi jak Skaurus, zgniótł ścięgna Khamortha, zmuszając jego palce do rozwarcia się. Nóż upadł na podłogę.

Viridoviks potrząsnął Khamorthem jak wielkim szczurem. — Dlaczego miałby żywić do ciebie urazę, drogi Rzymianinie? — zapytał. Potem, zwracając się do swego więźnia, warknął: — Nie kręć się, no już! — Potrząsnął nim znowu. Khamorth, z oczyma przykutymi do leżącego na podłodze sztyletu, nie zwrócił na niego uwagi.

— Nie wiem — odpowiedział Marek. — Choć myślę, że musi być na żołdzie Avshara. Widziałem ich wczoraj, jak spacerowali razem.

— Avshar, czy tak? Dlaczego tamten cię nie lubi, wszyscy wiemy, ale co z tym chłopkiem? Albo jest najętym nożownikiem, albo może zrobiłeś coś, by go urazić?

Część ze zgromadzonych Rzymian pomnikiem pokazała, że nie spodobał jej się ton, jakim powiedział to Gal, lecz Marek uciszył ich machnięciem ręki. Miał właśnie powiedzieć, że widział Khamortha tylko razem z Avsharem, lecz nie dawało mu spokoju wrażenie, że skądś zna tego człowieka; że zna sposób, w jaki nie spuszczał wzroku z noża, którego już nie trzymał.

Skaurus strzelił palcami. — Pamiętasz tego mieszkańca równin, który próbował zmusić mnie do opuszczenia wzroku przy Srebrnej Bramie, kiedy wchodziliśmy do Videssos?

— Pamiętam to — potwierdził Viridoviks. — Chcesz powiedzieć…? Nie ruszaj się, przeklęta wywłoko! — warknął na swego więźnia, który wciąż usiłował się uwolnić.

— Nie ma potrzeby trzymać go przez całą noc — rzekł Gajusz Filipus. Starszy centurion znalazł kawał mocnej liny. — Tytus, Sekstus, Paulus, pomóżcie mi. Zwiążemy naszego ptaszka.

Wszyscy czterej Rzymianie i wielki Gal mieli co robić, by związać Khamortha. Walczył z liną z jeszcze większą furią niż przeciwko samemu Skaurusowi, wrzeszcząc i przeklinając w swym zgrzytliwym rodzimym języku. Tak szaleńczo kopał, drapał i gryzł, że żaden z tych, którzy go trzymali, nie wyszedł bez szwanku, lecz ostatecznie nic mu to nie dało. Nawet kiedy już został mocno związany liną, dalej próbował wyrwać się z ich twardych chwytów.

Nic dziwnego — pomyślał trybun — że Avshar postanowił wykorzystać tego mężczyznę przeciwko niemu. Zakorzeniona pogarda koczownika dla piechoty jakiegokolwiek rodzaju musiała zmienić się w osobistą nienawiść, kiedy Skaurus zwyciężył w pojedynku woli przy miejskiej bramie. Tak jak powiedział Viridoviks, Khamorth miał powód, by przyjść z pomocą knowaniom posła z Yezd.

Lecz mimo to, przy Srebrnej Bramie koczownik w pełni kontrolował swoje zachowanie, podczas gdy teraz zachowywał się jak szaleniec. Czy Avshar podał mu jakiś narkotyk, by spotęgować jego furie? Może istniał sposób, by się tego dowiedzieć.

— Gorgidas! — zawołał trybun.

— O co chodzi? — odezwał się Grek spoza kręgu Rzymian stłoczonych wokół związanego Khamortha.

Marek wyjaśnił lekarzowi, o co mu chodzi, dodając:

— Czy możesz go zbadać i spróbować odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jego osobowość zmieniła się tak bardzo od czasu, kiedy widzieliśmy go ostatnio?

— A jak sadzisz, co próbuję zrobić? Ale ci wszyscy gamonie są zbyt mocno ściśnięci, bym mógł przejść. — Lekarz był zbyt drobny, by udało mu się przepchać przez tłum.

— Przepuście go. Rozsuńcie się, wy, tam — rozkazał trybun, usuwając ludzi z drogi, tak by Gorgidas mógł dotrzeć do koczownika, który leżał teraz w poprzek siennika Skaurusa. Lekarz uklęknął przy mężczyźnie, dotykając jego czoła, zaglądając w oczy i wysłuchując oddechu.

Kiedy powstał, na jego twarzy malował się niepokój.

— Miałeś rację, panie. — Marek wiedział, jak bardzo musi być zaniepokojony, jeśli zwraca się do niego tak oficjalnie; Gorgidas zwykle nie zawracał sobie głowy formalnościami. — Ten biedny hultaj jest umierający; powiedziałbym, że na skutek jakiejś trucizny.

— Umierający? — powtórzył zaskoczony Skaurus. — Jeszcze parę minut temu był aż nadto ożywiony.

Gorgidas machnął niecierpliwie ręką.

— Nie mówię, że może umrzeć w ciągu następnej godziny, może nie nawet w ciągu jutrzejszego dnia. Ale umrzeć, umrze; oczy zapadają mu się w głąb czaszki, a jedna źrenica jest dwa razy większa od drugiej. Oddycha jak człowiek pogrążony w malignie; głęboko i wolno.

A pomiędzy tymi sapnięciami słychać jak zgrzyta zębami, wystarczająco mocno, by je złamać. Każdy, kto czytał prace Hipokratesa, powie ci; to są fatalne symptomy.

— Jednak nie ma gorączki — ciągnął lekarz — i nie dostrzegam żadnych owrzodzeń ani krost, które wskazywałyby, że jakaś choroba trzyma go w swych szponach. Stąd też muszę wnioskować, że został znarkotyzowany; otruty pasowałoby bardziej.

— Jak sądzisz, możesz go wyleczyć? — zapytał Marek. Gorgidas potrząsnął gwałtownie głową w stanowczym, greckim przeczeniu.

— Powiedziałem ci już, jestem lekarzem, a nie cudotwórcą. Nie wiedząc, jakim piekielnym odwarem go napojono, nie wiedziałbym od czego zacząć, a jeśli zacząłbym go leczyć, to i tak okazałoby się to prawdopodobnie bezskuteczne.

— Cudotwórca, czy tak powiedziała wasza czcigodność? — wtrącił Viridoviks. — Czy możliwe jest, żeby kapłani Phosa mogli go uratować, jeśli ty nie możesz?

— Nie bądź śmie… — zaczął Gorgidas, lecz przerwał zmieszany. Marek musiał podziwiać sposób, w jaki stawił czoło myśli, której nie lubił. Niechętnie przyznał:

— To mogłoby nie być głupie, ostatecznie. Niektórzy z nich potrafią zrobić rzeczy, w które nie uwierzyłbym; czy nie tak, Minicjuszu?

Legionista, którego kapłan uratował pod murami Imbros, był rosłym, młodym mężczyzną, noszącym szczeciniaste wąsy; tak czarne, że niemal błękitne.

— To właśnie bez przerwy mi powtarzasz — odpowiedział. — Nie mogę sobie nic z tego przypomnieć; gorączka musiała pozbawić mnie pamięci.

— Ten braciszek Nepos, którego przyprowadziłeś wczoraj wieczorem, sprawiał wrażenie rozsądnego człowieka — zasugerował Gorgidas Markowi.

— Myślę, że masz rację. Nephon Khoumnos również musi się o tym dowiedzieć, choć nie zdziwiłoby mnie posądzenie, że próbuję rozbić od środka armię Videssos.

— Jeśli znajdują w niej zatrudnienie takie śmieci, powiedziałbym, że armii Videssos przydałoby się małe rozbicie — rzekł Gajusz Filipus. W głębi ducha jego dowódca zaczynał się z nim zgadzać, lecz Skaurus zrozumiał już, że nie jest to coś, co mógłby powiedzieć Videssańczykom.

Trybun pochylił się, by podnieść sztylet, do upuszczenia którego zmuszono Khamortha. Nie spodobał mu się, nim jeszcze go dotknął. Gałka była wyrzeźbiona w nikczemny, łypiący ślepiami koci pysk, zaś samą rękojeść pokrywała zielona aksamitna skóra, która musiała być zrobiona ze skóry węża. Ostrze, wstrętnie bezbarwne, wyglądało jak gdyby ostrzono je zbyt długo lub zbyt często.

Ledwie palce Marka zamknęły się na rękojeści, gdy odrzucił broń z okrzykiem trwogi. Bezbarwne ostrze zaczęło się jarzyć, jednak nie uczciwym czerwonozłotym blaskiem, jak druidyczne runy na jego mieczu i mieczu Viridoviksa, tylko migotliwą, żółtawą zielenią. Trybunowi przypomniały się pewne cuchnące grzyby, lśniące chorobliwym światłem rozkładu. Pociągnął nosem… nie, to nie była jego wyobraźnia. Ze sztyletu unosił się słaby zaduch rozkładu.

Dziękował wszystkim bogom, jakich znał, że zgubna broń nie przeszyła jego ciała; śmierć, jaką by sprawiła, nie byłaby ani łatwa, ani czysta.

— Nepos musi natychmiast to zobaczyć — rzekł Gorgidas. — Magia to jego dziedzina.

Marek przytaknął, lecz nie mógł zmusić się, żeby znowu podnieść nikczemną broń. Magia nie była jego dziedziną.

— Zaświecił, kiedy go dotknąłeś — powiedział Gorgidas. — Czy jarzyło się, kiedy ten koczownik cię atakował?

— Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia. Miałem wtedy inne rzeczy na głowie.

Gorgidas pociągnął nosem. — Cóż, sądzę, że nie można cię za to winić — powiedział, lecz jego ton przeczył słowom. Gorgidas był człowiekiem, który — jeśli zdarzyłoby mu się położyć głowę na katowskim pieńku — zauważyłby barwę oczu kata pod jego maską.

Teraz pochylił się, by ująć ostrożnie niebezpieczny sztylet za trzonek. Ostrze zamigotało niepewnie, jak oczy na wpół uśpionego drapieżnika. Lekarz oderwał pasek materiału od żołnierskiej opończy i owinął go kilka razy wokół rękojeści sztyletu, zawiązując końce w zgrabny węzeł, jakiego zwykle używał, kiedy kończył bandażowanie ręki lub nogi.

Dopiero kiedy zawiązał węzeł, dotknął rękojeści gołą ręką. Chrząknął z zadowoleniem, gdy ostrze pozostało ciemne. — To powinno stanowić wystarczające zabezpieczenie — powiedział, ostrożnie podając broń Skaurusowi, który ujął ją z równą ostrożnością.

Trzymając nóż z dala od ciała, trybun ruszył do drzwi tylko po to, by zatrzymać się na parsknięcie Viridoviksa.

— Czy wasza czcigodność nie sądzi, że dobrze byłoby nałożyć płaszcz, zanim zgorszy jakąś wcześnie wstającą dziewczynę?

Marek zamrugał; miał na głowie mnóstwo poważniejszych trosk w tym zamieszaniu, by pomyśleć o swoim ubiorze. Nie czując żadnej przykrości, że się z nim rozstaje, odłożył na chwilę sztylet, by samemu owinąć się opończą i zawiązać sandały. Potem podniósł go znowu z westchnięciem i wyszedł na zewnątrz, zanurzając się w rześkim wczesnoporannym chłodzie.

Gdy tylko dotarł do drzwi odkrył, w jaki sposób koczownik zdołał przedostać się do koszar, nie zostając zatrzymanym przez wartowników ani nie wywołując alarmu. Obaj wartownicy leżeli przed wejściem, pogrążeni w głębokim śnie. Zdumiony i rozwścieczony, Marek szturchnął jednego z nich bez zbytniej delikatności stopą. Mężczyzna mruknął coś cicho, lecz nie zbudził się-nawet po kolejnym, mocniejszym szturchnięciu. Marek nie mógł również zbudzić jego towarzysza. Obaj zdawali się nie nosić śladów jakichkolwiek obrażeń, lecz nie można było ich ocucić.

Kiedy Marek przywołał Gorgidasa, grecki lekarz również nie potrafił rozbudzić strażników.

— Jak sądzisz, co im się stało? — zapytał trybun.

— Skąd, u licha, mam wiedzieć? — Gorgidas wydawał się całkowicie wytrącony z równowagi. — W tym przeklętym kraju musisz być zarówno lekarzem jak i czarownikiem, i tego mi właśnie brakuje. Idź, idź, sprowadź Neposa; oddychają dobrze i mają silny puls. Nie umrą, kiedy cię tu nie będzie.

Pierwsze promienie słońca lizały już szczyty wyższych budynków miasta, kiedy trybun ruszył w drogę do Akademii Videssańskiej, leżącej na północnym skraju kompleksu pałacowego. Nie wiedział, czy zastanie tam Neposa tak wcześnie, lecz nie przychodziło mu do głowy lepsze miejsce do rozpoczęcia poszukiwań kapłana.

Kiedy szedł, obserwował jak słońce sunie w dół ścian budynków, które mijał, widział jak pieści kwitnące drzewa w pałacowych ogrodach i sadach, zauważał jak ich kwiecie zaczyna rozchylać się pod jego światłem. I gdy wyszedł z długiego, błękitnego cienia granitowej kolumnady, promienie słońca dosięgły i jego.

Sztylet, który niósł, nagle zrobił się gorący w jego dłoni. Pod wpływem pierwszego dotyku słońca ostrze zaczęło płonąć, wypluwając chmury gryzącego, żółtego dymu. Rzymianin rzucił sztylet na ziemię i odsunął się, kaszląc i chwytając powietrze — dym drażnił jego płuca jak płonące węgle.

Wydało mu się, że słyszy, jak metal zawodzi jak gdyby w męczarni i postanowił powściągnąć rozbudzoną wyobraźnię.

Ogień płonął tak gwałtownie, że wkrótce się wypalił. Po powiewie wiatru, który rozwiał gryzące opary, Marek ostrożnie zbliżył się do zaczarowanej broni. Spodziewał się ujrzeć tylko bryłkę poskręcanego, stopionego metalu, lecz ku swemu przerażeniu stwierdził, że rękojeść, gałka, a nawet zabezpieczenie Gorgidasa są nietknięte, jak nietknięty jest cienki stalowy pręt, mający taką samą długość jak to, co kiedyś było ostrzem.

Ostrożne dotknięcie powiedziało mu, że sztylet jest wystarczająco chłodny, by móc go nieść. Tłumiąc dreszcz, trybun podniósł go i pospieszył do Akademii.

Czteropiętrowy budynek z szarego piaskowca mieścił centrum videssańskiej nauki. Choć nauczano tutaj zarówno świeckich jak i religijnych dziedzin wiedzy, iglice i złote kule wieńczyły budowlę; tutaj, jak wszędzie w Imperium, religia miała ostatnie słowo.

Odźwierny, na wpół śpiący po śniadaniu składającym się z chleba i gorącego wina, był zaskoczony, że jego pierwszym gościem jest dowódca najemników, lecz na tyle grzeczny, by próbować to ukryć.

— Brat Nepos? — powiedział. — Tak, jest tutaj — zawsze wcześnie wstaje. Prawdopodobnie znajdziesz go w refektarzu, prosto tym korytarzem, trzecie drzwi na prawo.

O tak wczesnej porze korytarz Akademii był niemal opustoszały. Młodzieniec w błękitnej szacie spojrzał z zaciekawieniem na przechodzącego Rzymianina, lecz tak jak odźwierny, nie uczynił żadnej uwagi.

Słoneczny blask wlewał się przez wysokie, witrażowe okna refektarza, zalewając sponiewierane stoły i zniszczone, wygodne, zmaltretowane krzesła. Lecz w jakiś sposób, zamiast podkreślać ich zużycie, ciepłe światło sprawiało wrażenie, że stare meble są świeżo lakierowane i niedawno pokryte nowymi obiciami.

Z wyjątkiem tłustego kucharza z nieogoloną głową, pocącego się przy swoich garnkach, Nepos był jedyną osobą w pokoju, kiedy wkroczył tam Marek. Kapłan znieruchomiał, z dymiącą łyżką owsianki zawisłą w połowie drogi do ust.

— Wyglądasz jak ponura śmierć — powiedział do trybuna. — Co sprowadza cię tutaj tak wcześnie?

Zamiast odpowiedzi, Skaurus upuścił ze szczękiem to, co pozostało ze sztyletu Khamortha, na stół kapłana. Nepos nie zareagowałby gwałtowniej na widok leżącej przed nim tłustej żmii. Zapominając o trzymanej w ręku łyżce, odepchnął krzesło od stołu tak szybko, jak potrafił. Owsianka rozprysnęła się na wszystkie strony. Kapłan najpierw poczerwieniał, a potem zbladł aż po sam czubek swej ogolonej głowy.

— Skąd to wziąłeś? — zapytał; surowość, jaką mógł przybrać jego zwykle niefrasobliwy głos, była zdumiewająca.

Jego krągła twarz poważniała coraz bardziej i bardziej w miarę jak Rzymianin kontynuował swoją opowieść. Kiedy wreszcie Marek skończył, Nepos siedział przez całą minutę bez słowa, z brodą wspartą na dłoniach. Potem poderwał się na nogi, wołając: — Skotos jest między nami! — z taką gwałtownością, że zaskoczony kucharz upuścił łyżkę do kociołka i musiał wyławiać ją widelcem o długim trzonku.

— Teraz, kiedy już wiesz — zaczął Marek — powinienem również powiadomić o tym Nephona Khoumnosa, by mógł wypytać…

— Khoumnos, wypytać? — przerwał mu Nepos. — Nie! Potrzebna nam tutaj chytrość, nie siła. Sam wypytam tego twojego koczownika. Chodźmy! — warknął, porywając sztylet ze stołu i ruszając do drzwi tak szybko, że Marek musiał na wpół biec, by dotrzymać mu kroku.

— Dokąd idziesz, Wasza Ekscelencjo? — zapytał odźwierny Akademii, kiedy kapłan mijał go w pośpiechu. — Twój wykład ma się zacząć za niecałą godzinę, a…

Nepos nawet nie odwrócił głowy. — Odwołaj go! — A potem, do Marka: — Śpiesz się, człowieku! Wszystkie lodowate potęgi piekła depczą ci po piętach, choć ty o tym nie wiesz!

Kiedy wrócili do koszar, związany Khamorth wrzasnął z rozpaczy, gdy ujrzał w ręku Neposa spaloną broń. Więzień skurczył się w sobie, przyciągając kolana do brzucha i chowając głowę między ramionami.

Gajusz Filipus, stanowczy zwolennik zbawczego działania rutyny, wysłał już większość Rzymian na plac ćwiczeń. Teraz Nepos usunął z koszarów wszystkich oprócz siebie, koczownika, dwóch nieprzytomnych rzymskich wartowników i Gorgidasa, któremu pozwolił pozostać w roli swego pomocnika.

— Idźcie, idźcie — mówił, wyganiając ich. — Nie możecie mi pomóc, a jakieś słowo w nieodpowiedniej chwili mogłoby przynieść ogromną szkodę.

— Prawdziwy z niego druid — mruknął Viridoviks. — Jest przekonany, że wie dwa razy tyle, co każdy inny.

— Widzę, że jesteś tu na zewnątrz z nami wszystkimi — zauważył Gajusz Filipus.

— Jestem-przyznał Celt. — Aż nadto często taki druid ma rację. Sprzeciwiać mu się to bardzo ryzykowna rzecz.

Zdążyło minąć zaledwie parę minut i z budynku koszar wyszli rzymscy wartownicy. Sprawiali wrażenie, że to, co im się przydarzyło, nie uczyniło im żadnej krzywdy, lecz nie pamiętali, jak zaczął się ich niechciany sen. Pamiętali tylko, że w jednej chwili stali na warcie, podczas gdy w następnej pochylał się nad nimi pogrążony w modlitwie Nepos. Obaj czuli zarówno gniew, jak i zakłopotanie wywołane tym, że nie wykonali swych obowiązków.

— Nie kłopoczcie się tym — pocieszył ich Marek. — Nie można nikogo winić, że padł ofiarą czarów. — Wysłał ich na ćwiczenia razem z ich towarzyszami, a potem usiadł, by poczekać na Neposa.

I naczekał się; maleńki tłusty kapłan nie wyszedł z koszar w ciągu następnych dwóch godzin z okładem. Kiedy w końcu się pojawił, Skaurus zdusił w sobie wywołany wstrząsem okrzyk. Nepos szedł jak ktoś krańcowo wyczerpany; czepiał się łokcia Gorgidasa jak rozbitek zbawczej deski. Jego toga była przesiąknięta potem, a oczy otoczone czarnymi obwódkami. Mrugając w jasnym blasku słońca, osunął się z wdzięcznością na ławkę. Siedział tak przez kilka minut, zbierając siły, nim zaczął mówić.

— Ty, mój przyjacielu — rzekł ze znużeniem do Marka — nie wyobrażasz sobie, jakie miałeś szczęście, że się przebudziłeś, i że — co jest jeszcze większym szczęściem — nie zostałeś zadraśnięty tym przeklętym nożem. Gdyby cię przebił, czy nawet ukłuł, wyssałoby to duszę z twego ciała i wtłoczyło w najgłębsze lochy piekła, gdzie byłaby dręczona przez całą wieczność. W tym ostrzu zaklęto demona; demona, który miał być uwolniony po skosztowaniu krwi — lub zniszczony blaskiem słońca Phosa, jak to się w rzeczywistości stało.

W swym własnym świecie trybun wszystko to wziąłby za metaforę określającą działanie trucizny. Tutaj nie był tego taki pewny… i nagle niemal w to uwierzył, kiedy przypomniał sobie, jak sztylet wrzasnął, gdy został porażony blaskiem słońca.

Kapłan ciągnął dalej: — Miałeś rację obwiniając Avshara o nasłanie na ciebie tego biednego, przeklętego koczownika w czasie, kiedy spałeś w koszarach. Biedna, stracona dusza; czarownik związał jego życie z życiem demona zaklętego w ostrzu noża i kiedy ono zgasło, on również zaczaj przygasać, jak płomień świecy bez dostępu powietrza. Lecz zniszczenie demona przerwało więź władzy, jaką Avshar miał nad nim, i dowiedziałem się wiele, nim jego płomień zgasł w nicości.

— Czy wasza czcigodność chce powiedzieć, że on nie żyje? — zapytał Viridoviks. — Nie odniósł prawie żadnych obrażeń, kiedy go braliśmy.

— Nie żyje — potwierdził Gorgidas. — Jego dusza, jego wola życia, nazwij to jak chcesz, opuściły go i zmarł.

Marek przypomniał sobie wypełniony przeczuciem zguby okrzyk, jaki wydobył się z ust Khamortha, kiedy ujrzał resztki swej broni; przypomniał sobie, jak załamał się i zwinął.

— Czy można zaufać wiadomościom, jakie wydobyłeś od umierającego człowieka, będącego narzędziem w rękach twego wroga? — zapytał Neposa.

— Dobre pytanie. — Kapłan skinął głową. Z wolna, w miarę jak odpoczywał siedząc na ławce, oznaki całkowitego wyczerpania zaczęły znikać z jego głosu i zachowania. — Więzy, jakie Yezda nałożył na niego, były silne; przekląłbym go, lecz on sam przeklął się z siłą większą niż moja moc do rzucania klątw. Niemniej jednak, Phos obdarza tych, którzy go czczą, znajomością środków służących do przecinania takich więzów…

— Użyliśmy wywaru z lulka czarnego — wtrącił Gorgidas, zniecierpliwiony okrężnym sposobem wyrażania się Neposa. — Używałem go już wcześniej, nie zważając na Phosa. Uśmierza ból i uwalnia język człowieka spod jego kontroli. Jednak trzeba być ostrożnym; zbyt duża dawka i pacjent zostaje uwolniony od cierpienia na zawsze.

Kapłan nie dał wyraźnie do zrozumienia, że przejął się przypadkowym ujawnieniem przez Gorgidasa tajemnic swego magicznego rzemiosła. Kierowany poważniejszymi troskami zapanował nad sobą, mówiąc:

— Wystarczy, że wiemy dwie rzeczy: to Avshar przypuścił na ciebie ten zdradziecki atak; i jest on czarodziejem potężniejszym w swej nikczemności niż jakikolwiek, z którym spotkaliśmy się od niezliczonych lat. Jednak przez działanie, o którym wyżej wspomniałem, stracił poparcie wszystkich posłów, bez względu na to, jak niegodziwych, jakie posiadał.

Uśmiech oczekiwania przemknął przez twarz Neposa, kiedy mówił dalej.

— Tak więc, moi zagraniczni przyjaciele, ten diabeł sam oddał się w nasze ręce! Teraz poślemy po Nephona Khoumnosa!

Загрузка...